Trwa ładowanie...
fragment
17-06-2013 22:10

Jack Frost 3. Frost i ciemna noc

Jack Frost 3. Frost i ciemna nocŹródło: Inne
dq931rx
dq931rx

NIEDZIELA

Starsza dama nazywała się Haynes, a właściwie Mary Haynes, lecz od dawna nikt nie mówił do niej po imieniu – przynajmniej od czasu, gdy zmarł jej mąż. Pani Haynes miała siedemdziesiąt osiem lat i teraz stała na progu własnego domu, trzęsąc się ze strachu. Właśnie przed chwilą wróciła z cmentarza. Chodziła tam w każdą niedzielę, jeśli pogoda pozwalała, żeby uporządkować grób męża i włożyć świeże kwiaty do kryształowego wazonu, który niegdyś stał na kredensie z ciemnego drewna dębowego. Ten kredens państwo Haynes kupili w pierwszym roku małżeństwa; teraz znajdował się w nieużywanym pokoju w tylnej części domu. Dziś, gdy pani Haynes dotarła do cmentarza, pastor już na nią czekał. Jego poważna mina nie wróżyła nic dobrego.
– Obawiam się, pani Haynes, że musi się pani przygotować na wstrząs.
Gdy ujrzała, co wandale zrobili z pomnikiem, przez moment myślała, że zaraz zemdleje. Nagrobek, na który z taką pieczołowitością odkładała każdy grosz, został zniszczony przez czerwone, jaskrawe graffiti. Nieudolnie wymalowana czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami i słowa, do których powtórzenia nie potrafiła się zmusić, zamazywały nazwisko jej męża, a roztrzaskany na kawałki wazon walał się w trawie obok grobu.
Pastor okazał jej prawdziwe współczucie. On i wikary przez cały dzień pocieszali zrozpaczone rodziny zmarłych, ponieważ wandale w szale bezmyślnego niszczenia wszystkiego, co znalazło się na ich drodze, pozostawili po sobie szlak rozwalonych kamieni nagrobnych, obraźliwych napisów i porwanych wieńców. Policja została już powiadomiona, poinformował pastor. Obiecano mu, że odtąd cmentarz będzie objęty stałym nadzorem, dzięki czemu następnym razem sprawcy zostaną złapani na gorącym uczynku.
Pani Haynes nie mogła sobie przypomnieć, w jaki sposób wróciła do domu, bo od nadmiaru przeżyć kręciło jej się w głowie. Z ulgą powitała znajome skrzypnięcie furtki, jednak na niedużym ganku czekała na nią niemiła niespodzianka. Grzebiąc w torebce w poszukiwaniu kluczy, zauważyła, że wycieraczka została przesunięta. Zawsze ze szczególną starannością układała ją w tym samym miejscu, ponieważ pod spodem trzymała zapasowy komplet kluczy; teraz nie miała żadnych wątpliwości, że ktoś tam zaglądał.
Drżącymi rękoma podniosła róg maty. Klucze zniknęły. Ktoś je zabrał. Być może nawet użył ich, żeby dostać się do środka. Odsunęła się o kilka kroków i spojrzała na ciemne okna. Czy to wyobraźnia płata jej figle, czy zasłony w sypialni lekko się poruszyły, jakby czyjaś ręka starała się je zaciągnąć?
Przycisnęła do piersi dłoń w rękawiczce, żeby uspokoić trzepotanie serca, które ze zdenerwowania tłukło jak oszalałe. Potrzebna jej była pomoc, wszystko jedno czyja.
W sąsiednim domu świeciło się światło – to tam mieszkał ten paskudny, młody człowiek, który jak wariat jeździł na motocyklu. Słaniając się na nogach, powlokła się w tamtym kierunku i nacisnęła dzwonek. Wewnątrz mieszkania rozległo się brzęczenie, ale nikt nie pofatygował się do drzwi. Spróbowała jeszcze raz.
Na górze w sypialni mężczyzna z nożem uśmiechnął się do siebie. Musiał jedynie cierpliwie poczekać.

PONIEDZIAŁEK, RANNA ZMIANA

Deszcz uderzał o szyby, zamazując widok ponurych domów po przeciwnej stronie ulicy. Liz Gilmore klęczała na stojącej pod oknem kanapie i markotnym wzrokiem patrzyła wprost przed siebie. Od dwóch dni, odkąd wprowadzili się do tego nędznego, małego domku, ani na chwilę nie przestało lać. Ona i jej mąż pobrali się trzy lata temu i od tamtej pory mieszkali kolejno w wynajętych policyjnych mieszkaniach, których standard pozostawiał wiele do życzenia.
– Nienawidzę tej zawszonej dziury – oznajmiła stanowczo.
Nigdy nie pragnęła przyjeżdżać do Denton. Gdy mąż otrzymał awans, miała nadzieję, że zostanie przeniesiony do jakiegoś porządnego miasta, gdzie toczy się życie, gdzie są teatry, kluby, przyzwoite sklepy… Nie do tej małej mieściny, nudnej jak flaki z olejem.
Jej małżonek, sierżant Frank Gilmore, krępy dwudziestoczteroletni mężczyzna o ciemnych, krótko przystrzyżonych włosach, po raz ósmy sprawdził na zegarku, która godzina. Marzył, żeby Liz przestała wreszcie gderać. Dziś miał na głowie mnóstwo spraw. Ósma czterdzieści pięć. Za kwadrans czeka go spotkanie z nowym komendantem posterunku, który z pewnością pomyślał już o jakimś zadaniu dla świeżo upieczonego sierżanta. Gilmore chciał zachować spokój i jasność myśli, bo, jak wiadomo, pierwsze wrażenie bywa najważniejsze. Być może Denton rzeczywiście nie było miastem o kluczowym znaczeniu, ale przecież mógł być to pierwszy krok na drabinie prowadzącej do oszałamiającej kariery.
– Liz, niedługo wrócę. Obiecuję.
W odpowiedzi odrzuciła do tyłu piękne blond włosy i wzięła do ręki egzemplarz lokalnej gazety, „Echa”. Na pierwszej stronie znajdowało się olbrzymie zdjęcie wywróconych, roztrzaskanych i upstrzonych sprośnymi wyrazami nagrobków. „Cmentarni wandale znów atakują – przeczytała na głos nagłówek. – Pastor podejrzewa wyznawców czarnej magii”.
– Wyznawcy czarnej magii – mruknęła. – Chętnie bym się przyłączyła, gdybym tylko wiedziała, gdzie ich szukać. W tej zapadłej dziurze to pewnie jedyna okazja, żeby przeżyć coś ekcytującego.
Spojrzał na nią z wymuszonym uśmiechem. Liz zdawała się czerpać prawdziwą przyjemność z wygłaszania skandalicznych uwag, które szokowały większość ludzi.
– Jeszcze coś ciekawego?
– „Epidemia grypy sparaliżowała Denton” – przeczytała Liz, a potem cisnęła na bok gazetę.
– Hieny cmentarne, grypa, marne mieszkanie i bez przerwy deszcz! To miasto to jedna wielka beczka śmiechu!
Gilmore znów zerknął na zegarek. W jego planach czas odgrywał zasadniczą rolę. Nie wolno mu było zjawić się za wcześnie, bo to by sugerowało, że w nowej roli czuje się niezbyt pewnie. Nowo awansowany sierżant nie powinien roztaczać wokół siebie aury niepewności. O wiele lepiej będzie wkroczyć na posterunek punktualnie o dziewiątej i od razu kazać się zaprowadzić do gabinetu komendanta.
– Niedługo będę musiał wyjść.
– Czekaj, popatrzę, jak wyglądasz. – Zerwała się z miejsca, obrzuciła męża uważnym spojrzeniem i po chwili strząsnęła wyimaginowany pyłek z nowego czarnego garnituru od Marksa i Spencera. Z uznaniem kiwnęła głową. – No, teraz możesz pokazać się ludziom.

I zaraz potem znów stała się dawną Liz, ciepłą i czułą. Objęła go i przywarła do niego całym ciałem.
– Tak mi przykro – wyszeptała. – Czasami zachowuję się jak wiedźma.
– Wcale nie – zaprzeczył, tuląc ją do siebie.
Skrzywiła się.
– Auu! Twoje pióro mnie uwiera!
Rozpięła mu marynarkę i teraz czuł przez cienki materiał koszuli jej gorące, rozpalone ciało, otoczone podniecającym zapachem perfum. Kochana Liz. Jak zwykle nigdzie się jej nie spieszy.
– Pięknie pachniesz – zamruczała, wsadzając mu nos w podbródek.
Zmarszczył brwi. Na jej wyraźne żądanie użył dziś wody po goleniu Chanel, którą dostał na Gwiazdkę, choć wiedział, że popełnia błąd. Odsunął się od Liz.
– Naprawdę muszę iść. Postaram się nie wrócić późno.
– Czyli będziesz gdzieś o szóstej, tak? Nie dasz się wrobić w nic, co przeciągnęłoby się ponad normalny czas pracy?
Uśmiechnął się. Znów znalazł się na pewnym gruncie. Z biura komendanta przysłano mu szczegółowy rozkład zajęć, uwzględniający niemal co do minuty plan nadchodzącego tygodnia. Najwyraźniej posterunek w Denton należał do tych dobrze zorganizowanych i kompetentnie zarządzanych. Na przykład dzisiaj, zaraz po spotkaniu z komendantem, Gilmore zostanie oprowadzony po całym posterunku i przedstawiony pracownikom poszczególnych wydziałów, którzy zapoznają go ze szczegółami wykonywanych zadań. Później bezpośredni przełożony, inspektor Allen, zabierze go w objazd po okręgu, żeby Gilmore mógł oswoić się z terenem, na którym będzie pracował. Po lunchu w kantynie (między pierwszą piętnaście a drugą piętnaście) zaplanowana została wizyta w miejscowym laboratorium kryminalistyki. Dokładnie o piątej trzydzieści Gilmore miał wsiąść do służbowego samochodu, który odwiezie go do domu, więc na miejsce powinien dotrzeć mniej więcej za pięć szósta.
– Z powrotem będę nie później niż o szóstej – zapewnił.
Jeszcze jeden nieśpieszny pocałunek i Gilmore włożył płaszcz nieprzemakalny, a potem w strugach deszczu popędził do auta. Liz z powrotem usiadła na kanapie i zajęła się przeglądaniem gazety. Ledwo zwróciła uwagę na drobną wiadomość, wydrukowaną małą czcionką w rogu na samym dole strony: „Szanse na odnalezienie małej gazeciarki maleją z każdym dniem”.

Posterunek w Denton nie wyglądał na modelowo zarządzaną placówkę, jak tego oczekiwał Gilmore. W holu brakowało oficera dyżurnego, a podłoga nosiła ślady pospiesznego sprzątania mopem i śmierdziała środkami odkażającymi. Z daleka dobiegał uporczywy dzwonek telefonu, ale najwyraźniej nikt nie spieszył się, żeby go odebrać. Przy recepcji stał jakiś jegomość w średnim wieku, opierając się o blat; wyglądało na to, że czeka już od dłuższego czasu, bo co chwila ze zniecierpliwieniem pociągał nosem. Na widok wchodzącego Gilmore’a podniósł oczy ku niebu, jakby spodziewał się, że nowo przybyły podziela jego zdegustowanie co do sposobu traktowania przez służby publiczne uczciwych obywateli, którzy rzetelnie płacą podatki.
– Jakiś drań podwędził mi samochód – poinformował. – Oczywiście te dupki z policji nie raczą przyjąć zgłoszenia przez telefon, bo to by było za proste. Człowiek musi się urywać z pieprzonej roboty, płacić za cholerną taksówkę, bo przecież nie ma własnego samochodu, i przyjeżdżać tu wyłącznie po to, żeby wypełnić jakiś durny formularz.
Do holu wszedł właśnie jakiś łysiejący sierżant w mundurze i o smutnej twarzy. Bill Wells dobijał już czterdziestki, był zmęczony jak diabli i miał wszystkiego dość. Dziś miał dostać dzień wolnego.
– Przykro mi, panie Wilkins. Musimy mieć wszystkie szczegóły na piśmie, żeby przekazać je patrolom.
– Co właściwie się stało? – spytał Gilmore.
Sierżant wzruszył ramionami.
– Pewnie ukradł go jakiś amator przejażdżki cudzym autem. Jeśli dostaniemy raport od któregoś z patroli, że pański wóz gdzieś porzucono, natychmiast damy panu znać, żeby mógł pan go sobie zabrać.
– I to ma być cała pomoc, jakiej można spodziewać się ze strony policji?! Jeśli ktoś go zauważy, to łaskawie dacie mi znać, tak?! Znakomicie! Czy mam rozumieć, że nikt nie zamierza go szukać?!
– Oczywiście, że zamierza – pospiesznie wyjaśnił sierżant. – Chciałem tylko zaznaczyć, że mamy mnóstwo pilniejszych spraw.
Kiwnął głową w stronę ściany za swoimi plecami, na której wisiał plakat z czarno-białym zdjęciem. Uśmiechnięte dziecko w szkolnym mundurku stało obok swojego roweru. Napis pod spodem głosił: „Ona zaginęła. Czy widziałeś tę dziewczynkę?”.

dq931rx
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dq931rx