Był tak zdumiewająco autentyczny, że w pierwszej chwili nie wiedziałam, czy to Gajos się do mnie uśmiecha, czy jego bohater - tak Anna Seniuk zapamiętała pierwsze spotkanie na scenie z Januszem Gajosem.
Od redakcji: Jacek Wakar w 21 wywiadach z ludźmi, którzy mieli okazję poznać Janusza Gajosa, pracować z nim, a nawet się zaprzyjaźnić, nakreślił portret wielkiego aktora. O Gajosie opowiedziały najlepsze nazwiska polskiej sceny i filmu – m.in. Krystyna Janda, Robert Więckiewicz, Jan Englert. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Czerwone i Czarne publikujemy fragment "Przyczajonego geniusza" - rozmowę z Anną Seniuk.
Pani pierwsze spotkanie z Januszem Gajosem?
Oko w oko to rok 1973 w telewizyjnej realizacji "Pierwszego dnia wolności" Kruczkowskiego. Owiany już legendą Janka Kosa z "Czterech pancernych..." – wystąpił wtedy w drugoplanowej roli Karola. Pamiętam do dziś naszą scenę, kiedy – jako Karol – wchodził lekko pijany, uśmiechnięty, grając na harmoszce. Był tak zdumiewająco autentyczny, że w pierwszej chwili nie wiedziałam, czy to Gajos się do mnie uśmiecha, czy jego bohater? Z całego przedstawienia tę scenę pamiętam do dziś.
Każde z nas stawiało wówczas pierwsze kroki w stołecznej telewizji. Staraliśmy się jak najlepiej sprostać nowym wyzwaniom w Warszawie. Mieliśmy za sobą swoje teatralne sukcesy na tak zwanej prowincji, ja w Krakowie, Janusz w Łodzi. Ale tu musieliśmy zaczynać wszystko od początku, niemal od zera. Żadne sukcesy spoza Warszawy się nie liczyły. Tu trzeba było od nowa udowodnić, co się umie, i nieraz latami walczyć o swoją pozycję.
Jak go pani zapamiętała prywatnie z tamtego spotkania?
Podejrzewam, że mamy z Januszem jedną wspólną cechę – introwertyczny charakter. W czasie nagrania nie rozpraszamy się prywatnymi rozmowami, pogawędkami i anegdotami. Podczas pracy nad "Zapomnianym diabłem" Drdy, w reżyserii Tadeusza Lisa w Krakowie nie wiem, czy zamieniliśmy ze sobą kilkanaście zdań – powtarzaliśmy sobie tekst albo siedzieliśmy w milczeniu, skupiając się na kolejnej scenie. Wyglądaliśmy pewnie jak dziad i baba na przyzbie, którzy rzucają od czasu do czasu jakieś słowo – "idziemy", "taak", "pamiętasz?", "niee"… Po prostu nie lubimy rozpraszać się na planie.
Graliście jeszcze w dwóch telewizyjnych bajkach….
Przydało mu się poczucie humoru, które zawsze mu towarzyszyło – w naszym teatralnym bufecie Janusz, siedząc wśród kolegów, często puentuje błyskotliwą i inteligentną ripostą. Wracając do bajki, Maćkowi Wojtyszce udało się do "Pchły Szachrajki" zaprosić najwybitniejszych aktorów tamtego czasu: Mariana Kociniaka, Barbarę Wrzesińską, Wiktora Zborowskiego, Mieczysława Czechowicza. Czy pamiętasz, że nasz wielki Janusz G. wystąpił jako Szerszeń? Miał tam rozkoszną scenę do zagrania, w której rozbrajająco gubił się wśród niespodziewanych karnawałowych gości. Okazało się, że granie dla dzieci to dziedzina, w której nasz kolega również świetnie się czuje.
Teraz od kilkunastu lat pracujemy w Teatrze Narodowym. Jesteśmy tam parą "staruchów", którzy niejako "etatowo" grają dojrzałe małżeństwa. Tak było w "Miłości na Krymie", "Iwanowie" "Śmierci komiwojażera", "Udręce życia". Wcześniej spotkaliśmy się tylko przelotnie w kabarecie u Dudka Dziewońskiego. Myślę, że to był wspaniały okres dla Janusza, kiedy odkrył go kabaret. Profesor Aleksander Bardini powiedział kiedyś, że również na estradzie można w piosence czy w monologu zrobić kreację na miarę Hamleta. Właśnie taki był Gajos i jeszcze zaledwie paru innych.
W pewnym momencie całe jego zawodowe życie polegało na uciekaniu od Janka Kosa i od Tureckiego.
Nie uległ pokusom, pysze po serialu, zwodniczej popularności, miał świadomość, że trzeba w pewnym momencie powiedzieć – stop. A co aktor może zrobić w takiej sytuacji? Jedynie odmawiać, odmawiać, odmawiać, dopóki nie doczeka się takiej roli, która pomogłaby mu wyjść z zaszufladkowania. Czy dziś przyjdzie komuś do głowy, oglądając go w dziesiątkach filmów, że to jest Janek Kos?
Zresztą to zadziwiające, że już jako dziewiętnastoletni chłopak miał świadomość swojego wyboru, swojej drogi. Oblewane wielokrotnie egzaminy do Szkoły Filmowej, terminowanie w teatrze lalkowym w Będzinie, rok w wojsku, to wszystko nauczyło go pokory i cierpliwości oraz dało mu czas na zbieranie doświadczeń, naukę, obserwację. Z tym całym potencjałem wiedzy jako czterdziestolatek znalazł się na szczycie.
Wróćmy do pracy w Teatrze Narodowym.
Wasze pierwsze tu przedstawienie "Śmierć komiwojażera" reżyserował Kazimierz Kutz, który w istocie odkrył Gajosa w swoich wspaniałych inscenizacjach telewizyjnych. Jak pani wspomina relacje Kazimierza Kutza z nim i z panią? Jak wy traktowaliście Kutza?
Od pierwszej próby czułam niezwykłą więź Janusza i Kazimierza Kutza. Zazdrościłam im trochę tego braterskiego, artystycznego porozumienia. Ja z panem Kazimierzem spotkałam się tylko raz wcześniej w Teatrze Ateneum. Było to fascynujące, ale wcale niełatwe spotkanie. Na próbach Kazimierz Kutz porozumiewał się z nami językiem filmowym, chciał uzyskać efekt opowieści i obrazu filmowego, a w teatrze jest to niemożliwe. Sceną rządzą zupełnie inne prawa. W "Śmierci komiwojażera" nawet Janusz nie mógł się z Kutzem do końca dogadać.
Parą byliście w Narodowym wiele razy, na przykład w "Miłości na Krymie" w reżyserii Jarockiego, z którym praca była fascynująca, a jednocześnie, zdaniem wielu aktorów, często stawała się koszmarem.
Graliśmy tam właściwie drugoplanowe role, Jarocki był z nas ciągle niezadowolony, więc umawialiśmy się z Januszem gdzieś w wolnej sali, w foyer, na korytarzu i szukaliśmy różnych rozwiązań. Niestety, Jarocki wciąż mówił: "Niedobrze, zróbcie coś z tym, to nie tak".
Pracowaliście jak studenci w szkole?
Tak, ale dla nas to było oczywiste, że trzeba ten materiał przygotować tak, jak wymaga tego od nas reżyser, przecież mieliśmy do niego bezgraniczne zaufanie. Na szczęście Janusz zawsze był gotowy poza godzinami umówić się na próbę i nigdy nie odmawiał takiego spotkania. Myślę, że na tym polega odpowiedzialność i rzetelność zawodowa. Czy to nie piękne, że starzy aktorzy spotykają się po kątach, ukradkiem, by jak najrzetelniej osiągnąć założony efekt?
Powiedziała pani, że jak ktoś zagra komedię, to już zagra wszystko. Jednak z Januszem Gajosem łączy was to, że nie zadowalacie się graniem czystej komedii, przełamujecie wpisaną w nią rodzajowość.
Chodzi o to, by rodzajowość nie była zbyt dosłowna, w kinie jest to dopuszczalne, nawet konieczne, ale w teatrze najistotniejsze jest dążenie do syntezy, do tego, by pokazać ową rodzajowość jednym gestem czy spojrzeniem. Skala jeden do jednego jest tu niestosowna i nie ma sensu. Teatr to umowność, skrót, to wyzwanie dla wyobraźni widza. Sądzę, że ja i Gajos myślimy tak samo. Ale ostatnio prawdziwym wyzwaniem dla nas była "Udręka życia" Hanocha Levina, w której przez półtorej godziny jesteśmy zdani prawie wyłącznie na siebie.
Zazwyczaj przychodzę na pierwszą próbę jak niezapisana karta, otwarta na koncepcję reżysera i wspólne odkrywanie tajemnic tekstu. Tymczasem Janusz jest już przygotowany, prawie gotowy. Mam dwa wyjścia: albo się dostosować, albo powalczyć o swoje.
Ale jak się zachowuje reżyser?
Przy pracy nad "Udręką życia" Jan Englert w zasadzie zaakceptował pomysł Janusza, chociaż korygował niektóre propozycje. Ja natomiast usiłowałam się ciągle dowiedzieć czegoś więcej o swojej postaci. Ciągle szukałam, walczyłam, no i w końcu dogadaliśmy się. Wytrawny aktor nigdy sobie nie pozwoli być solową partią w duecie, ma świadomość, że partner jest przecież także współtwórcą sukcesu. Partnerzy muszą stworzyć zgodny tandem. Ale tak naprawdę dotarliśmy się dopiero, grając spektakle, już z widownią, i co najważniejsze: lubimy to grać.
Uważa pani, że to przedstawienie zmieniło się od premiery? Gracie je kilka lat.
Architektura postaci jest ta sama, ale my też starzejemy się z naszymi bohaterami i chcąc nie chcąc wpisujemy nasze doświadczenia w postacie dramatu.
Więcej ciepła, spokoju, zgody na świat czy raczej wściekłości, zduszonego buntu?
Myślę, że wbrew pozorom więcej pogodzenia się ze światem. Już od dobrych paru lat awanturujemy się, ale te lata też czujemy na swoich barkach. Dla widza nie są to drastyczne zmiany, ale może, tak jak nasi bohaterowie, jesteśmy też bardziej zmęczeni, dlatego już chyba z przyzwyczajenia kłócimy się ze sobą.
Potrafi pani określić aktorską strategię Gajosa?
U Janusza transformacja nie polega na zewnętrznej zmianie czy charakteryzacji, ale na tym, że on się zmienia wewnętrznie. Dokładnie określona przez aktora osobowość bohatera maluje się w spojrzeniu, sposobie artykulacji, ogarnia ciało stosownie do osobowości postaci i jej temperamentu. I to jest aktorski CUD! Takim cudem był Tadeusz Łomnicki, który przy swoim geniuszu potrafił jeszcze wdzięcznie popisywać się swoim rzemiosłem. A Janusz po prostu JEST, to znaczy nie ma go – jest wyłącznie jego bohater.
Strach pomyśleć, jak wyglądałyby dziś teatr, film i telewizja bez Janusza Gajosa. Czy można to sobie w ogóle wyobrazić? Nie wyobrażam sobie polskiej kultury bez Janusza. Kto mu dał tę siłę, aby się przebić przez te wszystkie upokorzenia, pokusy, niszczącą popularność, artystyczne meandry? Mówię tu o losie, który Janusz nosi w sobie – i ten los, w każdej granej przez siebie postaci, usiłuje nam opowiedzieć.
Obserwuje go pani z przerwami od czterdziestu pięciu lat. Zmienił się w pani oczach przez te wszystkie lata?
Ma niewątpliwie poczucie pewności swojego rzemiosła. To daje mu swobodę w wyborze środków wyrazu, ale na pewno nie zwalnia od piekielnej pracy nad każdą kolejną rolą. Chociaż już nie zawsze musi zastanawiać się "JAK?" zagrać, tylko "CO?" ma opowiedzieć.
Pokazuje pani swoje zdjęcia?
Pokazuje. Dostałam od niego album z wystawy. Kiedy byliśmy w Ameryce z Teatrem Narodowym, zrobił mi kilka pięknych zdjęć w kanionach w Kolorado. Ja mu też pstryknęłam, ale nie takie ładne. Piękne zdjęcia robi czasem w teatrze. Przychodzi na próbę z aparatem, chodzi i szuka. Pamiętam jedno jego zdjęcie, dla mnie niezwykle dojmujące – drobniutka suflerka ukryta w ogromnych zwojach czerwonych kotar kurtyny…To właściwie nie było zdjęcie, to był właśnie przekaz losu.
Jak pani myśli o Januszu Gajosie, co pani najpierw przychodzi do głowy?
Dla mnie to dar losu, że zetknęłam się z nim na scenie. Cieszę się na każdy wspólny wieczór w Narodowym.
ANNA SENIUK. Aktorka, reżyser, wieloletnia profesor warszawskiej Akademii Teatralnej. Zaczynała w krakowskim Starym Teatrze, potem przeniosła się do Warszawy, gdzie grała między innymi w Teatrach Polskim, Powszechnym i Ateneum, od kilkunastu lat jest w zespole Teatru Narodowego, gdzie najczęściej grywa z Januszem Gajosem. Wystąpili tam razem w "Iwanowie", "Miłości na Krymie", "Śmierci komiwojażera", "Udręce życia". Spotykali się także wielokrotnie w Teatrze Telewizji, między innymi w niezapomnianych spektaklach "Zapomniany diabeł" oraz "Igraszki z diabłem".