ROZDZIAŁ I Juliusz stał w otwartym oknie i błądził wzrokiem nad wzgórzami Hiszpanii. Zachodzące słońce złociło je jak u każdego schyłku dnia i z oddali wyglądały niby zawieszone w powietrzu, rozedrgane żyłki światła. Za jego plecami poskrzypywały ławy, szeleściły rozłożone na stołach mapy i nieustannie wznosił się i opadał szmer rozmów, ale on, pogrążony we własnych myślach, był głuchy na wszystko. Czuł w powiewach wiatru słodki zapach kapryfolium, przy którym odór własnego potu wydawał mu się bardziej cuchnący niż zwykle.
Po długim dniu Juliusz czuł, jak wzbiera w nim zmęczenie. Ile setek wieczorów spędził na górnym piętrze warowni z tymi ludźmi? To była zwykła codzienność i załatwianie koniecznych spraw, ale była to także ucieczka od samotności, szukanie ukojenia we wspólnym piciu wina. To dzięki tym wieczorom Rzym jeszcze żył w ich sercach i czasami gotowi byli zapomnieć, że minęły cztery lata albo i więcej, jak żaden nie widział swojego domu.
Na początku Juliusza pochłonęły kłopoty prowincji i rzadko myślał o Rzymie. Dzień upływał za dniem, dla niego każdy jednakowo odmierzany wschodami i zachodami słońca, gdy tymczasem legion Dziesiąty wznosił pośród dziczy barbarzyńskiego kraju kolejne cywilizowane osady. Leżącą nad brzegiem morza Walencję obłożono wapieniem i drewnem, pomalowano i odmieniono prawie nie do poznania. Zbudowano drogi, aby połączyć kraj, a przez rzeki przerzucono mosty , które dały osadnikom dostęp do dzikich wzgórz i zielonych dolin. W tych pierwszych latach Juliusz pracował z entuzjastyczną energią, zmęczeniem usiłując zabić w sobie wspomnienia. Ale Kornelia i tak do niego przychodziła nocami; wyskakiwał wtedy z mokrego od potu łóżka i jechał na posterunki straży, po czym wyłaniał się z ciemności jak duch, aż Dziesiąty zrobił się tak samo zmęczony i nerwowy jak on.
Pewnego dnia jego budowniczowie dróg odkryli dwa złoża złota, bogate jak żadne im znane. Żółty metal miał swój powab i kiedy Juliusz zobaczył pierwsze wydobyte grudki, rozsypane na materii przykrywającej jego stół, popatrzył na nie z nienawiścią. Wiedział, co oznaczają. Przybył do Hiszpanii z niczym, ale ziemia odsłoniła przed nim swoje tajemnice i wraz z bogactwem przyszła tęsknota za Wiecznym Miastem i za życiem, o którym powoli zapominał.
Westchnął ciężko. Hiszpania okazała się takim skarbcem, że może być trudno ją opuścić, lecz czuł, że nie powinien się w niej zatracić ani zasiedzieć. Życie jest zbyt cenne i krótkie, by je marnować na krańcach świata.
W pomieszczeniu było ciepło od natłoku ludzkich ciał. Na niskich stołach, przyciśnięte ołowianymi ciężarkami, leżały mapy nowych kopalni. Między Reniuszem a Brutusem toczył się jakiś spór. Domicjusz co chwila z czegoś rechotał. Tylko olbrzym Cyron milczał. Ale wszyscy czekali, by Juliusz do nich dołączył. To byli dobrzy żołnierze. Każdy z nich stawał u jego boku przeciwko wrogom i trwał przy nim podczas jego smutku i żałoby; nieraz Juliusz wyobrażał sobie, jak przemierza z nimi cały świat. To byli żołnierze, którzy zasługiwali na lepszy los, niż dać o sobie zapomnieć na obrzeżach imperium. Juliusz nie mógł znieść współczucia w ich oczach. Wiedział, że zasługuje jedynie na pogardę za przyprowadzenie ich w takie miejsce i za to, że zajmuje się tak błahymi sprawami.
Gdyby żyła Kornelia, zabrałby ją z sobą do Hiszpanii i z dala od intryg Rzymu zaczęliby wszystko od nowa. Pochylił głowę, czując na twarzy mocniejszy powiew wieczornego wiatru. Kornelia... to była stara rana i bywały dni, kiedy o niej nie myślał. Potem wina wypływała na powierzchnię i sny stawały się koszmarne, niby kara za to, czego nie dopilnował i w czym uchybił.
- Juliuszu? Przy drzwiach czeka żołnierz - powiedział Brutus, dotykając ramienia przyjaciela.
Juliusz kiwnął głową i odwrócił się, aby poszukać wśród swoich mniej opatrzonej twarzy. Legionista rozglądał się nerwowo po zarzuconych mapami stołach i dzbanach wina, najwyraźniej onieśmielony.
- No więc - zachęcił go Juliusz.
Żołnierz spojrzał w oczy wodza. Twarde zaostrzone rysy twarzy nie wyrażały uprzejmości i młody człowiek lekko się zająknął.
- Przy bramie stoi młody Celt, wodzu. Powiada, że jest tym, którego szukamy.
Rozmowy umilkły i żołnierz wolałby być gdziekolwiek, byleby nie pod badawczym wzrokiem tych ludzi.
- Jest bez broni?
- Tak, panie.
- Więc przyprowadź go do mnie. Chcę sam porozmawiać z człowiekiem, który przysporzył mi tak wiele kłopotu.
Juliusz czekał u szczytu schodów, aż przyprowadzono tubylca. Z przykrótkiego ubrania wystawały patykowate golenie, a twarz nie nabrała jeszcze męskich rysów, chociaż w kościstej szczęce nie było nic z miękkości. Kiedy oczy obu się spotkały, chłopak zawahał się i potknął na ostatnim schodku.
- Jak masz na imię, chłopcze?
- Adan - padła cicha odpowiedz.
- Czyżbyś to ty zabił mojego dowódcę? - spytał Juliusz, uśmiechając się szyderczo.
Młody człowiek zbladł, potem skinął głową, nie wiadomo, bardziej wylękniony czy zrezygnowany. Twarze wszystkich obróciły się ku niemu i na myśl, że będzie musiał wejść pomiędzy nich, chyba opuściła go odwaga. Zatrzymał się na progu, ale strażnik pchnął go krok dalej.
Juliusz, nagle ogarnięty złością, warknął do legionisty:
- Czekaj na dole.
Adan nie pochylił głowy pod wrogimi spojrzeniami Rzymian, choć nie pamiętał, by kiedykolwiek był aż tak przerażony. Na szczęk zamykanych za legionistą drzwi drgnął mimo woli i przeklął w duchu własną nerwowość. Rzymski wódz usiadł naprzeciw niego, a nim zawładnął tęPY strach. Czy powinien trzymać ręce wzdłuż boków? Całkiem nagle wydały się niezręczne. Może założyć je na piersiach albo spleść za plecami? .Jak długo będzie trwała ta bolesna cisza? Jak długo będą się w niego wpatrywać? Przełknął z trudem. Nie, nie pokaże po sobie strachu.
- Odpowiedziałeś, jak masz na imię. Zatem rozumiesz mnie, czy tak? - spytał Juliusz. - Rozumiem - odrzekł. Przynajmniej głos mu nie drżał. Rozprostował trochę ramiona i spojrzał na innych mężczyzn, prawie kurcząc się pod nagą wrogością wielkiego jak niedźwiedź jednorękiego człowieka, który zdawał się wprost powarkiwać z gniewu.
- Przyznałeś się strażom, że jesteś tym, którego szukamy, tym, który zabił żołnierza - powiedział Juliusz.
Adan skierował na niego wzrok.
- To prawda. Zabiłem go - odpowiedział szybko.
- l torturowałeś - dodał Juliusz.
Adan znów przełknął ślinę. Wyobrażał sobie tę scenę, kiedy przemierzał ciemne dziedzińce twierdzy, gotów rzucić wyzwanie choćby całemu światu. A oto, wbrew własnym intencjom, teraz spowiada się przed tym człowiekiem jak przed ojcem. Jeszcze tylko powinien szurać nogami ze wstydu.
- Usiłował zgwałcić moją matkę. Zawlokłem go do lasu. Próbowała mnie powstrzymać, ale jej nie słuchałem - wyrzucił z siebie zduszonym głosem, starając się powtarzać wcześniej przećwiczone słowa.
Ktoś w pomieszczeniu cicho zaklął, ale Adan nie odrywał wzroku od wodza. Czuł mroczną ulgę. Że przyszedł. Że powiedział. Teraz go zabiją, ale rodziców uwolnią.Myśl o matce była błędem. Łzy nie wiadomo skąd napłynęły mu do oczu i aby się nie rozpłakać, zamrugał gwałtownie. Ona chciałaby, by był silny wobec tych ludzi.
Juliusz go obserwował. Młodzieniec wyraźnie się trząsł, i miał powód. Wystarczy, że wyda krótki rozkaz, a wyprowadzą go na dziedziniec i stracą na oczach zgromadzonych szeregów. To byłby koniec historii, ale pamięć powstrzymała jego dłoń.
- Dlaczego przychodzisz tu z własnej woli, Adanie?
- Moją rodzinę wywleczono z domu na przesłuchanie, wodzu.
Oni są niewinni. To mnie poszukujesz.
- Myślisz, że twoja śmierć ich ocali?
Adan się zawahał. Jak miał wyjaśnić, że jedynie ta zwodnicza nadzieja przywiodła go tutaj?
- Nie zrobili nic złego.
Juliusz podrapał się po czole.
- Byłem młodszy od ciebie, Adanie, kiedy .stanąłem przed obliczem pewnego Rzymianina, przed Korneliuszem Sullą. Ten człowiek zamordował mojego wuja i zniszczył wszystko, co miałem cennego na świecie. Powiedział, że mogę odejść wolno, jeżeli rozwiodę się z żoną i Okryję hańbą ją i jej ojca. Był złośliwy i uwielbiał poniżać innych.
Rzymski wódz spoglądał przez chwilę w otchłań niewyobrażalnie odległej przeszłości i Adan poczuł na czole krople potu. Dlaczego ten człowiek z nim rozmawia? już się przyznał do winy; to wszystko. Mimo strachu poczuł się zaciekawiony. Wydawało się, że Rzymianie mają jedną twarz. Usłyszeć, że współzawodniczą między sobą i że jeden drugiemu może być wrogiem, było jak odkrycie nieznanego lądu.
- Nienawidziłem tego człowieka, Adanie - ciągnął Juliusz. - Gdybym miał przy sobie miecz, użyłbym go przeciw niemu, nawet za cenę własnego życia. .Jestem ciekaw, czy pojmujesz taki rodzaj nienawiści.
- Nie wyrzekłeś się swojej żony? - spytał Adan.
Juliusz zamrugał, słysząc nieoczekiwane pytanie, i uśmiechnął się gorzko.
- Nie. Sprzeciwiłem się jego woli. Pozwolił mi żyć. Posadzka u jego stóp była zbryzgana krwią mężczyzn, których torturował i zabijał, a przecież pozwolił mi żyć. Często zastanawiałem się dlaczego.
- Nie sądził, że jesteś dla niego groźny - powiedział Adan, zdziwiony własną odwagą w rozmowie z rzymskim wodzem.
Juliusz potrząsnął głową w zadumie.
- Wątpię. Powiedziałem, że jak mnie puści wolno, nie spocznę, dopóki go nie zabiję. - Z rozpędu był gotów powiedzieć, że dyktatora otruł jego przyjaciel, lecz ta część historii nie mogła zostać wyjawiona nawet wobec mężczyzn w tym pomieszczeniu. Nawet wobec jego ludzi. Wzruszył ramionami. - Zginął z ręki kogoś innego. Zawsze będę żałował, że nie mogłem zrobić tego sam i przyglądać się, jak życie gaśnie w jego oczach.