ROZDZIAŁ I Dwaj chłopcy wędrowali ścieżką przez las. Obaj byli jednakowo oblepieni błotem i żaden nie przypominał istoty ludzkiej. Wyższy niósł skórzany worek rzecznych kamyków. Miał niebieskie oczy, które na tle brązowej skorupy błota wydawały się nienaturalnie jasne.
- Zobaczysz, zabiją nas za to, Marku - odezwał się do niższego i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- To twoja wina, Gajuszu, ty mnie pierwszy popchnąłeś. Nie wierzyłeś, jak ci mówiłem, że dno jeszcze nie wyschło?
Niższy zaśmiał się, pchnął przyjaciela w krzaki i z radosnym wrzaskiem popędził przed siebie. Gajusz wygramolił się na ścieżkę i rzucił w pogoń, wymachując skórzanym workiem jak dyskiem.
- Wypowiadam ci bitwę! - krzyknął wysokim, chłopięcym głosem.
Lanie, jakie mogli oberwać za zniszczenie tunik, było jeszcze wieki przed nimi, i obaj umieli wykręcać się od kłopotów - liczył się tylko pęd leśnymi ścieżkami, do utraty tchu, i płoszenie ptaków.
Obaj byli na bosaka i obaj mieli stwardniałe pięty, choć dla każdego było to dopiero ósme lato.
- Tym razem go dopadnę - wysapał Gaju s z w biegu. Wciąż nie rozumiał, jak Marek, który miał tyle samo rąk i nóg, potrafi poruszać nimi szybciej. Jak się jest niższym, powinno się stawiać krótsze kroki, to oczywiste.
Roztrącane liście smagały go po ramionach i w piersi zaczynało piec nieznośnie, ale już słyszał kpiący głos Marka, tuż przed sobą. Zziajany wypadł na leśną polanę i stanął jak wryty. Marek leżał na ziemi, trzymał się za głowę i nieporadnie próbował usiąść, a nad nim pochylało się trzech starszych chłopców. Gajusz jęknął. Zapędzili się z Markiem za daleko, przekroczyli granice posiadłości ojca i wpadli do lasu sąsiadów. Powinien zauważyć ścieżkę graniczną, ale pochłonęła go chęć złapania Marka, choć raz.
- I co my tu widzimy, przyjaciele? Jakąś parę błotnych rybek, które wypełzły z rzeki, tak?
To Swetoniusz, najstarszy syn właściciela sąsiedniego majątku.
Czternastolatek zabijał czas przed pójściem do wojska. Dwaj młodsi chłopcy mogli tylko pomarzyć o tak wyćwiczonych muskułach. Miał szopę jasnych włosów, policzki i czoło obsypane krostami o białych czubkach, czerwone, groźnie wyglądające wypryski w wycięciu ozdobnej tuniki i długi prosty kij w ręku. No i przyjaciół, by im imponować, oraz wolne długie popołudnie.
Gajusz był przestraszony, wiedział, że pewność siebie nic nie pomoże. Weszli z Markiem na cudzy teren, najlepsze, co ich czekało, to kilka kijów, najgorsze - połamanie kości. Zerknął na Marka i zobaczył, że chłopiec niezdarnie usiłuje stanąć na nogi. Na pewno oberwał czymś porządnie, kiedy wpadł na starszych chłopców.
- Pozwól nam odejść, Toniuszu, czekają na nas w domu.
- Gadająca błotna ryba! Zbijemy majątek, chłopaki! Trzymajcie ich, mam sznurek do wiązania wieprzków, w sam raz przypasuje błotnym rybkom.
Nie zanosiło się na zabawę. Ucieczka, przy takim stanie Marka, nie wchodziła w rachubę. Napastnicy byli okrutni i należało obchodzić się z nimi ostrożnie, jak ze skorpionami. Dwaj przyjaciele Swetoniusza trzymali swój sprzęt w pogotowiu. Gaju s z nie znał ich. Jeden zajął się Markiem, a drugi, przysadzisty, o tępej twarzy, wbił swój kij w jego żołądek. Chłopiec zgiął się wpół, a jego jęki najwyraźniej rozśmieszyły oprawcę.
- O, tu jest mocna gałąź - powiedział Swetoniusz. - Zwiążcie im nogi i powieście obu, niech się huśtają. Urządzimy sobie zawody w rzucie oszczepem i ciskaniu kamieniami.
- Twój ojciec zna mojego. - Gajusz, wciąż trzymając się za brzuch, zaczynał się bronić.
- To prawda, chociaż go nie lubi. Mój jest prawdziwym patrycjuszem. Nie tak jak twój.
Gdyby zechciał, twoja rodzina mogłaby być u niego na służbie, a ja bym kazał twojej pomylonej matce szorować podłogi.
Przynajmniej wdaje się w dyskusję, pomyślał Gajusz. Tymczasem jego oprawca już związał mu stopy sznurkiem z końskiego włosia i był gotowy podciągnąć go w powietrze. Co mógłby powiedzieć, czym zastraszyć Swetoniusza? Jego ojciec nie miał żadnej realnej władzy w mieście. Z rodziny matki wyszło kilku konsulów - właśnie, to było coś. Wujek Mariusz był szanowaną osobistością, tak mówiła matka.
- Jesteśmy nobilitas... mój wujek Mariusz to nie byle...
Przerwał mu krótki piskliwy krzyk - na przerzuconym przez gałąź sznurku huśtał się Marek, nogami do góry.
- Przywiąż końce sznurka do tamtego pnia. Następna rybka - powiedział Toniusz, śmiejąc się od ucha do ucha.
Gajusz zauważył, że obaj przyjaciele Toniusza posłusznie wykonują jego rozkazy. Odwoływanie się do któregokolwiek było bezcelowe.
- Puść nas, ty pryszczaty zaropialcze! - wrzasnął Marek, z pociemniałą od uderzenia krwi twarzą.
Gajusz jęknął. Teraz ich zabiją, to pewne.
- Idioto, po co wspominasz o krostach, nie rozumiesz, że jest czuły na ich punkcie?!
Przysadzisty , który właśnie przerzucał jego sznurek na gałąź Marka, zastygł z wrażenia. Swetoniusz uniósł brew.
- Och, popełniłaś błąd, rybko - wysyczał. - Decjuszu, podciągnijże go w końcu. Puszczę mu trochę krwi.
Nagle świat przechylił się obrzydliwie. Gajusz usłyszał skrzypienie sznurka i cichy szum w uszach, kiedy krew spłynęła mu do głowy. Obrócił się powoli wokół własnej osi i zobaczył Marka w tej samej niewygodnej pozycji. Nos przyjaciela był zakrwawiony od oberwanych na ziemi razów.
- Myślę, że w tej pozycji przestanę krwawić z nosa, Toniuszu. Dziękuję ci bardzo. - Głos Marka drżał, lecz brawura przyjaciela dodała Gajuszowi ducha.
Kiedy Marek zjawił się w ich domu, był nerwowy z natury i na swój wiek trochę za mały . Gaju s z oprowadził go po majątku ojca i na koniec obaj wylądowali w stodole, na samej górze świeżo zwiezionego siana. Popatrzyli w dół, na klepisko, na jakąś pojedynczą kopkę i Gajusz zauważył, że Markowi trzęsą się ręce.
- Zjeżdżam pierwszy. Zobaczysz, jak to się robi - powiedział i z głośnym wrzaskiem zjechał na dół.
Przez kilka sekund, zadzierając głowę, czekał na pojawienie się Marka. I kiedy już zwątpił w odwagę chłopca, drobna figurka wystrzeliła wysoko w powietrze. Gajusz odskoczył na bok, a Marek, zachłystując się własnym oddechem, wpadł w sam środek kopki.
- Myślałem, że nie zjedziesz. Że za bardzo się boisz - powiedział Gajusz do leżącego plackiem i przecierającego podrażnione pyłem oczy chłopca.
- Bałem się - odparł Marek spokojnie - ale więcej nie będę. Po prostu nie będę. Chropawy głos Swetoniusza sprowadził go na ziemię.
- Panowie, mięso należy zmiękczyć tłuczkiem. Zajmijcie odpowiednie pozycje i przystąpcie do obróbki, o tak.
Zamachnął się kijem i trafił Gajusza w skroń. Świat pobielał, potem poczerniał, a kiedy Gajusz otworzył oczy, wszystko wokół wirowało razem z wirującym sznurkiem. Jeszcze przez chwilę czuł ciosy i słyszał, jak Swetoniusz wykrzykuje: raz-dwa-trzy, raz-dwa--trzy... Zdawało mu się jeszcze, że słyszy płacz Marka, a potem zemdlał przy akompaniamencie drwin i śmiechu.
Odzyskał przytomność jeszcze za dnia, ale nim do końca uświadomił sobie, co się stało, zapadł zmierzch. Jego prawe oko było niewidoczne pod wielką bryłą zakrzepłej krwi, a twarz napuchnięta i okryta lepką powłoką. Obaj wciąż wisieli głowami w dół i obracali się powoli w podmuchach wiejącego od wzgórz wiatru.
- Marku, obudź się. Marku!
Marek się nie poruszył. Wyglądał potwornie i można go było wziąć za nieziemską zjawę. Twarz, z której odpadła skorupa błota, pokrywały smugi kurzu i purpury . Na skroni sterczał guz. Szczęka była spuchnięta. Lewa ręka też, i w miarę jak -gasło światło dzienne, robiła się coraz bardziej fioletowa. Ale przecież on żyje, pomyślał z przerażeniem Gajusz. On musi żyć, muszę go ratować! Muszę stanąć na ziemi! Spróbował poruszyć rękami; były zdrętwiałe. Gajusz zignorował nową falę bólu i zaczął się mocować ze sznurkiem, który je oplątywał.
Najpierw uwolnił jedną. Sięgnął do ziemi i zaczął grzebać palcami w zwiędłych liściach. Na próżno. Kiedy udało mu się uwolnić drugą, zataczając ciałem powolny krąg, poszerzył teren poszukiwań. Jest. Mały kamień z ostrą krawędzią. Teraz trudniejsze zadanie.
- Marku! Słyszysz mnie?! Urwiemy się z tej gałęzi, nic się nie martw. A wtedy zabiję i Swetoniusza, i tych jego tłuściochów.
Marek huśtał się w milczeniu. Usta miał otwarte i obwisłe. Gajusz wziął głęboki oddech i przygotował się na nową porcję bólu. Przecięcie grubego sznurka kawałkiem kamienia jest trudne, ale kiedy zamiast brzucha ma się masę poobijanego ciała, którą na dodatek trzeba dźwignąć do góry , sprawa wygląda na niewykonalną. No, dalej.
Udało się! Zgiął się wpół i chwycił rękami za gałąź. Poczuł przeszywający ból w brzuchu. Zrobiło mu się czarno przed oczami i był bliski torsji. Przez kilka chwil kurczowo trzymał się gałęzi. Potem, palec po palcu, oderwał dłoń od gałęzi i odchylił się do tyłu, aby sięgnąć do sznurka i go przeciąć. To było trudne; kamień nie był zbyt ostry , ześlizgiwał się ze sznurka i ranił skórę, a ręka, na której Gaju s z wisiał, ześlizgiwała się z gałęzi.
- Nie poddawaj się - mruknął do siebie. - Jeszcze masz ten kamień. Próbuj od nowa; tylko patrzeć, jak Swetoniusz wróci.
Nagle przestraszyło go coś całkiem innego. Mógł wrócić ojciec z Rzymu. Spodziewali się go każdego dnia. Robiło się coraz ciemniej i mógł się niepokoić. Może już ich szuka, może już jest blisko, może ich woła. Nie znajdzie ich w takim stanie. To byłoby zbyt poniżające.
- Marku? Powiemy wszystkim, że spadliśmy z drzewa. Nie chcę, by ojciec wiedział o tym.
Marek poskrzypywał, zataczając kółka, nieświadom niczego. Cztery razy Gaju s z podrywał się do góry i cztery razy opadał w dół, wisząc na sznurku, dopiero za piątym sznurek się poddał.
Gajusz uderzył o ziemię płasko i drżąc na całym zmaltretowanym ciele, rozpłakał się. Próbował Markowi zaoszczędzić podobnego doświadczenia, ale przeliczył się z siłami i Marek wylądował na ziemi z głuchym łoskotem.
Wyrwał go z odrętwienia nowy ból. Otworzył oczy i wyszeptał łamiącym się głosem:
- Moja ręka.
- Ręka? Złamana, powiedziałbym. Nie poruszaj nią. Wynosimy się stąd i to już. Nie możemy czekać na powrót Swetoniusza ani dać się znaleźć mojemu ojcu. Już prawie noc. Wstaniesz sam?
- Chyba tak, choć nie czuję nóg. Toniusz to śmieć - wyseplenił przez spuchnięte i popękane wargi Marek.
- To prawda - przytaknął ponuro Gajusz. - Mamy z nim porachunki, jak myślę.
Marek raczej się skrzywił, niż uśmiechnął.
- Ale nie od razu, dobrze? Nie dałbym mu teraz rady.
Podpierając jeden drugiego, chłopcy powlekli się do domu, wśród łanów zbóż, obok kwater dla niewolników pracujących na polach, aż do głównych budynków. Jak mogli się spodziewać, lampy oliwne jeszcze się paliły , oświetlając ściany domostwa.
- Tubruk będzie na nas czekał, on nigdy nie śpi - mruknął Gajusz, kiedy przechodzili pod łukiem zewnętrznej bramy, i jak na zawołanie, z cienia dobiegł ich znajomy głos:
- No, wreszcie. Nie przebolałbym, gdyby mnie ominęło podobne widowisko. Macie szczęście, że nie ma ojca, złoiłby wam skórę za powrót do domu w takim stanie. Co to było tym razem?
Tubruk wszedł w krąg żółtego światła lampy i pochylił się nad chłopcami. Potężnie zbudowany były gladiator kupił posadę nadzorcy małego majątku pod Rzymem i zamknął za sobą przeszłość. Ojciec Gajusza uważał, że to niezwykły talent organizacyjny. Niewolnicy pracowali przy nim bez narzekania, jedni ze strachu, drudzy z czystej sympatii. Teraz starannie obwąchiwał obu malców.
- Wpadło się do rzeki, a jakże. To przecież czuć.
Kiwnęli głowami skwapliwie, zadowoleni z takiego wytłumaczenia.
- Choć śladów kija nie złowiło się na jej dnie, jak myślę. Swetoniusz, tak? Powinienem mu skopać zadek dawno temu, kiedy się do tego nadawał, byłoby po równo. No więc?
- Nie, Tubruku, pokłóciliśmy się obaj, a potem pobili. Nikt inny do tego się nie mieszał, a nawet gdyby, wolelibyśmy załatwić to sami, rozumiesz?
Tubruk wyszczerzył się. Taki mały chłopiec, a takie duże słowa? Miał czterdzieści pięć lat. Włosy siwe od piętnastu. Był legionistą w Afryce w Trzecim Legionie Cyrenejskim i walczył jako gladiator w blisko stu pojedynkach, zarabiając bliznę po bliźnie. Wyciągnął wielką jak łopata dłoń i kwadratowymi palcami zwichrzył włosy Gajusza.
- Rozumiem, mały wilczku. Nieodrodny syn swojego ojca. Ale jeszcze za wcześnie, byś poradził sobie ze wszystkim, jesteś małym chłopcem, a Swetoniusz... on to był czy nie... wyrasta na wspaniałego młodego wojownika, tak mówią. Racz także zauważyć, że jego ojciec jest zbyt potężny jak na wroga w senacie.
Gajusz wyciągnął się na całą długość i usiłując postawić na swoim, powiedział jak mógł najdoroślej:
- To dobrze się składa, że tego Swetoniusza absolutnie nic z nami nie łączy.
Tubruk, powstrzymując uśmiech, skinął głową, jakby wziął jego słowa za dobrą monetę. Gajusz ciągnął śmielej:
- Przyślij do mnie Lucjusza, niech obejrzy nasze rany. Złamałem nos, a Marek na pewno ma złamaną rękę.
Tubruk popatrzył za nimi, kiedy podpierając jeden drugiego, weszli do domu, i wsunął się z powrotem w cień, na swoje conocne stanowisko przy bramie, na pierwszej warcie. Niedługo lato będzie w pełni i dni staną się nieznośnie gorące. Dobrze jest żyć, mając nad głową czyste niebo, a przed sobą uczciwą pracę.