Jarosław Jakimowicz: "Masa" odebrał po pierwszym sygnale. "Daj im coś na farta i po sprawie"
"Życie jak film" to autobiograficzna książka wilka polskiego kina, Jarosława Jakimowicza. Niepoprawna politycznie, szczera i bez cenzury. Po jej przeczytaniu trudno uwierzyć, że niektóre historie wydarzyły się naprawdę.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa 4em publikujemy fragmenty książki słynnego polskiego aktora, Jarosława Jakimowicza. "Życie jak film" miała premierę w październiku 2019 r. Zamieszczony fragment pochodzi z rozdziału "Gangster Masa i skradzione obrazy".
ZOBACZ WIDEO: Jarosław Jakimowicz: moja popularność nie przemija
"Gangster Masa i skradzione obrazy"
W Pruszkowie mieszkałem z żoną, Joanną Sarapatą – malarką. Zamawialiśmy więc co jakiś czas ramy do jej obrazów. Za którymś razem ktoś z firmy oprawiającej płótna miał przywieźć, oprawione już, obrazy pod nasz dom. Czekaliśmy niecierpliwie, aż wreszcie otrzymaliśmy telefon, że zaraz auto wjeżdża, trzeba tylko otworzyć bramę. Kierowca wysiadł i wszedł do domu, by się przywitać, auto zaś stało przed bramą.
Kiedy wyszliśmy razem, żeby ją otworzyć, jego samochodu już nie było. Zupełnie nie przejąłem się furgonetką, ale skradzionymi wraz z nią obrazami. Szybko oszacowałem stratę na co najmniej czterysta tysięcy złotych, nie licząc czasu, który na malowaniu spędziła moja żona. Kierowca zzieleniał, ja też. Co robić? Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to wyciągnąć telefon i dzwonić. Nie, nie na policję.
"Masa", dzisiaj najbardziej znany świadek koronny, odebrał po pierwszym sygnale. Zresztą gdybym wbiegł do swojej łazienki, mógłbym mu przez okno pomachać, zobaczyłby mnie ze swojego balkonu. Mogłem to zrobić, bo przez bycie "Cichym” zawsze byłem traktowany jako jeden z nich.
– Jarek – mówię do "Masy" – zniknęło auto.
– Popytam – odpowiedział i się rozłączył.
Nie minęła minuta, mój telefon zadzwonił.
– Zlokalizowany – oznajmił "Masa". – Zaraz do ciebie zadzwonią. Daj im coś "na farta" i po sprawie. A co tam w ogóle jest w środku?
– Obrazy – powiedziałem.
– Drogie?
– Drogie.
– Załatwione.
Faktycznie było załatwione, ale nie obyło się bez przygód. Zadzwonił jakiś koleś, zapowiedział, że "na farta" równa się tysiąc dolarów. Z pieniędzmi miałem się zjawić na wiadukcie w Pruszkowie. Wróciłem do domu, by przyszykować się do przejęcia samochodu, żona tymczasem zadzwoniła po policjantów. Ci przyjechali i zaczęli od dokładnego wypełniania druczków. Miny poważne, nastawienie do działania na poziomie zerowym.
– Jadę – powiedziałem do żony. Kiwnęła głową na zgodę.
– No, mam nadzieję, że nie jedzie pan się dogadywać? – zagadnął jeden z mundurowych.
– Nie, no w życiu! – odparłem z ironią i wyszedłem.
Nie dotarłem daleko, bo mój samochód miał pocięte opony. Po chwili zadzwonił telefon.
– Tylko nie wsiadaj do tej vectry, co stoi na podwórku.
– Usłyszałem znajomy już głos. – Zabezpieczyliśmy się przed pościgiem – powiedział.
Z pomocą przyszedł sąsiad, który pożyczył mi samochód,po drodze zabrałem jeszcze kierowcę skradzionej furgonetki. Na moście przywitał nas koleś na rowerze.
– Wyjdź z auta – zarządził. Posłuchałem.
– Rzuć pieniądze – zarządził ponownie.
– Pojebało cię?! – Tym razem nie miałem zamiaru być potulny.
– Gdzie jest samochód?
– W lesie. – Zaczął koleś.
– No to się pierdol! – Wsiadłem z powrotem do samochodu sąsiada, wycofałem, zawróciłem. Zadzwonił telefon.
– Gdzie ty się wybierasz? – Usłyszałem w słuchawce.
– Do domu.
– Jak do domu?
– Dostaniesz kasę, jak zobaczę skradziony wóz i to, co jest tam w środku – zapowiedziałem.
– Dobra, czekaj, przyjedzie po ciebie człowiek.
Człowiek, owszem, przyjechał. Kazał mi wsiąść do obcego auta i zostawić towarzysza. Miałem jechać z nimi sam. Wsiadłem. Po bokach dwóch kolesiów. Nie miałem żadnej pewności, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Najbardziej prawdopodobny scenariusz wyglądał następująco: wywożą mnie, dostaję w ryj i nie tylko, zabierają kasę oraz skradziony samochód i się ulatniają. Gdy założyli mi coś na głowę, ten scenariusz stał się jeszcze bardziej realny.
Jechaliśmy jakiś czas, nie wiedziałem gdzie. Na miejscu ujrzałem puste pole i las jakieś pięćset metrów przede mną. A w tym lesie, gdzieś w oddali samochód z obrazami. Nie miałem wyboru. Oddałem kasę, poszedłem do lasu. Sam z własnej woli. Złodzieje odjechali, a ja, idąc, zastanawiałem się, czy przy aucie nie ma jakiejś pułapki. Nie było. Za to błota tyle, że samochód, po który przybyłem, nie mógł ruszyć. Ugrzązł, a ja razem z nim. Moje próby wydostania go z tej zasadzki doprowadziły do tego, że pękła linka, pedał gazu wpadł do środka. Wyjąłem telefon, zadzwoniłem po pomoc drogową.
– Gdzie pan jest? – Słuszne pytanie.
– W lesie – Odpowiedź mało precyzyjna.
– W jakim?
– Za Pruszkowem.
– A widzi pan kominy?
– Nie widzę.
– A to i tamto?
– Nie widzę.
– To ja nie wiem, gdzie pan jest.
Podobna rozmowa powtarzała się kilkakrotnie. Wciąż nie wiedziałem, gdzie byłem, i nie miałem jak tego sprawdzić. GPS w komórce? To nie te czasy. Powoli – mówiąc poetycko – słońce chyliło się ku zachodowi. Nie wiem, jakim cudem podałem wreszcie takie współrzędne, że jakaś pomoc drogowa mnie odnalazła. Gdy się zjawiła, okazało się, że jej samochód jest za słaby i nie może mnie wyciągnąć. Kolejna laweta na szczęście dała radę. Ta cała leśna przygoda trwała prawie sześć godzin. Gdy wreszcie szczęśliwie wróciłem do domu, zastałem panów policjantów zamykających zeszyt po zrobieniu notatek.
Na twarzy mojej żony malowało się przerażenie. Okazało się, że mili panowie policjanci przez cały czas tłumaczyli jej, iż skoro pojechałem z kasą do gangsterów, to zapewne nie wrócę w jednym kawałku.
– O, to ten samochód? – zapytali mundurowi, wychodząc na podwórko.
– Ten – Przytaknąłem.
– To jednak pan był wykupić!
– Nie, pojechałem do znajomych, patrzę, stoi, to go zabrałem – wyjaśniłem.
– No dobra, a tak między nami, to ile pan zapłacił? – drążył policjant.
– Tak między nami, to wie pan, zobaczyłem, że stoi, to zabrałem.
Podobną historię miałem z jednym ze swoich aut i z warsztatem samochodowym, który wziął się do "roboty”. Wracałem kiedyś do domu i gdy byłem już niedaleko, wielki samochód sprzątający, zaparkowany przy chodniku, nagle zaczął zawracać. Kierowca mnie nie zauważył i nie tylko na mnie najechał, lecz także popchnął mnie tak, że obróciło mnie kilkakrotnie. Miałem miazgę z auta i to z każdej strony.
Ubezpieczyciel zasugerował "zaprzyjaźniony" warsztat. Zgodziłem się, byleby mi naprawili wóz. Zjawiłem się we wskazanym warsztacie, podpisałem dokumenty, zostałem poinformowany, że pan Wiesiek do mnie zadzwoni, gdy auto będzie do odbioru. Po jakimś czasie, czekając na telefon, zacząłem się nieco niecierpliwić. Postanowiłem wpaść do warsztatu niezapowiedziany, zerknąć, jak postępy.
Wpadłem i zaniemówiłem. Mój wóz stał na środku, był tak zaszpachlowany, że wyglądał, jakby cały był z gipsu! W związku z tym, że nie udało mi się uzyskać odpowiedzi, co tu się właściwie dzieje, wyjąłem telefon i zadzwoniłem.
– "Pershing"! – powiedziałem do słuchawki.
– Sprawa jest.
– OK – Usłyszałem, gdy zrelacjonowałem swoją sytuację.
– Pomożemy. Andrzejek do ciebie przyjedzie i załatwicie sprawę.
Czekałem na Andrzeja z lekką dozą niepewności. Przyjechał, wsiadłem do jego auta i już kierując się do warsztatu, nagle zauważyłem, że Andrzej ma ze sobą granat.
– Co ty, stary! – Zaprotestowałem, czując, co się święci.
– No jak to, trzeba im rozpierduchę urządzić! – poinformował mnie mój wybawca.
– Nie, ja tak nie chcę! – Dalej protestowałem.
Zadzwoniłem do "Pershinga":
– Stary, a nie da się inaczej? – spytałem.
– Z nimi trzeba tylko tak – Usłyszałem i wtedy grzecznie podziękowałem i zrezygnowałem z wyciągniętej pomocnej dłoni. Sprawa nadal pozostawała niezałatwiona. Zadzwoniłem do Ani Zamachowskiej. Jej tata miał ochroniarza, byłego milicyjnego antyterrorystę, który obiecał mi pomoc. Miał przyjechać następnego dnia rano, byśmy razem udali się do warsztatu. Rano zadzwonił telefon.
– Tak? – powiedziałem.
– Jareczek, tu Marian, chciałem zapytać, jak mam się ubrać. – Mocno zdziwiony dopytałem, o co chodzi z tym ubiorem.
– Jareczku, w dres – bo będę napierdalał, czy w garnitur– bo będę negocjował? – Padła odpowiedź.
– Panie Marianie, to może pół na pół – poprosiłem. Udało się. W efekcie samochód miałem zrobiony jak należy. Z gipsowego zamienił się znowu w metalowy.