Trwa ładowanie...
fragment
05-06-2012 13:06

Jacek Gawęda 1. Dotyk mroku

Jacek Gawęda 1. Dotyk mrokuŹródło: Inne
d10ok01
d10ok01

PROLOG

Tramwaj numer 6 jadący z centrum Gdańska w kierunku Oliwy był prawie pusty, jak zwykle o tak późnej porze – zegar elektroniczny wiszący nad kabiną motorniczego wskazywał jedenastą wieczorem.

W pierwszym przedziale panowała senna cisza. Jedynie dwóch panów o czerwonych nosach, w średnim wieku, mamrotało coś do siebie, a z siatki jednego z nich dobiegało dźwięczenie szklanych butelek.

W kabinie motorniczego szemrało radio. Pozostali pasażerowie – w tym staruszka gorliwie odwracająca głowę od panów z czerwonymi nosami oraz chuderlawy chłopak, rozparty leniwie na siedzeniu – milczeli. Nocne ciemności za oknem pogłębiały się z chwili na chwilę, jednak nie tak bardzo, by całkiem czarne spodnie i koszulka znudzonego nastolatka nie mogły z nimi z powodzeniem konkurować.

d10ok01

Co jakiś czas tramwaj przestawał zgrzytać i stukać, i zamiast tego piszczał jazgotliwie, drzwi otwierały się bezcelowo – bo nikt nie wsiadał ani nie wysiadał, może oprócz samochodowych spalin – po czym zamykały. I znów zapadała cisza…

Tak więc gdy z końca przedziału rozległ się głos małego chłopca, siedzącego na kolanach matki, był on tak wyraźny, że nawet panowie z czerwonymi nosami przestali na chwilę mamrotać i spojrzeli – mętnym wzrokiem, co prawda, jednak z pewnym odcieniem łagodnego zdumienia.

Chłopiec zamachał nogami, po czym wrzasnął na cały głos:

– Co to jest, mamo?!

d10ok01

– Co?

– No, to! – drobna rączka malca wyciągnęła się w kierunku oparcia plastikowego czerwonego fotela. Dla nadania słowom większej powagi chłopiec znów zamachał nogami, a gdy to nie pomogło, kopnął z rozmachem we wskazywany fotel.

– To jest siedzenie.

– Nie to… To, co tam siedzi.

– Tam nic nie siedzi – oświadczyła matka, chociaż nie sprawdziła wcale, czy tak jest, tylko rozglądała się niepewnie po przedziale. – Bądź cicho.

d10ok01

Staruszka, która wcześniej tak starannie wystrzegała się spojrzeń w stronę panów z czerwonymi nosami, teraz z równą gorliwością przysłuchiwała się wymianie zdań między chłopcem a jego matką. Młoda kobieta spuściła oczy pod wpływem wścibskiego wzroku staruszki i pogłaskała syna po popielatych włosach.

– Wyglądaj przez okno – powiedziała.

Ale chłopiec jej nie posłuchał, gdyż to, co znajdowało się za oknem, nie było w żadnym wypadku tak frapujące, jak to, co miał przed sobą.

d10ok01

Na krawędzi czerwonego siedzenia pojawiła się czarna łapa. Dłoń miała pięć palców i była niewiele większa niż wyciągnięta dłoń chłopca. Wyglądała, tak jakby zrobiono ją z czarnego dymu, który już prawie zastygł w obecnym kształcie, wciąż jednak nie na tyle, by przypadkowy podmuch wiatru nie mógł go rozwiać. Czarne palce zacisnęły się jeden po drugim na plastiku siedzenia i wówczas zza oparcia wychyliła się czarna głowa stwora. Dwie niekształtne dziury, oczodoły wypełnione ciemnością, wpatrywały się – a przynamniej sprawiały takie wrażenie – w rozszerzone zdumieniem, niebieskie oczy malca, w których nie było ani odrobiny strachu.

Chociaż powinien być…

– Czy to jest mlok, mamo? – zapytał chłopiec, zachwycony odkryciem. – Czy to jest taki mlok, jak mówił wujek Krzysio?

d10ok01

Starsza pani chrząknęła z niesmakiem, a panowie o czerwonych nosach zamamrotali między sobą. Radio w kabinie motorniczego przycichło. Nawet nastolatek w czarnym ubraniu z trudem zachował znudzoną pozę.

– Mówiłam ci już, żebyś wyglądał przez okno – powiedziała kobieta i nerwowo zerknęła na starszą panią. – Tu nie ma nic ciekawego. Widzisz?

Wyciągnęła rękę. Jej dłoń przeniknęła czarny łeb, jakby był również zrobiony z dymu, i zacisnęła się w jego wnętrzu. Kobieta podsunęła chłopcu pod nos zaciśniętą dłoń i rozchyliła palce.

d10ok01

– Widzisz?

– Widzę – odpowiedział chłopiec zgodnie z prawdą.

Na wyciągniętej dłoni kobiety spoczywała mała kulka czarnego dymu, której nie widzieli ani panowie z czerwonymi nosami, ani wścibska staruszka, ani znudzony nastolatek, ani matka dziwnego chłopca.

Ani motorniczy, który wyjrzał z kabiny, żeby zobaczyć, o co chodzi…

Nikt z nich…

Oczy ludzi doświadczały mniej, niż mógł mrok, kulący się na siedzeniu przed ciekawskim chłopcem – choć stworzenie oczu nie posiadało. A jednak chłopiec widział…

Ślepe spojrzenia pasażerów zwrócone w jego kierunku. Mrok wyglądający zza oparcia czerwonego fotela. Czarną kulkę na dłoni matki. Wszystko.

– Ja ją widzę – dodał chłopiec ciszej, mniej pewnie.

Po czym odwrócił się ku przeciwnej stronie przedziału – w kierunku siedzącego tam chłopca o takich samych popielatych włosach oraz niebieskich oczach, zupełnie jak jego własne – i spytał:

– Ty też ją widzisz, plawda, Jacek?

ROZDZIAŁ 1

MAGICZNE WIDMO

Wchodząc do sali języka polskiego i zajmując – jak zwykle – miejsce na końcu, Jacek mimowolnie przysłuchiwał się rozmowie kolegów z klasy.

– No, nie – mówił Maks Nowicki. – Ile można słuchać w kółko tego samego?

– Może zacznie padać i woda zaleje szkołę… – rozmarzył się Karol Żelkowski, zwany przez kolegów Żelkiem.

– Nie mamy już chyba nic po polskim.

Maks i Żelek usiedli w ławce obok i zaczęli wyjmować z plecaków podręczniki. Jacek – najwolniej, jak się tylko dało – robił to samo, myśląc przy tym, że zalanie szkoły byłoby całkiem niezłym rozwiązaniem i z chęcią sam wywołałby deszcz.

Tego jednak nie mógł zrobić.

A właściwie mógł, ale czekałaby go za to surowa kara.

Pierwszego dnia lekcje zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Wszyscy nauczyciele zaczynali od tego, że w tym roku czekają ich egzaminy gimnazjalne, że to bardzo poważna sprawa, że wyniki będą miały wpływ na wybór liceum, ich dalszą karierę zawodową i w ogóle całe życie. Za pierwszym razem Jacek jeszcze słuchał, ale na polskim wyłączył się już całkowicie, podczas gdy nauczycielka próbowała ich przekonać, że ocena z egzaminu to dla nich co najmniej sprawa życia i śmierci.

– To jest pisemna część sprawdzianu. Za wypowiedź pisemną przyznaje się największą liczbę punktów – pani Kawa wymachiwała zadrukowanymi kartkami papieru.

Pani Kawa w ogóle często czymś wymachiwała… a to ich klasówkami, a to dziennikiem… albo rękami jak wiatrak. Prawdopodobnie robiła to dlatego, że jako osoba chuda i koścista chciała się wydać większa niż w rzeczywistości, i sądziła zapewne, że w ten sposób to, co mówi, nabierze również większego sensu.

Szczególnie gwałtownie, jak mówiono, pani Kawa wymachiwała podczas rozmów z panem Eugeniuszem Mleczko, szkolnym nauczycielem geografii. Było to źródłem licznych, krążących zarówno wśród uczniów, jak i wśród nauczycieli plotek, z których główna głosiła, że Kawa z Mleczkiem mają sekretny romans…

Jacek wyglądał przez okno, nie myśląc o niczym, a już w szczególności nie myśląc o – po pierwsze – sprawdzianie gimnazjalnym, a po drugie – romansach pani Kawy. W szybie odbijała się jego postać… popielate włosy i niebieskie oczy piętnastoletniego chłopca, którym światło jarzeniówek nadało szarawy odcień. Obserwował z nudów swoje odbicie, wykrzywiając się do szyby i do widocznej za nią ponurej ulicy.

Odgarnął z czoła kosmyk włosów, uparcie wpadający mu do oczu, i zmarszczył brwi, kiedy ktoś niespodziewanie szturchnął go w ramię.

– Ej, zobacz – usłyszał szept.

Jacek odwrócił się i spojrzał na kolegę z ławki. Był to Filip, z którym znali się od przedszkola, i tak się złożyło, że kiedy Jacek musiał przeprowadzić się do centrum Gdańska, by zamieszkać z wujem, dziadkowie opiekujący się Filipem również przenieśli się w pobliże.

Pulchny, niski chłopiec o ciemnych włosach i nieco wyłupiastych, brązowych oczach, słynący z uwielbienia dla gier komputerowych, trzymał w dłoni jakąś gazetę. Filip ciągle przynosił do szkoły wydania czasopism o magii, kosmitach oraz innych zjawiskach paranormalnych, usiłując przekonać każdego, kto zechciał go wysłuchać, że opisywane w nich zdarzenia miały miejsce naprawdę lub że on osobiście brał w nich udział.

A ponieważ nie słuchał go nikt poza Jackiem, jego kolega z ławki skazany był na kolejne rewelacje.

– Zobacz – szepnął znów Filip, rozkładając na ławce pierwszą stronę czasopisma o wiele mówiącej nazwie „Gazeta Nieziemska”. – Słyszałeś już o nim?

Jacek zerknął na nagłówek. „Michał Estwin – czarodziej wśród detektywów” – głosił napis, wydrukowany grubą czcionką.

– Piszą, że nigdy nie przegrał. Jest też o jego ostatniej sprawie. Wiesz, gdzie odnalazł zaginioną łódź gościa, który się do niego zgłosił? W Tatrach! Na szczycie Rysów! Dobre, co? Zobacz. Są zdjęcia…

Rzeczywiście rozbudowany tekst dotyczący słynnego detektywa ilustrowało zdjęcie zgrzybiałego staruszka ze zmrużonym zawadiacko okiem, wspartego o burtę starej łodzi wiosłowej. Łódź wyglądała na zwyczajną łódź… co nie świadczyło o niczym, gdyż Jacek wiedział, że mocy magicznej nie powinno się oceniać po wyglądzie. Równie dobrze mogła to być latająca łódź. Albo znikająca. Albo śpiewająca.

– I co ty na to?

Jacek rozważył tę kwestię. Dziwne… nazwisko detektywa wydało mu się znajome, jednak nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach je słyszał. W każdym razie na pewno nie były to okoliczności, o których mógłby opowiedzieć Filipowi. Jego przyjaciel mógł wprawdzie wierzyć w magię, ale…

Ale wierzyć to zupełnie co innego, niż wiedzieć.

– Co wy tam robicie na końcu? – rozległ się niespodziewanie rozeźlony głos pani Kawy. – Filip Lubowski? Co znowu przyniosłeś na lekcję? I to pierwszego dnia szkoły?!

Pani Kawa podeszła do ich ławki szybkim krokiem, wyrwała Filipowi gazetę z rąk i – jakżeby inaczej – zaczęła nią gorączkowo wymachiwać.

– No tak. Znów jakieś yeti czy ufo! – Klasa ryknęła śmiechem, wszyscy bowiem znali doskonale zainteresowania Filipa. – Proszę więcej nie przynosić mi podobnych rzeczy na lekcje języka polskiego! Jesteście już prawie dorośli! Przed wami ważny sprawdzian i…

I tak dalej. Pani Kawa znów zaczęła się rozwodzić na temat sprawdzianu gimnazjalnego.

Filip siedział z ponurą miną, a Jacek odwrócił się do okna, całkiem zrezygnowany. Żałował, że nie może mu pomóc. Powiedzieć mu prawdy. Jednak…

Rozejrzał się dyskretnie po klasie. Oczy Filipa, oczy jego kolegów i koleżanek, oczy pani Kawy… Wszystkie pokrywało ledwie dostrzegalne, opalizujące bielmo klątwy i Jacek wiedział doskonale, że na nic by się zdało wyjaśnianie, że czary naprawdę działają, komuś, kto nie mógł ich zobaczyć, usłyszeć, poczuć…

Oparł brodę na rękach i spojrzał w górę, ogarnięty poczuciem bezsilności. Grube deszczowe chmury pędziły po niebie, gnane zimnym wschodnim wiatrem. Pod nimi, ulicą Kartuską, wlokły się wolno samochody, a nad ich dachami płynęła latająca łódź z dwojgiem ludzi, którzy najwyraźniej woleli się poruszać tym nie do końca wygodnym, ale na pewno bardzo przydatnym środkiem transportu, niż stać w korku.

Przez uchylone okno do uszu Jacka co chwila dochodził dźwięk klaksonu, a w pewnym momencie rozległy się: pisk hamulców, głośny huk i wreszcie krzyki kilku zdenerwowanych kierowców.

„Gdyby zaczęło padać i woda zalała szkołę – pomyślał Jacek – musieliby przerwać lekcje…”.

W jego wyobraźni pojawił się obraz wody płynącej w dół ulicą Kartuską oraz rwącego potoku wlewającego się do szatni w suterenie gimnazjum. Marzenie…

Kropla wody kapnęła mu na nos. Podniósł głowę. Przez wpółotwarty lufcik pod sufitem wpadły do sali pierwsze krople deszczu. Jacek rozejrzał się po klasie, zaniepokojony.

Co pilniejsi z jego kolegów i koleżanek wsłuchiwali się w słowa nauczycielki, ale większość tylko udawała, że słucha, albo otwarcie zajmowała się czymś zupełnie innym. Z ławki z przodu dochodziły przyciszone głosy Malwiny i Klaudii, mieszające się z coraz głośniejszym bębnieniem deszczu o szyby:

– …nie wiem, co ona sobie myśli, żeby opowiadać Żelkowi podobne rzeczy o tobie…

– …sama słyszałam, jak to mówiła, i to jeszcze przy Zuzi…

– …naprawdę powiedziała, że widziała, jak całowałaś się z Filipem pod sklepem mięsnym przy Zakopiańskiej, i że widziały to też Karolina i Monika…?

– …Karolina tego nie rozgada, ale co jeśli Zuzia coś powie…

Jednakże to nie problemy sercowe koleżanek zaniepokoiły Jacka, lecz zupełnie co innego. Czy to możliwe, żeby on nieświadomie…?

Błysnęło.

– Proszę o ciszę – rozległ się surowy głos pani Kawy. – Jeśli nie obchodzi was zdanie egzaminu, możecie od razu opuścić salę. Ja tu wypruwam sobie żyły, żeby was czegoś nauczyć – kilka osób zachichotało głośno – a wy robicie sobie cyrki, jak banda przedszkolaków, i nie zamierzam… – jej ostatnie słowa zagłuszył dźwięk gromu.

– Zamknijcie okno! – zawołała nauczycielka. – Bo za chwilę całkiem nas tu zaleje!

Rozległ się kolejny grzmot, a zaraz po nim jeszcze jeden. Zamykając lufcik, Jacek zobaczył na żywo to, co kilka chwil wcześniej tylko sobie wyobrażał…

Rwący potok brudnej wody płynął ulicą Kartuską, a samochody z trudem przedzierały się przez tę nową przeszkodę. Ulewa rozpętała się tak nagle, że przechodnie, którzy nie zdążyli wrócić przed deszczem do domów, zmuszeni byli skryć się w różnych prowizorycznych schronieniach. Ze swojej ławki na końcu klasy Jacek widział kilkoro ludzi kulących się pod wiatą na przystanku tramwajowym.

Czy to możliwe…? Czy to możliwe, że to on wywołał deszcz? Oczywiście, mógł to być zupełny przypadek, chmury zbierały się już od rana, jednak Jacek dobrze wiedział, że jego moc zwykła dawać o sobie znać w najbardziej nieodpowiednich chwilach. Jeśli jeszcze wuj dowiedziałby się, że to jego sprawka…

Wybiegł myślami ku obłokom pędzącym po niebie, chcąc sprawdzić, czy poddano je działaniu czaru, ale nic nie wyszło z jego obserwacji. Może sprawił to szum ulewy, a może lekko schrypnięty głos pani Kawy – w każdym razie Jacek nie mógł się skupić. Słaby poblask magicznego widma pojawił się na chwilę i zaraz zniknął.

Jacek podniósł rękę, żeby osłonić oczy przed światłem jarzeniówek, mając nadzieję, że to pomoże mu się skupić na widmie chmur, gdy…

– A ty?

Dopiero po dłuższej chwili, kiedy zobaczył koleżanki i kolegów odwróconych w swoją stronę, Jacek domyślił się, że pytanie zostało skierowane do niego.

Skończywszy omawiać sprawdzian gimnazjalny, nauczycielka rozpoczęła zwyczajową rozmowę o wakacjach – o tym, gdzie byli, co robili, co im się najbardziej podobało, dokąd chcieliby pojechać za rok i że mają na ten temat napisać wypracowanie na co najmniej trzy strony papieru kancelaryjnego, gdyż są w trzeciej klasie gimnazjum, i to nie przelewki.

Nie była to dla nikogo nowość, jako że w pierwszym roku gimnazjum pani Kawa zadała im podobne wypracowanie na jedną stronę, w drugiej klasie – na dwie, tak więc i w tym roku spodziewali się czegoś podobnego.

Jacek opuścił rękę, którą jeszcze przed chwilą próbował osłonić oczy, by dojrzeć magiczne widmo chmur.

– Jacek Gawęda! – huknęła nauczycielka.

– Ja?

Zapewne z powodu roztargnienia, w które popadał od czasu do czasu, głównie wtedy gdy zamiast o rozprawkach czy mnożeniu ułamków dziesiętnych rozmyślał o sposobach wywoływania burz, Jacek uchodził za klasowego luzaka, czym wzbudzał irytację nauczycieli i pewną zazdrość kolegów i koleżanek. W sposób całkowicie niezamierzony zresztą, gdyż w gruncie rzeczy cechowało go duże poczucie odpowiedzialności za to, czego się podejmował. W każdym razie za to, co uznał za ważne…

– Gdzie spędziłeś wakacje?

– Nigdzie.

Widać było, że pani Kawa nie ma zamiaru mu odpuścić, ale wyrwała się jedna z koleżanek:

– Ja, proszę pani, byłam na wakacjach w Norwegii. Mój kuzyn ma na własność tylko dla siebie kawałek fiordu.

Gdyby nie samouwielbienie, wyraźnie słyszalne w jej głosie, Jacek byłby jej nawet wdzięczny. Zaraz zresztą dźwięk dzwonka na przerwę przebił się przez szum ulewy, a po nim rozległo się szuranie krzesłami i hałas z korytarza oraz głos pani Kawy:

– Podnoś krzesło; kiedy szurasz, niszczysz wykładzinę, szkoła zapłaciła mnóstwo pieniędzy za odnowienie sali, będziesz za to płacił z własnej kieszeni, nie odwracaj się, kiedy do ciebie mówię…

Klasa stłoczyła się przy wyjściu, chcąc jak najszybciej znaleźć się daleko od pani Kawy. Jacek odsunął krzesło i złapał za rączki wózka, by pomóc Filipowi wyjechać z sali. Filip bowiem od dwóch lat jeździł na wózku, a lekarze nie byli w stanie znaleźć żadnej racjonalnej przyczyny, dla której chłopiec nagle stracił władzę w nogach.

Jacek doskonale wiedział, że jeśli byłoby to działanie jakichś złośliwych czarów, które zdołały przełamać klątwę, to wówczas ktoś wprawny – na przykład jego przybrana ciotka, Dalebora, albo wuj – mógłby cofnąć zaklęcie. Niestety, ani Daleborze, ani Krzysztofowi Ostrowskiemu nie udało się znaleźć źródła choroby.

– Jacek! – zawołała Klaudia. – Jacek! Idziemy do Żelka z Maksem i Patrykiem. Idziesz z nami? – To była dzisiaj ich ostatnia lekcja.

– Nie mogę – odpowiedział Jacek. – Muszę… jeszcze coś załatwić.

Kiedy wychodziły z klasy, Jacek usłyszał jeszcze komentarz:

– Po co w ogóle go pytasz?

– On nigdy nie może.

Zawód w ich głosach brzmiał zupełnie szczerze.

– Mały Jacuś musi coś załatwić? – zapytał cicho Maks, mijając Jacka. – Zapomniałeś drogi do kibla?

Jacek go zignorował, ograniczając odpowiedź do krótkiego: „Odwal się”. Maks był klasowym osiłkiem i prowokował Jacka przy każdej możliwej okazji, głównie dlatego, że Jacek nie dawał się sprowokować, a nawet bawiły go nieudolne próby Maksa, czym też doprowadzał go do szału.

Kiedy Jacek zdał sobie sprawę, że zaraz zostanie sam w zasięgu gniewu pani Kawy, spakował się i w pośpiechu opuścił salę, żegnany podejrzliwym spojrzeniem nauczycielki. Filip czekał na niego na korytarzu. Kiedy już znaleźli się na dworze, Jacek pożegnał się z przyjacielem – którego dziadek odbierał samochodem spod szkoły – i oparł o ścianę przy wyjściu z budynku wśród kilku uczniów mających zamiar przeczekać najgorszą część ulewy.

Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu miejsca odpowiedniego do obserwacji nieba. Nie chciał, żeby go widziano, gdy będzie sprawdzał chmury. Większość ludzi nie mogła widzieć czarów, ale gapienie się godzinami w niebo było co najmniej podejrzane.

W końcu poprawił paski plecaka, narzucił na głowę kaptur bluzy i zbiegł po schodach. Szybkim krokiem obszedł dookoła budynek szkoły; przy okazji zauważył nowy napis na jego szarej ścianie, obok starego graffiti, które przedstawiało brzydkie niemowlę dłubiące w nosie.

Zieloną farbą w sprayu ktoś napisał: „Ciemność ściemnia”. Poniżej czerwoną farbą ktoś inny dopisał odpowiedź: „Ciemność nie istnieje, durniu”, i jeszcze: „Lol”.

Pod drzewem w rogu szkolnego boiska, gdzie rozłożysta korona starej lipy dość dobrze chroniła przed deszczem i wiatrem, Jacek zdjął plecak, rozejrzał się jeszcze raz na boki, po czym, nie zauważywszy nikogo, zadarł głowę do góry.

Przywołał widzenie… Musiał odczekać dłuższą chwilę, nim jego wzrok przywykł do widoku zmiennego Prądu Kresowo-Galaktycznego, który swoim działaniem obejmował Ziemię, Słońce i pobliskie gwiazdy i przecinał Drogę Mleczną w niekończącej się wędrówce z jednego odległego zakamarka kosmosu do drugiego. Jacek wiedział, że właśnie owo promieniowanie pozwalało niegdyś Wielkim Czarodziejom podróżować przez wszechświat na ogromnych białych okrętach. Odnalezienie statku było największym marzeniem Jacka.

W końcu – czyż kilkanaście lat temu nie zaobserwowano nad Gradową Górą pojawienia się czegoś, co mogło być ich dawną siedzibą, o której tyle słyszał od krasnoluda Kopacza? Wprawdzie zjawisko więcej nie wystąpiło, ale mogła to być ważna wskazówka, gdzie należy szukać. Może jakiś znak…

Jednak Jacek nie po to mókł na deszczu, żeby pogrążać się w marzeniach o niewielkiej szansie na realizację, jak mu to wielokrotnie wbijał do głowy wuj.

Co do prądu… Prąd sam w sobie nie mógł być widoczny, chyba że podczas silnego rozbłysku, widoczne jednak było odkładanie się w świecie drobinek jego mocy – mionów – i gdyby w chmurach zgromadziło się więcej owej magii, niż dopuszczały znane Jackowi normy, mogłoby to wskazywać na działanie czarów… na przykład czarów znudzonego lekcją ucznia, który przypadkiem został obdarzony zupełnie nieokiełznaną mocą czarodziejską w dziedzinie wpływania na pogodę. Prądy magiczne bowiem były źródłem mocy tych nielicznych mieszkańców Ziemi, których nie dotknęło działanie klątwy.

Jacek długo przyglądał się obłokom przepływającym nad głową, zanim nie nabrał pewności, że ich widmo jest jedynie odrobinę intensywniejsze, niż powinno, co mogło być wynikiem porannego rozbłysku. Zwłaszcza że dzisiejszy przypływ mocy był szczególnie silny i mógł pozostawić podobny ślad.

Jacek zauważył również dziwny pas skłębionych, ciemnogranatowych chmur, co z kolei mogło oznaczać, że przeleciał tamtędy Wichrowy Dwór, powietrzna siedziba burz i wiatrów.

– Nie ja to zrobiłem – podsumował na głos swoje obserwacje; opuścił głowę i zaczął mrugać powiekami, bo wracało mu normalne widzenie.

W tym momencie jego wzrok spoczął na dwóch kilkuletnich chłopcach, stojących kilka metrów od drzewa, pod którym się skrył. Wyglądali na zbiegów z zerówki jakiegoś niedalekiego przedszkola, a podobni byli do siebie jak dwie krople wody.

Obaj mieli takie same ciemne włosy i dziury w miejscu dwóch górnych jedynek, co Jacek mógł zaobserwować, bo obaj gapili się na niego z szeroko otwartymi ustami.

– Jesteś ćpunem? – odezwał się jeden z chłopców z zaciekawieniem. – Powiedz. Pożyczysz nam skręta, prawda?

Jacek zmarszczył gniewnie brwi. Jednak nie z powodu pytania, które usłyszał. Widok dwóch chłopców, tak podobnych, wydobył z jego pamięci wspomnienia pogrzebane na dnie świadomości… on i brat… jacy byli kiedyś… dziś wydawało się, że całe wieki temu.

W końcu był w stanie jedynie dojść do wniosku, że dzisiejsze dzieci pod pewnymi względami – niekoniecznie przynoszącymi chlubę rodzicom – są lepiej wyedukowane niż kiedyś. On w ich wieku nawet nie słyszał o skrętach.

– Powiedz! – krzyknął natarczywie drugi chłopiec i zaczął wyśpiewywać: – Pożyczysz? Powiedz! Pożyczysz? Powiedz!

– Jasne – przerwał mu Jacek spokojnym głosem. Po czym niespodziewanie ryknął na całe gardło: – Zmiatać stąd! Ale już!

Chłopcy odwrócili się na pięcie i z przeraźliwym wrzaskiem rzucili się do ucieczki. Jacek patrzył za nimi dłuższą chwilę. W końcu jeszcze raz, ostatni już, zerknął na niebo i z ulgą wypuścił powietrze z płuc. Gdyby się okazało, że wywołał dzisiejszą ulewę, a jego wuj dowiedziałby się o tym, czekałaby go bardziej niż surowa kara. Krzysztof Ostrowski może i był jednym z dwojga jego żyjących krewnych – nie licząc przybranej ciotki Dalebory – ale był również najsłynniejszym płanetnikiem w województwie, i wszyscy wiedzieli, że ma Jacka pod opieką. Słynny czarodziej pogody nie mógł sobie pozwolić na podobne wyskoki wychowanka…

To przypomniało Jackowi, że ma dzisiaj lekcję płanetnictwa. Spojrzał na zegarek i z przerażeniem ocenił, że jest już spóźniony co najmniej dziesięć minut.

– Wiatrobrody mnie zabije – jęknął.

Ponieważ jedyne znane mu i oswojone latające konie mieszkały u Dalebory, a nigdy nie był dobry w formowaniu chmur na życzenie, wiedział, że będzie musiał dotrzeć na miejsce tramwajem. Co zajmie mu przynajmniej godzinę, jeśli nie więcej. Czarodziej Wiatrobrody mieszkał na Przymorzu, daleko od centrum.

Jacek porwał z ziemi plecak i ruszył pędem w kierunku przystanku tramwajowego. Kiedy biegł, wciąż miał przed oczami obraz dwóch ciekawskich maluchów, który mieszał się z innymi obrazami… obrazami z jego przeszłości…

Słyszał echa własnego głosu…

„Po co za mną łazisz…”

„Zostaw mnie w spokoju…”

„Wracaj do tych swoich dziwactw…”

…i głosu swojego brata…

„Dlaczego nie chcesz powiedzieć prawdy, Jacek…”


Zeszli do piwnicy, nieświadomi tego, że są śledzeni. Jeden z nich z niemałym wysiłkiem przekręcił klucz w zamku metalowych drzwi, a później drugi klucz w drewnianych drzwiach. Weszli do ciasnego pomieszczenia i zajęli miejsca, każdy na swoim worku kartofli.

Było ich trzech.

Trzech siedmioletnich chłopców.

Jeden szczupły i drobny, o popielatych włosach i niebieskich oczach. Drugi gruby i wyższy od pierwszego o pół głowy, z ciemną czupryną. Trzeci wysoki, o śmiesznie długich rękach z nieproporcjonalnie dużymi dłońmi.

Brudna żarówka zawieszona pod sufitem ledwie oświetlała ich twarze, pełne niecierpliwego oczekiwania.

– Co to jest? – zapytał pierwszy chłopiec.

– No, co ty, Jacek? Nie wiesz, co to jest? – prychnął drugi i spojrzał pytająco na trzeciego, bo sam nie wiedział.

– To – oświadczył z dumą trzeci, podsuwając pierwszemu pod nos dłoń, na której spoczywało coś małego w białym papierku – jest skręt.

– A co się nim skręca? – spytał drugi chłopiec.

– Mati, ty głupcze! – powiedział trzeci.

Trzeci o każdym i przy każdej okazji wyrażał się: „głupcze”. Chcieli go z tego powodu przezwać Arkadiuszem Głupim III, ale się nie zgodził.

– Sam jesteś głupi, Arek – oznajmił drugi. – Miałeś przynieść papierosy swojego taty. A przyniosłeś jakiegoś wkręta.

– Skręta.

– Wkręt czy skręt… Co za różnica? Gdzie papierosy?

– Właśnie – poparł go Jacek. – Gdzie są papierosy, Arek?!

– To jest papieros – odparł chłopiec.

– Bredzisz! – oznajmił Mateusz.

– Nie. Mój tata trzyma je w popielniczce, na wypadek gdyby mu się skończyły papierosy.

– Możliwe, ale czemu ich nie przyniosłeś?

– Bo mu się skończyły, przecież mówię! – wrzasnął Arek.

Jacek już chciał mu coś odpowiedzieć, gdy nagle z piwnicznego korytarza dobiegł ich jakiś szelest.

Zamilkli i wstrzymali oddech, bojąc się, że ktoś ich przyłapie. Wiedzieli bowiem, że właśnie mają zamiar dopuścić się straszliwego przestępstwa, obłożonego karą miesięcznego szlabanu w przypadku Jacka, pójścia spać bez kolacji w przypadku Mateusza oraz odłączenia telewizora na pół roku w przypadku Arka.

Nic więcej jednak nie usłyszeli.

– To kot – odezwał się w końcu Jacek cichym głosem.

Rzeczywiście, piwnica bloku, w którym mieszkali wszyscy trzej, była pełna kotów. Zwykle ich nie widywali, bo koty unikały ludzi, można jednak było ocenić ich ilość po duszącym smrodzie wypełniającym wszystkie piwniczne pomieszczenia.

– Kot? Jaki kot? Przecież mówiłem ci, że to skręt – Arek się podniósł, naprawdę już zdenerwowany. – Ile razy można powtarzać?

– Nieważne – powiedział Mateusz. – Podpalaj.

– Co znaczy: nieważne? Dla mnie to ważne, czy palę kota, czy skręta – Arek trwał nieporuszony w obrażonej pozie.

– Podpalaj!

W końcu zapalili szerszy koniec białego papierka, wypełnionego resztkami tytoniu z papierosa. Po małym pomieszczeniu rozszedł się gryzący w nos – zwłaszcza siedmioletni nos – dym.

Chłopcy podawali sobie skręta z rąk do rąk i przykładali do ust cienki koniec, pokasłując co jakiś czas.

Niespodziewanie, po szczególnie donośnym kaszlnięciu Mateusza, znów rozległ się szelest, a po chwili jakieś szuranie. Dobiegało zza lekko uchylonych drzwi… Arek odrzucił skręta na worek kartofli, przytknął porozumiewawczo palec do ust, podkradł się do drzwi i otworzył je gwałtownie.

Coś huknęło głucho.

Wówczas chłopcy zobaczyli, że na podłodze przed piwniczką ktoś leży, rozcierając czoło i pojękując.

– Czego chcesz? – odezwał się nagle Jacek. – Po co przyszedłeś?

Wiedział, kto to jest. Wściekły, podszedł do osoby, która leżała na ziemi, złapał ją za koszulę i podniósł.

Stanęli naprzeciwko siebie.

Dwaj chłopcy, podobni jeden do drugiego jak dwie krople wody.

– Czego chcesz, Konrad?

– Niczego.

– To idź stąd.

– Ja też chcę spróbować.

– Mówię ci, idź stąd – odparł stanowczo Jacek.

Wiedział, że za chwilę jego brat może zrobić jakieś głupstwo, kolejne głupstwo, a wtedy koledzy zaczną się śmiać. A kiedyś… zapewne niedługo… przestaną się śmiać i przestaną się z nim spotykać.

Konrad się cofnął i powiedział nieoczekiwanie:

– Nie powinniście schodzić do piwnicy.

– Zamknij się! – krzyknął Jacek, wypychając brata na zewnątrz.

Wiedział, że się zaczęło.

Mateusz i Arek chichotali za jego plecami.

– Tu jest zbyt ciemno. To niebezpieczne. Nie masz nawet białego koktajlu, żeby odstraszyć ciemne stwory. Zapomniałeś, co mówił wujek?

– Twój brat jest stuknięty czy co? – zapytał Arek.

– Coś tu śmierdzi – dodał Mateusz, zatykając nos i patrząc wymownie na Konrada.

Zapach dymu papierosowego unosił się wokół nich i stawał się coraz wyraźniejszy.

– Mroki kryją się po kątach – powiedział cicho Konrad, patrząc Jackowi w oczy.

– Co? Co on mówi? – zaczął się dopytywać Arek. – On jest chory, prawda? Słyszałem w szkole, że ma rozmowy z psychologiem.

– Nic, nic – Jacek odwrócił się do Arka, nie wiedząc, co ma powiedzieć, i czy jest cokolwiek, co mogłoby go jeszcze uratować.

Uratowały go kartofle.

A właściwie nie kartofle, tylko skręt, od którego zapalił się worek kartofli.

Podczas gdy Arek z Mateuszem rozpaczliwie starali się ugasić ogień, Jacek złapał brata za rękaw i wypchnął na główny korytarz blokowej piwnicy.

– Zostaw mnie w spokoju – powiedział. – Wracaj do tych swoich dziwactw, jeśli chcesz, ale przestań za mną łazić.

– Dlaczego nie chcesz powiedzieć prawdy, Jacek? Wiem, że je widziałeś…

– Daj mi spokój.

– Dobra – odezwał się Konrad po dłuższej chwili. Odwrócił się, zrobił kilka kroków w kierunku wyjścia z piwnicy, po czym obejrzał się i krzyknął rozpaczliwie:

– Oby was wszystkich skręciło!

Jacek wiedział, że Mateusz i Arek robią zbyt wiele hałasu przy gaszeniu ognia, żeby usłyszeć Konrada.

Okazało się jednak, że to, iż nie słyszeli jego klątwy, nie ma większego znaczenia. Po szczęśliwym ugaszeniu pożaru i powrocie do domów wszystkich trzech dopadły mdłości. Jacek długo sobie powtarzał, że to z powodu papierosa, a nie przekleństwa rzuconego przez brata. Nigdy się nie dowiedział, jak było naprawdę…

Tak czy siak – ani on, ani Mateusz, ani Arek więcej nie palili ani skrętów, ani papierosów, ani kotów tym bardziej.

d10ok01
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d10ok01