Dwie księgi Prób już są gotowe, najwyższy czas zająć się ich wydaniem. Bordeaux ma swojego ruchliwego wydawcę, jest nim Simon Millanges. Rzecz prosta, pan z Montaigne będzie musiał pokryć koszty druku, skoro chce się bawić w autora. Michał nie zapomina, że jego księga ma uwiecznić imię przyjaciela, chce włączyć do niej ową buntowniczą Dobrowolną niewolę Stefana, być może okrojoną. Ale młodzieńcza broszura jego przyjaciela żyje już własnym życiem, służy nieprzyjaciołom Korony. Druk hugenocki, do którego włączono broszurę Stefana, budzi oburzenie parlamentu i będzie uroczyście spalony. Zestawienie dat jest wymowne: 7 maja 1579 roku egzemplarze Memoires de L’Estat de France płoną na placu l’Ombrière w Bordeaux („rozciągnęliśmy tortury cielesne na utwory i pomniki Muz” – pisze o paleniu książek Montaigne). Dwa dni później pan Millanges uzyskuje przywilej na druk dzieła pt. Próby.
Montaigne nie rezygnuje jednak z zamiaru uczczenia przyjaciela. Wręczono mu właśnie dwadzieścia dziewięć sonetów francuskich Stefana. Montaigne włącza je do swojej księgi jako rozdział dwudziesty dziewiąty i poprzedza dedykacją dla pani de Gramont, hrabiny de Guissen. Przyzwyczailiśmy się już, że tytulatura francuska jest skomplikowana, i nie będzie niespodzianką, że idzie tu o Dianę d’Andoins, najbogatszą poddankę króla Nawarry, zwaną „piękną Koryzandą” (Montaigne nazywa ją la grande Corisande), żonę Filiberta de Gramont hrabiego de Guissen (albo de Guiche), z którym Montaigne był zaprzyjaźniony. Portrety „dostojnej Koryzandy” ukazują kobietę, której uroda i dziś nie budzi wątpliwości, co jest sprawą raczej rzadką. Piękne rysy, mądre oczy, szlachetny wyraz twarzy, uroda, inteligencja, dostojność. Henryk z Nawarry za kilka lat straci dla niej głowę, będzie jej długo wierny, i to na sposób romantyczny, ona w nim dostrzeże swojego rycerza, księcia i pana, jak na lojalną poddankę przystało, jej wpływ na Henryka
– nie bez udziału rad przyjaciela z Montaigne – będzie pozytywny, historycy nie mają jej nic do zarzucenia. Rola Montaigne’a przy tej kobiecie nie jest jasna. Czy rzeczywiście poprzestał na przyjaźni, czy jego serce nie zabiło dla niej żywiej? „Pani – zaczyna swą dedykację – nie ofiaruję ci nic ze swego, ponieważ nic nie posiadam, co by już nie było twoim...”
Czy to tylko dworność, czy też rzeczywiście gotów był jej ofiarować wszystko? Najpewniej Montaigne uwielbiał ją po cichutku – była zbyt piękna, zarówno by jej się mógł oprzeć, jak i o niej marzyć – a „dostojna Koryzanda” na pewno wszystkiego się domyślała. Pewno i lubiła małego pana z Montaigne, stosunek ich musiał być chwilami poufały, sądząc z pewnych słów rzeczonej dedykacji; Montaigne bywa coraz częściej powiernikiem pięknych pań, co nie zawsze go chyba zadowala. Dwadzieścia dziewięć sonetów Stefana de La Boétiego nie wchodzi dziś do kanonu Prób. Usunął je stamtąd w końcu sam Montaigne, zaznaczając na manuskrypcie bordoskim: „zamieszczone gdzie indziej”. Ukazały się pono w oddzielnym wydaniu między rokiem 1588 a 1592, ale dotychczas nie znaleziono egzemplarza. Może dlatego Montaigne zdecydował się je w końcu usunąć, że „same przez się, jednomyślnym zdaniem wydawców, nie przedstawiają nic godnego uwagi. Jest to jedno z owych w miarę szkolnych i chłodnych naśladownictw Petrarki, jakich pełno w owym czasie
w poezji wszystkich języków” (Żeleński-Boy). Podobnie mogła sądzić i piękna Koryzanda. No i wreszcie mógł do tego samego wniosku dojść sam Montaigne. Lepiej więc nie ściągać mitu na ziemię, niech żyje w legendzie. Drukarze składają dzieło, ale autor wciąż go jeszcze nie zamyka, wciąż dorzuca nowe rozdziały. Jeden z nich to „O wychowaniu dzieci” napisany na prośbę Diany de Foix, która właśnie poczuła, że jest w ciąży (dzięki czemu można ustalić w przybliżeniu datę napisania eseju). Drugi to relacja o chorobie, kłótnia z medycyną – ten też odnosi się do zimy przełomu lat 1579 i 1580. Profesor Strowski puszcza wodze wyobraźni, bardzo sugestywnie i sympatycznie opisuje, jak Montaigne przegląda pisane przed laty eseje, szlifuje zdanie, sprawdza cytaty. Drukarz nagabywa go w samym Montaigne, wyrywa mu spod ręki kolejne rozdziały, przywozi szpalty, wspina się do biblioteki na wieży, wspólnie teraz przeglądają odbitki stron, dyskutują. Na okładce będzie zaznaczone, że „messire Michel pan na Montaigne” jest kawalerem
orderu i pokojowcem króla. Wydanie z 1582 roku doda do tego tytuł mera i zarządcy miasta Bordeaux. W następnych wydaniach, zgodnie z nowym poglądem autora, tytuły znikną.
Wszystko uzgodnione – potrzebny jest jeszcze wstęp, mości panie Michale. Jest pierwszy marca 1580 roku, wczoraj pan zamku skończył lat czterdzieści siedem. Dzisiaj, jako autor, ma się zwrócić wprost do czytelnika. O czym będzie mowa w tym najbardziej bezpośrednim przesłaniu? Może o tym, że to o mnie samym, o Michale z Montaigne. Trzeba mieć odwagę do tego się przyznać, skoro stało się. Piszemy: „Otoć, czytelniku, książka pisana w dobrej wierze. Ostrzega cię od początku, iż nie zamierzyłem w niej sobie żadnego celu prócz domowego i prywatnego”.
Tak skromnie sobie poczyna. Ale i wyzywająco: „Nie miałem w niej żadnej troski o twoje służby ani o moją chwałę: siły moje nie są zdolne do takiego zamiaru”. Książka prywatna, dla najbliższych, żeby po jego śmierci – „co ich czeka niebawem” – mogli dzięki tej książce mieć „żywszą znajomość mej osoby”. Nie stara się nikomu przypodobać, chce być prawdziwy, „bez wymuszenia i sztuki, siebie bowiem tutaj maluję”. Napisałby wszystko, gdyby „publiczna obyczajność pozwoliła”. Chyba nikt dotąd nie pozwolił sobie na tyle ironii w samym stylu, co Montaigne, pisząc, że gdyby żył wśród ludów pierwotnych, które cieszą się słodką swobodą, odmalowałby się ze wszystkim nago. „Tak więc, czytelniku, ja sam jestem materią mej książki: nie ma racji, abyś miał używać swego wczasu na tak letki i błahy przedmiot”. Kończy leciutkim, autoironicznym uśmieszkiem, który tylko pozornie jest niefrasobliwy: wszystko to ma ukryć drżenie serca. Ale wyczuwamy je teraz, kiedy książka ma iść między ludzi. „Zatem z Panem Bogiem”...