Lubiłem mknąć przez mroczne korytarze wygasłego słońca. Tu nie byłem taki niezgrabny jak pod kopułami habitatów, w ciasnych tunelach baz mieszkalnych, w których musiałem wyłączać stabilizatory grawitacyjne. Tutaj chroniły mnie przed ciążeniem, byłem lekki i zwiewny jak piórko. Nie liczyło się, że tak naprawdę ważę ponad dziesięć ton. Byłem tylko ziarenkiem metalu wirującym we wnętrzu Czarnego Słońca.
Polerowana stal mego pancerza rozbłyskiwała w smagających ciemność światłach reflektorów. Rozglądałem się, podziwiając kolumny stopionego żelaza zwisające ze sklepienia wyrobiska. Pomimo że jestem tylko górniczym cyborgiem, wyposażono mnie w mózg człowieka. Poległego żołnierza, który pozwolił, by wykorzystano jego organy. Nie jestem jakąś tam zwykłą, sztuczną inteligencją. Moje ja to prawdziwy człowiek. Dlatego potrafię się zachwycać pięknem martwej gwiazdy. Prócz świadomości posiadam coś więcej, umiejętność odbierania rzeczywistości także ludzkim aspektem, osobowością, duszą. Czuję.
Byłem prototypem – nigdy jednak niewdrożonym do masowej produkcji. Nie spełniałem wymagań: zdarzało się, że reagowałem wbrew dyrektywom, a czasami nie potrafiłem wykonać prostych poleceń. Uznano, że ludzkiego mózgu nie da się dokładnie zaprogramować, bo w przeciwieństwie do sztucznych inteligencji jest zbyt niestabilny. Niewiele brakowało, żebym został przerobiony na żyletki, gdy mój konstruktor wyleciał z roboty.
Xiu, nieobliczalna chińska dziewczyna, wykupiła mnie w ostatniej chwili.
– Hej, złomie! – wyrywa mnie z rozmyślań jej wrzaskliwy głosik. – Co się tak wleczesz? Pospiesz się, bo Żelaźniak przejdzie przez hol, a ja nie zdążę nawet skalibrować sprzętu!
Moja mała Xiu, słodka jak zwykle. Wiedziała, że automatycznie włączyłem detektory i wiązki skaningowe.
Nie odpowiedziałem, ale przyspieszyłem posłusznie.
Smuga ognia z wylotu rakietowych silników wydłużyła się prawie dwukrotnie. Pewnie teraz wyglądałem jak pędząca kometa, gdy ciągnąłem za sobą świetlisty ogon.
Dziewczyna miała rację. Nie był to najlepszy moment na podziwianie wielkiego holu. Biedni górnicy czekali na pomoc. Ich życie wisiało na włosku, a my byliśmy jedyną nadzieją. Mroczny otwór tunelu zbliżał się szybko. Wleciałem tam z pełną prędkością, choć nie wiedziałem, co zastanę za najbliższym załomem korytarza. Wijące się w nieskończoność, niezmierzone tunele były równie wielką zagadką jak całe Czarne Słońce.
Ludzie odnaleźli to słońce przypadkowo w kosmicznej pustce. Martwą, zimną gwiazdę. Niewielką jak na skalę kosmiczną, bo średnicą zbliżoną do rozmiarów sporej planety, kulę żelaza. Czarny karzeł, czyli wygasłe ze starości słońce, zgodnie ze znaną fizyką nie mógł istnieć.
Wszechświat jest zwyczajnie za młody, by zdążyły w nim powstać takie twory jak umarła gwiazda, która odrzuciła zewnętrze powłoki tak, że zostało tylko powoli stygnące jądro. Jak długo trzeba czekać, aż jego materia ulegnie powolnym, atomowym przemianom, zamieniając się w żelazo, naturalnie powstający pierwiastek o najbardziej stabilnej budowie? Bilion lat wydawałby się przy tym okresie ledwie drgnieniem powieki. Obiekt, w którym się znajdowaliśmy, był wielokrotnie starszy niż wszechświat. Martwe słońce istniało wbrew temu, co twierdzili naukowcy, a w dodatku przez setki, może tysiące lat stanowiło źródło metali. Bynajmniej nie dla ludzi. Ludzie odnaleźli tylko ogromną, opuszczoną kopalnię. W wielkich wyrobiskach i wijących się milionami kilometrów korytarzach tajemniczy obcy pozostawili liczne ślady swojej obecności. Najstraszniejszymi i najbardziej tajemniczymi pozostałościami były Żelaźniaki, a z jednym z nich właśnie przyjdzie nam się zmierzyć.
– Shao, do diabła, odezwij się! Masz tam coś?
– Czekaj, mała, zagłębiłem się dopiero na kilka kilometrów, na razie nic...
Obróciłem silniki, hamując pełną parą. Dobrze, że miałem stabilizatory grawitacyjne, bo przeciążenie rozgniotłoby mi mózg. Na bardzo cieniutki, krwawy placek.
Nierozsądnie było zatrzymywać się tak gwałtownie.
– Co się stało?! Jesteś tam?
– A gdzie niby mam być? – mruknąłem. – Nie uwierzysz, ale tunel drży i wibruje. Nie tylko ściany, ale też pustka przede mną... Ona się pieni.
Wstrzymałbym oddech ze zdumienia, gdybym miał płuca. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Wyciągnąłem jedno z czterech ramion. Powolutku zbliżyłem się do anomalii.
Snop światła z mojego przedniego reflektora wyglądał, jakby wpadł na przezroczystą przeszkodę, na rozciągnięte w pustce miliony cienkich linii, na których promienie zakrzywiły się, tworząc niesamowitą iluminację.
Struny drżały chaotycznie, każda z inną częstotliwością, jakby szarpał je szalony muzyk. Światło wiło się i załamywało, przechodząc przez anomalię jak przez kaskadę krzywych soczewek, odbijając się w nich niczym w mydlanych bańkach. Tyle że naprawdę ich tam nie było,tylko deformowana niezwykłym zjawiskiem pusta przestrzeń.
– Spieniona przestrzeń? Skurczybyk drastycznie wzbudza drgania superstrun. Trafiliśmy na paskudnego Żelaźniaka – w głosie Xiu usłyszałem strach. – On nie wytwarza zaburzeń w spektrum elektromagnetycznym, ale emituje strumienie cząstek supersymetrycznych.
– Można jaśniej?
– Fizyka czasoprzestrzeni. Teoria superstrun, bałwanie. Miałeś uzupełnić sobie bazy danych! – Teraz jak zwykle była zła i rozdrażniona. – Żelaźniak jest blisko, dawaj szybko skan tunelu.
Wszystkie analizy, które zrobiłeś po drodze. No już!
Nie zamierzałem z nią dyskutować, szczególnie gdy była w takim nastroju. Nie miało to sensu, można było tylko jeszcze bardziej ją rozdrażnić. Wolałbym zostać i obejrzeć sobie Żelaźniaka, ale wiedziałem, że jak nie posłucham, dziewczyna natychmiast to wyczuje. Byliśmy sprzężeni w jeden system, Xiu mogłaby próbować przejąć nade mną kontrolę. Wolałbym tego uniknąć. Przesłałem dane zebrane w tunelu. Wstrzeliłem w ścianę sieć i wyruszyłem w drogę powrotną.