rozdział 1
– Papież umarł! Niech żyje papież!
Krzyk odbił się echem od ścian dziedzińca San Damaso w Watykanie, gdzie w apartamentach papieskich znaleziono właśnie ciało zmarłego we śnie Juliusza XIV. W kilka minut wieść o jego śmierci rozeszła się po zespole przypadkowo dobranych budynków, nadal określanych mianem Pałacu Watykańskiego, po czym z prędkością ognia rozprzestrzeniającego się w czystym tlenie zaczęła szerzyć się po całym Watykanie: w mgnieniu oka dotarła do kompleksu biurowego, przemknęła przez zatłoczoną Bramę Świętej Anny do Pałacu Apostolskiego i trafiła do przylegającego doń budynku rządowego; znalazła chętnych słuchaczy w bazylice świętego Piotra, co nawet zwróciło uwagę celebrującego mszę arcybiskupa, który z marsem na czole odwrócił się, by zerknąć na nieoczekiwanie rozszeptanych i posykujących wiernych. Wierni ci, opuszczając bazylikę, ponieśli pogłoskę o odejściu Ojca Świętego dalej, do zgromadzonych na Placu Świętego Piotra tłumów – reakcja około osiemdziesięciu, może nawet stu tysięcy turystów i urzędników, składających wizytę
dostojnikom Paksu, przypominała wybuch ładunku plutonu, który nagle osiągnął masę krytyczną.
Pokonawszy główną bramę – Łuk Dzwonów, przez który do Watykanu kierowano ruch kołowy – nowina rozpędziła się do prędkości swobodnych elektronów, następnie osiągnęła prędkość światła, by wreszcie wymknąć się poza Pacem na pokładach statków z napędem Hawkinga, poruszających się tysiąckroć szybciej niż światło. Tymczasem nieco bliżej, tuż poza starożytnymi watykańskimi murami, w kamiennym, posępnym Zamku Świętego Anioła, gdzie w miejscu pierwotnego mauzoleum Hadriana znajdowała się teraz siedziba Świętej Inkwizycji, rozdzwoniły się telefony i komlogi. Przez cały ranek Watykan rozbrzmiewał grzechotem różańców i szelestem wykrochmalonych sutann, gdy funkcjonariusze Stolicy Apostolskiej spieszyli gromadnie do swoich biur, by śledzić zaszyfrowane doniesienia z sieci i oczekiwać poleceń od przełożonych. Komunikatory osobiste podzwaniały, piszczały i wibrowały w kieszeniach i implantach tysięcy administratorów Paksu, dowódców sił zbrojnych i oficjeli Mercantilusa. Pół godziny od znalezienia zwłok papieża
poinformowano o tym fakcie agencje informacyjne na Pacem; ich pracownicy przygotowali zrobotyzowane holokamy, uruchomili zastępy przekaźników satelitarnych, wysłali swoich najlepszych pracowników do watykańskiego biura prasowego – i czekali. W międzygwiezdnym społeczeństwie, w którym Kościół sprawował niemal absolutną władzę, oczekiwano nie tyle niezależnego potwierdzenia informacji, ile raczej oficjalnego pozwolenia na jej zaistnienie. Dwie godziny i dziesięć minut po odkryciu, że Juliusz XIV nie żyje, Kościół potwierdził jego zgon w oświadczeniu wydanym przez biuro watykańskiego sekretarza stanu, kardynała Lourdusamy. W kilka sekund nagranie z oświadczeniem dotarło do wszystkich odbiorników radiowych i holowizyjnych na kipiącej życiem Pacem. Półtora miliarda mieszkańców planety – ponownie narodzonych chrześcijan z krzyżokształtami, w większości pracowników olbrzymiej machiny biurokratycznej watykańskiej armii, służb cywilnych i handlowych – z zaciekawieniem wysłuchało wiadomości. Jeszcze przed wydaniem
oficjalnego komunikatu kilkanaście nowych okrętów klasy „archanioł” opuściło bazy na orbicie i udało się w podróż do wybranych obszarów w niewielkiej opanowanej przez człowieka części galaktyki. Ich załogi poniosły śmierć na miejscu wskutek działania superszybkiego napędu, ale informacja o śmierci Ojca Świętego, zapisana w komputerach i transponderach kodujących, dotarła bezpiecznie do ponad sześćdziesięciu najważniejszych światów archidiecezjalnych. Te same statki kurierskie miały zabrać na Pacem nielicznych kardynałów, którzy osobiście wezmą udział w rychłych wyborach nowego papieża. Większość wyborców będzie jednak wolała zostać w domu i nie przechodzić przez rytuał śmierci – nawet w obliczu pewnego zmartwychwstania. Prześlą tylko zaszyfrowane, interaktywne dyski holograficzne ze swoim eligo na następnego papieża.
Dalsze osiemdziesiąt pięć statków Paksu, głównie szybkich niszczycieli wyposażonych w napęd Hawkinga, przygotowywało się do skoku; ich podróż potrwa od kilku dni do kilku miesięcy, a względny dług czasowy wyniesie od paru tygodni do paru lat. Na razie jednak musiały jeszcze poczekać dwa lub trzy tygodnie standardowe na wybór nowego papieża, a dopiero później ponieść nowinę do ponad stu trzydziestu mniej znaczących kontrolowanych przez Pax układów planetarnych, których arcybiskupi mieli pod opieką dalsze miliardy wiernych. Archidiecezje miały się zająć we własnym zakresie zawiadomieniem pomniejszych układów i tysięcy kolonii na Pograniczu o śmierci, wskrzeszeniu i ponownym wyborze Ojca Świętego. Z górą dwieście bezzałogowych statków kurierskich z napędem Hawkinga, stacjonujących na co dzień w olbrzymiej bazie wojskowej Paksu na jednej z asteroid krążących wokół Pacem, czekało w pogotowiu na zaprogramowanie oficjalnej informacji o zmartwychwstaniu i reelekcji papieża Juliusza. Ich zadaniem było zanieść nowinę
do jednostek floty bojowej zaangażowanych w wojnę z Intruzami w rejonie tak zwanego Wielkiego Muru – gigantycznej strefy obronnej, rozciągającej się daleko poza granicami wpływów Paksu.
Papież Juliusz umierał dotąd ośmiokrotnie. Miał słabe serce, a nie zgadzał się, by cokolwiek w nim naprawiano, czy to w drodze zabiegów chirurgicznych, czy też nanoplastycznych. Uważał, że Ojciec Święty powinien naturalnie dożyć końca swych dni, by po jego śmierci można było wybrać następcę; fakt, że już ośmiokrotnie wybierano tę samą osobę, w żaden sposób nie wpłynął na zmianę jego opinii. Teraz zaś, gdy jego ciało przygotowywano do oficjalnego wieczornego wystawienia, przed przeniesieniem do prywatnej kaplicy zmartwychwstańczej na tyłach bazyliki, kardynałowie i ich zastępcy szykowali się do wyborów.
Kaplicę Sykstyńską zamknięto dla turystów i zaczęto przygotowywać do głosowania, do którego powinno dojść w ciągu najbliższych trzech tygodni. Wstawiono zabytkowe, zadaszone stalle dla osiemdziesięciu trzech kardynałów, którzy mieli osobiście stawić się na tę uroczystość; sprowadzono projektory holograficzne i zainstalowano interaktywne łącza do infopłaszczyzny, mając na uwadze tych dostojników, którzy woleli głosować z macierzystych planet. Przed ołtarzem ustawiono stół dla skrutatorów, na którym znalazły się małe kartki papieru, igły, nici, taca, kawałki płótna i inne drobiazgi. Stół rewizorów stanął nieco z boku. Główne wrota kaplicy zamknięto i opieczętowano. Na straży stanęli żołnierze z Gwardii Szwajcarskiej w bojowych pancerzach, uzbrojeni w najnowszą broń energetyczną; podobnych wartowników wystawiono przy opancerzonych drzwiach papieskiej kaplicy zmartwychwstańczej.
Zgodnie z pradawnym protokołem wybory miały się odbyć nie wcześniej niż po piętnastu dniach od śmierci papieża, zarazem jednak nie później niż po dwudziestu. Kardynałowie mieszkający na Pacem oraz na planetach leżących w zasięgu trzytygodniowego długu czasowego odwołali wszystkie spotkania i zaczęli przygotowywać się do konklawe.
Niektórzy otyli ludzie noszą ciężar własnego ciała jak stygmat folgowania swoim żądzom, symbol lenistwa i słabości; są jednak i tacy, którzy obnoszą się z nim prawdziwie po królewsku, traktując swoją cielesną wielkość jak oznakę władzy. Simon Augustino kardynał Lourdusamy należał do tej drugiej kategorii: olbrzymi niczym okryta biskupim szkarłatem góra, wyglądał na niespełna sześćdziesiąt lat standardowych i od ponad dwóch wieków pozostawał aktywnym dostojnikiem Kościoła, przechodząc kolejne udane zmartwychwstania. Łysy, obdarzony masywną szczęką i potężnym, basowym głosem, przetaczającym się jak grzmot (bez pomocy systemu nagłaśniającego) przez bazylikę świętego Piotra, Lourdusamy stanowił najpełniejsze ucieleśnienie zdrowia i witalności w całym Watykanie. Wielu wysoko postawionych członków kościelnej hierarchii przypisywało mu, wówczas jeszcze młodemu urzędnikowi w watykańskiej machinie dyplomatycznej, poprowadzenie zbolałego, cierpiącego ojca Lenara Hoyta, jednego z hyperiońskich pielgrzymów, do odkrycia
sekretu krzyżokształtu i uczynienia zeń instrumentu wskrzeszenia. W ich oczach Lourdusamy na równi z niedawno zmarłym papieżem przyczynił się do odrodzenia zamierającego Kościoła. Bez względu na to, czy legenda ta zawierała ziarno prawdy, dziewiątego dnia po śmierci Ojca Świętego, a na pięć dni przed jego wskrzeszeniem, Lourdusamy był w znakomitej formie. Jako sekretarz stanu, prezes komitetu nadzorującego działanie dwunastu Świętych Kongregacji i prefekt najbardziej tajemniczej i darzonej największym lękiem Kongregacji Doktryny Wiary – po z górą tysiącletnim bezkrólewiu ponownie znanego pod nazwą Świętego Oficjum Wszechświatowej Inkwizycji – Lourdusamy bez wątpienia nie miał sobie równych pod względem sprawowanej w kurii władzy. Ba, teraz, gdy Jego Świątobliwość papież Juliusz XIV spoczywał w bazylice oczekując ponownego zmartwychwstania, Simon Augustino kardynał Lourdusamy prawdopodobnie nie miał sobie równych w całym wszechświecie.
I doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– Czy już przybyli, Lucas? – zwrócił się do monsignora Lucasa Oddiego, mężczyzny, który od dwóch pracowitych stuleci był jego asystentem i zausznikiem.
Chudy, niemłody i nerwowy w ruchach podsekretarz stanu stanowił idealne przeciwieństwo potężnego, nie starzejącego się i powściągliwego kardynała. Pełny przysługujący mu tytuł Zastępcy i Sekretarza Cyfry skracano zwykle do „Zastępcy”, choć dla wysokiego, kościstego benedyktyna lepsze byłoby jakieś bardziej tajemnicze przezwisko, skoro przez dwadzieścia dwa dziesięciolecia wiernej służby nie dał nikomu – nawet samemu Lourdusamy’emu – poznać swoich prawdziwych uczuć i opinii. Stał się prawą ręką kardynała tak dawno i służył mu tak skutecznie, że ten dawno już przestał go uważać za coś więcej niż po prostu przedłużenie własnej woli i umysłu.
– Właśnie zajęli miejsca w wewnętrznej poczekalni – odparł Oddi.
Lourdusamy skinął głową. Watykański zwyczaj organizowania ważnych spotkań w poczekalniach zamiast w prywatnych gabinetach najwyższych urzędników liczył grubo ponad tysiąc lat – wywodził się z czasów przed hegirą, przed ucieczką ludzi z umierającej Ziemi i kolonizacją gwiazd. Wewnętrzna poczekalnia w biurze sekretarza stanu była niewielka – najwyżej pięć na pięć metrów – i prawie pozbawiona sprzętów; stał tu tylko okrągły marmurowy stół bez wbudowanych komunikatorów. Jedyne okno wychodziło na ozdobiony przepięknymi freskami balkon, ale szyby zawsze były tak spolaryzowane, by nie przepuszczać światła. Na ścianach zawieszono dwa obrazy trzydziestowiecznego mistrza Karo-tana: jeden z nich przedstawiał mękę Chrystusa w ogrójcu, drugi zaś olbrzymiego, bezpłciowego anioła, ofiarowującego papieżowi Juliuszowi (a właściwie jego prepapieskiej inkarnacji, ojcu Lenarowi Hoytowi) krzyżokształt; scenie tej bezradnie przyglądał się Szatan (pod postacią Chyżwara).
Czworo zebranych w pokoju ludzi – trzech mężczyzn i kobieta – reprezentowało Radę Nadzorczą Pankapitalistycznej Ligi Niezależnych Katolickich Międzygwiezdnych Organizacji Handlowych, lepiej znanej jako Pax Mercantilus. Dwóch mężczyzn mogło z powodzeniem uchodzić za ojca i syna: M. Helvig Aron i M. Kennet Hay-Modhino byli podobni jak dwie krople wody. Nosili takie same, kosztowne stroje i drogie, tradycyjne fryzury, mieli podobnie subtelne twarze, bioformowane na podobieństwo północnych Europejczyków ze Starej Ziemi, i dyskretne czerwone spinki, zdradzające przynależność do Niezawisłego Zakonu Rycerskiego Świętego Jana z Jeruzalem, Rodos i Malty – starożytnego stowarzyszenia szerzej znanego pod nazwą „Kawalerów Maltańskich”. Trzeci z mężczyzn miał azjatyckie rysy i nosił prostą, bawełnianą szatę. Nazywał się Kenzo Isozaki i tego dnia był drugim pod względem sprawowanej władzy człowiekiem w Paksie – po kardynale Lourdusamy. Ostatnia przedstawicielka Mercantilusa wyglądała na nieco ponad pięćdziesiąt lat
standardowych, miała ciemne, niedbale przycięte włosy i ściągniętą twarz. Przybyła na spotkanie w tanim stroju roboczym z plastowłókniny. Nazywała się M. Anna Pelli Cognani i uchodziła za pewną kandydatkę do odziedziczenia fortuny Isozakiego. Od lat krążyły plotki, że jest kochanką kobiety wyświęconej na arcybiskupa Renesansu.
Wszyscy wstali i skłonili się lekko w chwili, gdy kardynał Lourdusamy wszedł i zajął miejsce przy stole. Lucasowi Oddiemu przypadła w udziale rola jedynego obserwatora rozmów; stanął z boku i splótł dłonie przed sobą. Oczy umęczonego Chrystusa Karo-tana zerkały na zgromadzonych sponad czarno odzianych ramion monsignora.
Aron i Hay-Modhino podeszli do kardynała, uklękli na jedno kolano i ucałowali zdobiony szafirem pierścień, ale zanim Isozaki i Cognani zdążyli uczynić to samo, Lourdusamy dał znak ręką, że nie życzy sobie tak ścisłego przestrzegania protokołu. Kiedy wszyscy znów zajęli miejsca przy stole, powiedział:
– Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Wiecie, że reprezentuję Stolicę Apostolską w okresie tymczasowej nieobecności Ojca Świętego i że treść naszej rozmowy nie wyjdzie poza próg tej komnaty. – Uśmiechnął się. – A ta komnata, moi drodzy, jest najbezpieczniejszym i najbardziej dyskretnym pokojem w całym Paksie.
Aron i Hay-Modhino odpowiedzieli uśmiechami; wyraz twarzy Isozakiego nie uległ zmianie, pogłębił się natomiast mars na czole Anny Pelli Cognani.
– Wasza Ekscelencjo... – wtrąciła. – Czy mogę mówić otwarcie?
Kardynał podniósł rękę. Nie ufał ludziom, którzy chcieli być „otwarci”, zarzekali się, że będą mówić „bez ogródek” i „całkowicie szczerze”.
– Naturalnie, moja droga – odparł. – Żałuję tylko, że wskutek niesprzyjających okoliczności i niecierpiących zwłoki obowiązków nie mamy zbyt wiele czasu.
Pelli Cognani skinęła głową; zrozumiała, że ma mówić krótko i zwięźle.
– Poprosiliśmy o zwołanie tej narady nie tylko po to, by pokazać się jako lojalni członkowie Ligi Pankapitalistycznej Jego Świątobliwości, lecz także jako przyjaciele Stolicy Apostolskiej i pańscy, Eminencjo.
Lourdusamy skinął uprzejmie głową. Jego wąskie wargi układały się w łagodny uśmiech. – Rozumiem.
M. Helvig Aron odchrząknął.
– Wasza Eminencjo, Mercantilus żywo interesuje się zbliżającymi się wyborami papieża. Kardynał postanowił mu nie przerywać, ale dalej mówił już M. Hay‑Modhino:
– Chcielibyśmy zapewnić Waszą Eminencję, zarówno jako sekretarza stanu, jak i potencjalnego kandydata do godności papieskiej, że po wyborze nowego Ojca Świętego Liga będzie nadal z absolutną lojalnością realizować założenia polityki Watykanu.
Lourdusamy niemal niedostrzegalnie skinął głową. Doskonale rozumiał, o co chodzi: w jakiś sposób Pax Mercantilus – sieć wywiadowcza Isozakiego – wyniuchał możliwość przewrotu w watykańskiej hierarchii. Udało im się podsłuchać najcichsze szepty, odkryć sekrety najlepiej zabezpieczonych pomieszczeń, takich jak to, w którym odbywała się ta rozmowa. Isozaki słyszał plotki o planowanym zastąpieniu papieża Juliusza kimś nowym – i że tym kimś miałby być właśnie on, Simon Augustino kardynał Lourdusamy.
– W smutnym okresie pustki na Piotrowym Tronie – ciągnęła M. Cognani – uznaliśmy za swój obowiązek zapewnić oficjalnie i prywatnie o niezłomnej wierności Ligi wobec Stolicy Apostolskiej i Kościoła Świętego, wierności budowanej na z górą dwustuletnich podstawach. Kardynał znów pokiwał głową i czekał, ale przywódcy Mercantilusa umilkli. Przez chwilę zastanawiał się, co sprawiło, że Isozaki stawił się na spotkanie osobiście.
Chciał na własne oczy zobaczyć moją reakcję, zamiast jak zwykle polegać na raportach podwładnych. Starzy ludzie nade wszystko wierzą własnym zmysłom i przeczuciom. To dobry pomysł.
Lourdusamy się uśmiechnął. Pozwolił, żeby cisza przeciągnęła się jeszcze o minutę, nim zabrał głos:
– Przyjaciele! Nawet nie wiecie, jak ciepło robi mi się na sercu na myśl o tym, że czworo tak ważnych i zapracowanych ludzi postanowiło odwiedzić biednego kapłana w ten ciężki, smutny dla nas wszystkich czas.
Isozaki i Cognani pozostali nieporuszeni, za to w oczach pozostałej dwójki kardynał dostrzegł błysk źle maskowanej nadziei. Jeżeli w tym momencie dałby znak, nawet najbardziej subtelny, że cieszy się z ich poparcia, Mercantilus znalazłby się na równym poziomie z konspiratorami z Watykanu; stałby się de facto równorzędnym partnerem następnego papieża.
Lourdusamy pochylił się nad stołem; jego uwagi nie umknął fakt, że M. Isozaki podczas całej wymiany zdań nawet nie mrugnął.
– Moi drodzy – mówił dalej. – Jako dobrzy, ponownie narodzeni chrześcijanie, jako szpitalnicy... – skinął głową w stronę M. Hay-Modhino i M. Arona – bez wątpienia znacie procedurę wyboru nowego papieża. Pozwólcie jednak, że wam ją przypomnę. Kiedy kardynałowie lub ich interaktywne, holograficzne odpowiedniki znajdą się w Kaplicy Sykstyńskiej, a drzwi do niej zostaną zamknięte i opieczętowane, możemy dokonać wyboru na trzy sposoby: przez aklamację, przez delegację bądź w tajnym głosowaniu. W pierwszym wypadku Duch Święty oświeca kardynałów, którzy jednomyślnie ogłaszają kto zostanie nowym Ojcem Świętym; każdy z nas wypowiada słowo eligo – czyli „wybieram” – i imię wspólnego kandydata. Przy wyborze przez delegację wybieramy kilku lub kilkunastu kardynałów, którzy następnie podejmują decyzję w imieniu nas wszystkich. W głosowaniu tajnym wypełnia się kartki i liczy głosy tak długo, aż jeden z kandydatów otrzyma dwie trzecie głosów plus jeden. Wtedy dopiero wybór uznaje się za dokonany, a oczekujące miliardy
wiernych mogą ujrzeć sfumata, czyli kłęby białego dymu, oznaczające, że rodzina Kościoła znów ma Ojca.
Przedstawiciele Mercantilusa siedzieli w milczeniu. Każde z nich doskonale zdawało sobie sprawę z tajników procedury wyboru papieża – nie tylko znali starodawne mechanizmy, ale byli też świadomi gier politycznych, presji, paktów, blefów i najzwyklejszego szantażu, które na przestrzeni wieków nierozerwalnie łączyły się z konklawe. Powoli zaczynali rozumieć, dlaczego Lourdusamy z takim naciskiem wykłada im rzeczy oczywiste.
Sekretarz stanu grzmiał dalej:
– Ostatnie dziewięć razy papieża wybrano przez aklamację, czyli pod bezpośrednim wpływem Ducha Świętego.
Zawiesił głos i zapanowała długa, ciężka cisza. Monsignor Oddi spoglądał na zebranych zza pleców kardynała, równie nieruchomy jak Chrystus na obrazie i z równie niewzruszonym spojrzeniem jak Kenzo Isozaki.
– Nie mam powodów, by przypuszczać, że tym razem będzie inaczej – zakończył Lourdusamy.
Przez chwilę nikt się nie poruszył, aż wreszcie M. Isozaki leciutko skinął głową: komunikat został wysłuchany i zrozumiany. Nie będzie przewrotu w Watykanie, a gdyby nawet rzeczywiście do niego doszło, Lourdusamy kontroluje sytuację i nie potrzebuje wsparcia ze strony Mercantilusa. Jeżeli nic się nie wydarzy, znaczy to, że czas kardynała jeszcze nie nadszedł, a papież Juliusz znów zostanie zwierzchnikiem Kościoła i Paksu. Grupa Isozakiego podjęła ogromne ryzyko, kierując się obietnicą niewyobrażalnej władzy, gdyby udało im się sprzymierzyć z przyszłym Ojcem Świętym; teraz pozostało im tylko przyjąć na siebie konsekwencje ryzykownej decyzji. Sto lat wcześniej papież Juliusz ekskomunikował za drobne uchybienia jednego z przodków Isozakiego: cofnięto mu przywilej sakramentu krzyżokształtu i skazano na życie w separacji od katolickiej społeczności – czyli wszystkich mężczyzn, kobiet i dzieci na Pacem i większości podległych Paksowi planet – zakończone prawdziwą śmiercią.
– Przykro mi, ale obowiązki nie pozwalają mi dłużej przebywać w waszym szacownym towarzystwie – zagrzmiał ponownie bas kardynała.
Zanim jednak Lourdusamy zdążył wstać i wbrew protokołowi obowiązującemu w obecności księcia Kościoła, M. Isozaki postąpił szybko dwa kroki naprzód, ukląkł na jedno kolano i ucałował jego pierścień.
– Eminencjo... – zabrzmiał cichy głos starego miliardera, stojącego na czele Pax Mercantilus. Tym razem przed wyjściem z komnaty Lourdusamy pozwolił, by każdy z członków Rady Nadzorczej oddał mu należny hołd.
Następnego dnia po śmierci papieża jednostka klasy „archanioł” weszła w przestrzeń okołoplanetarną Bożej Kniei. Był to jedyny statek tego typu nie wysłany w kosmos z misją kurierską, w dodatku mniejszy od nowych okrętów. Nazywał się Rafael.
Kilka minut po zajęciu pozycji na orbicie od kadłuba oddzielił się lądownik, który po chwili z rykiem zanurzył się w atmosferze popielatej planety. Jego załoga składała się z dwóch mężczyzn i kobiety, wyglądających na rodzeństwo: mieli identycznie szczupłe ciała, bladą cerę, ciemne, krótkie, falujące włosy, wąskie usta i czujne spojrzenia. Mieli na sobie całkiem zwyczajne skafandry w kolorach czerwonym i czarnym, ich nadgarstki zdobiły skomplikowane komlogi. Obecność załogi w lądowniku była o tyle niezwykła, że pasażerowie archaniołów ginęli natychmiast, gdy statek wchodził w przestrzeń Plancka, a wskrzeszenie człowieka w pokładowej komorze zmartwychwstańczej wymagało zwykle trzech dni.
Ci troje nie byli ludźmi.
Lądownik wysunął skrzydła i wygładził powierzchnię kadłuba, by nadać jej jak najbardziej aerodynamiczny kształt. Z prędkością trzech machów przeciął linię terminatora. Wleciał w strefę dnia nad Bożą Knieją, dawną planetą templariuszy, teraz poznaczoną masą wypalonych blizn, pól popiołu i dolin po cofających się lodowcach i rzadko porośniętą rachitycznymi sekwojami, walczącymi o odrodzenie się w zmasakrowanym krajobrazie. Zwolniwszy do szybkości poddźwiękowej, przemknął nad wąską strefą łagodnego klimatu i jako tako rozwiniętej roślinności w pobliżu równika, po czym ruszył wzdłuż rzeki w stronę pniaka, który pozostał po Światodrzewie – wciąż wysoki na ponad kilometr i mierzący osiemdziesiąt trzy kilometry średnicy trzon majaczył nad południowym horyzontem niczym rozległy, czarny płaskowyż. Lądownik wyminął go i lecąc nad rzeką skręcił na zachód, opadając coraz niżej i niżej, aż wreszcie wylądował na głazie, za którym woda wpadała w wąską gardziel. Kobieta i mężczyźni zeszli po wysuniętych ze statku schodach i
rozejrzeli się po okolicy. W tej części planety dzień dopiero niedawno wstał. Woda burzyła się i grzmiała wpadając w bystrza, ptaki świergotały, a w dole rzeki jakieś niewidoczne nadrzewne zwierzęta wtórowały im swoim piskiem. W powietrzu unosiła się woń sosnowego igliwia, wilgotnej ziemi, popiołu i mieszanina obcych, nieznanych zapachów. Przed ponad dwustu pięćdziesięciu laty Boża Knieja została zaatakowana i zniszczona z orbity. Te spośród mierzących dwieście metrów wysokości drzew, z którymi templariusze nie uciekli w kosmos, spłonęły w pożarze, szalejącym na planecie przez blisko sto lat.
Ugasiło go dopiero nadejście atomowej zimy.
– Ostrożnie – powiedział jeden z mężczyzn, gdy we troje zaczęli schodzić nad rzekę. – Monowłókna, które zainstalowała, powinny wciąż tu być.
Kobieta skinęła głową i z pianogumowego plecaka wyjęła laser. Przestawiwszy go na maksymalne rozproszenie wiązki, omiotła promieniem najbliższy fragment nurtu.
Niewidzialne z początku włókna zalśniły niczym pajęczyna pokryta kroplami rosy, na których skrzy się poranne słońce. Kilkakrotnie przecinały wzburzoną wodę, a ich końcówki owijały się wokół kamieni.
– Ale nie w miejscu, gdzie mamy pracować.
Kobieta wyłączyła laser. Pokonali wąski pas przybrzeżnej plaży i wspięli się na skaliste zbocze, którego granit został podczas wypalania Bożej Kniei stopiony i popłynął jak lawa. Na jednym z kamiennych tarasów widniały ślady jeszcze świeższych zniszczeń: pod szczytem głazu, wystającego dobre dziesięć metrów ponad koryto rzeki, widniał wytopiony w skale krater. Był idealnie okrągły, miał pięć metrów średnicy i pół metra głębokości. Od strony południowo-wschodniej, gdzie lawa niczym wodospad spłynęła do rzeki, rozbryzgując się i tryskając w zetknięciu z wodą, na szczyt kamiennego bloku prowadziły naturalne, czarne stopnie. Skała wypełniająca okrągłe zagłębienie miała ciemniejszy odcień i była gładsza niż pozostała część głazu, jak oszlifowany onyks wstawiony w granitowy tygiel.
Jeden z mężczyzn zszedł do krateru, położył się i przytknął ucho do skały. Po sekundzie wstał i skinął głową do towarzyszy.
– Odsuńcie się – poleciła kobieta, kładąc dłoń na komlogu.
Zrobili pięć kroków w tył, gdy z nieba strzelił promień czystej energii. Ptaki i zwierzęta czmychnęły w panice w gąszcz. Natychmiastowa jonizacja i przegrzanie powietrza wywołały rozchodzącą się promieniście falę uderzeniową; w promieniu pięćdziesięciu metrów gałęzie i liście drzew buchnęły płomieniem. Średnica stożkowatej wiązki światła dokładnie odpowiadała średnicy zagłębienia w kamieniu, które zmieniło się w kałużę płynnego ognia. Mężczyźni i kobieta obserwowali to wszystko bez mrugnięcia okiem. Skafandry, wystawione na działanie temperatur godnych pieca hutniczego, zaczęły się na nich tlić, ale specjalnie dobrany materiał nie płonął.
– Wystarczy – stwierdziła kobieta, przekrzykując grzmot rozszerzającego się pożaru. Złocisty promień zniknął. Nagrzane powietrze z hukiem wypełniło pozostałą po nim pustkę. Zagłębienie w skale stało się kolistym zbiornikiem bulgoczącej lawy.
Jeden z mężczyzn przyklęknął na skraju krateru i pochylił się ku jego powierzchni, jak gdyby nasłuchiwał. Znów skinął głową i dokonał przeskoku fazowego: w jednej chwili miał normalne ciało, kości, krew, skórę i włosy, w następnej zaś upodobnił się do chromowanego posągu. W jego przypominającej rtęć srebrzystej skórze idealnie odbijało się blade niebo, płonący las i ognista kałuża. Zanurzył w lawie dłoń, schylił się niżej, zagłębił całe ramię, po czym wyszarpnął je z powrotem. Kiedy jego ręka wynurzyła się nad powierzchnię, można było odnieść wrażenie, że wtopiła się w powierzchnię drugiej, podobnej ręki, tym razem należącej do kobiety. Srebrzysty mężczyzna wydobył identycznie srebrzystą partnerkę z kipiącego kotła i przeniósł ją w odległe o kilkadziesiąt metrów miejsce, gdzie trawa nie płonęła, a skały były dostatecznie twarde, by utrzymać ciężar obojga. Drugi mężczyzna i kobieta z plecakiem dołączyli do nich.
Rtęciowy mężczyzna wrócił do swej normalnej postaci. Chwilę później kobieta, którą przeniósł na rękach, zrobiła to samo. Wyglądała na siostrę bliźniaczkę krótkowłosej dziewczyny w kombinezonie.
Kiedyś nazywała się Rhadamanth Nemes.
– Gdzie jest to przeklęte dziecko? – zapytała.
– Wymknęło się nam – odparł mężczyzna, który wyciągnął ją ze skały. – Dotarli do ostatniego transmitera.
Rhadamanth Nemes skrzywiła się nieznacznie. Zaczęła wyłamywać palce i przeciągać się, jakby dokuczały jej skurcze.
– Przynajmniej zabiłam tego cholernego androida – stwierdziła.
– Nie – zaprzeczyła druga kobieta, która nie miała imienia. – Uciekli lądownikiem. Android stracił rękę, ale autochirurg utrzymał go przy życiu.
Nemes kiwnęła głową i odwróciła się w stronę skał, wśród których wciąż przelewała się lawa. Dostrzegła połyskujące w blasku ognia monowłókna przeciągnięte nad rzeką. Za jej plecami płonął las.
– Nie było to... przyjemne... Nie mogłam się ruszyć z miejsca, kiedy statek skierował na mnie pełną moc lancy, a kiedy otoczyła mnie skała, nie mogłam zrobić przeskoku. Musiałabym się bardzo skoncentrować, żeby obniżyć poziom zasilania, a przy tym utrzymać aktywny interfejs przejścia fazowego. Jak długo byłam tam pogrzebana?
– Cztery ziemskie lata – odpowiedział mężczyzna, który do tej pory zachowywał milczenie. Rhadamanth Nemes uniosła wąskie brwi, bardziej z niedowierzania niż z zaskoczenia. – A jednak Centrum wiedziało, gdzie jestem...
– Wiedziało – przytaknęła druga z kobiet. Jej twarz i mimika niczym nie różniły się od oblicza Nemes. – Wiedziało również, że je zawiodłaś.
Nemes uśmiechnęła się leciutko.
– Czyli te cztery lata to była kara.
– Napomnienie – poprawił ją mężczyzna, który wyciągnął ją z lawy.
Nemes zrobiła dwa kroki, jakby sprawdzając, czy umie zachować równowagę.
– Dlaczego w takim razie po mnie przylecieliście? – spytała wypranym z emocji głosem.
– Chodzi o dziewczynkę – wyjaśniła kobieta. – Wraca. Mamy podjąć twoją misję.
Nemes kiwnęła głową.
Jej wybawiciel położył rękę na jej ramieniu.
– Chciałbym zwrócić ci uwagę, że cztery lata uwięzienia w żarze i kamieniu są niczym w porównaniu z tym, czego możesz się spodziewać, jeżeli znów zawiedziesz pokładane w tobie nadzieje.
Nemes spojrzała na niego przeciągle, ale się nie odezwała. Jak na dany sygnał cała czwórka jednocześnie, precyzyjnym, oszczędnym ruchem odwróciła się plecami do płynącej lawy i szalejącego pożaru i idealnie równym krokiem ruszyła do lądownika.
Na pustynnej planecie MadredeDios, na wysokim płaskowyżu Llano Estacado, który zawdzięczał swoją nazwę pylonom stacji uzdatniania atmosfery znaczącym jego powierzchnię w równych, dziesięciokilometrowych odstępach, ojciec Federico de Soya przygotowywał się do porannej mszy.
Mała mieścina Nuevo Atlan liczyła niespełna trzystu mieszkańców, głównie górników Paksu, wydobywających nieopodal boksyty i czekających na śmierć przed powrotem do domu. Oprócz nich w Nuevo Atlan mieszkała garstka nawróconych maryjników, pędzących nędzny żywot pasterzy korgorów na skażonych pustkowiach. De Soya dokładnie wiedział, ilu wiernych należy się spodziewać na rannej mszy – czworga: wiekowej M. Sanchez, wdowy, która ponoć zamordowała męża podczas burzy przed sześćdziesięciu dwoma laty, bliźniaków Perell, którzy z niewiadomych przyczyn woleli stary, popadający w ruinę kościół od idealnie schludnej i klimatyzowanej kaplicy firmowej na terenie kopalni, oraz tajemniczego starca z twarzą pokrytą bliznami od poparzeń radiacyjnych, który klęczał w ostatniej ławce i nigdy nie przyjmował komunii świętej.
Na dworze szalała burza piaskowa – jak zawsze – i de Soya musiał przebiec ostatnie trzydzieści metrów, dzielące zbudowaną z suszonych na słońcu cegieł plebanię od zakrystii. Głowę i ramiona skrył pod przezroczystym plastowłókninowym kapturem, chroniąc w ten sposób sutannę i biret, a brewiarz wetknął głęboko do kieszeni, nie chcąc, żeby się zapiaszczył. Na próżno jednak: co wieczór, gdy zdejmował sutannę i wieszał biret na kołku, piasek sypał się czerwoną kaskadą na podłogę, niczym wyschnięta na proszek krew z rozbitej klepsydry. Każdego ranka otwierając brewiarz czuł zgrzytające między stronicami ziarenka i brudził sobie nimi palce.
– Dzień dobry, ojcze – powiedział Pablo, kiedy ksiądz wpadł do zakrystii i wcisnął sparciałe uszczelki w szpary wokół drzwi.
– Dzień dobry, Pablo, mój najwierniejszy ministrancie – odpowiedział de Soya.
Mój jedyny ministrancie, poprawił się natychmiast w myślach. Pablo, prosty chłopak – prosty w pradawnym tego słowa znaczeniu: nie tylko niezbyt bystry, ale i uczciwy, szczery, lojalny i przyjacielski – służył de Soyi do mszy w każdy dzień powszedni o szóstej trzydzieści rano, a w każdą niedzielę dwukrotnie. Zresztą w niedzielny ranek i tak przychodziły zawsze te same cztery osoby, a na późniejszą mszę dosłownie kilku górników więcej.
Chłopiec skinął głową i wyszczerzył zęby. Tylko na moment, gdy wciągał przez głowę czystą, wykrochmaloną komżę, jego uśmiech zniknął z oczu księdza.
Ojciec de Soya przeszedł obok Pabla, mierzwiąc mu ciemną czuprynę, i otworzył wysoką skrzynię z ubraniami. Kiedy tumany piasku zakryły wschodzące słońce, dzień upodobnił się do nocy. Jedyne oświetlenie zimnej, pustej zakrystii stanowiła pojedyncza, migocząca lampa. De Soya przykląkł na jedno kolano, zmówił krótki, żarliwy pacierz i zaczął wkładać księże szaty.
Przez dwadzieścia lat Francisco de Soya, ojciec kapitan we flocie Paksu, dowódca takich okrętów jak Baltazar, nosił mundur, w którym tylko krzyż i koloratka zdradzały jego przynależność do stanu kapłańskiego. Nieraz przywdziewał plastokevlarowy pancerz, skafander próżniowy, komunikatory taktyczne, gogle do obserwacji infopłaszczyzny, boże rękawice – wszystkie atrybuty kapitana niszczyciela – ale żaden z tych rekwizytów nie poruszał go do głębi tak jak prosty ubiór proboszcza. Na przestrzeni ostatnich czterech lat, odkąd go zdegradowano i usunięto ze służby, ojciec kapitan de Soya na nowo odkrył swoje pierwotne powołanie.
Najpierw włożył biały humerał, a następnie podobnie bieluteńką albę, miękko spływającą aż do kostek i nieskalaną mimo nieustających burz piaskowych. Przewiązał się pasem, szepcząc pod nosem modlitwę. Zdjął ze skrzyni białą stułę, przez moment trzymał ją ze czcią w dłoniach, a potem założył na kark, krzyżując z przodu jedwabne końce. Za jego plecami Pablo krzątał się po maleńkim pokoiku, zrzucając brudne trzewiki i wdziewając w pośpiechu tanie buty z plastowłókniny, które matka przykazała mu trzymać w zakrystii specjalnie do mszy. Ojciec de Soya włożył jeszcze ornat z wyszywanym krzyżem w kształcie litery T, biały z fioletową lamówką. Zamierzał odprawić mszę, a przy okazji udzielić rozgrzeszenia wdowie i domniemanej morderczyni z pierwszej ławki oraz poparzonemu nieznajomemu z tylnego rzędu.
Pablo wpadł na niego i omal go nie przewrócił; dyszał ciężko i uśmiechał się od ucha do ucha. Ojciec de Soya położył mu rękę na głowie, usiłując przygładzić rozwiane kędziory i uspokoić chłopca. Podniósł liturgiczny kielich, zdjął dłoń z włosów Pabla i przeniósł ją nad przykryte naczynie.
– W porządku – powiedział cicho.
Uśmiech zniknął z twarzy chłopca, gdy ten zrozumiał powagę chwili i poprowadził dwuosobową procesję z zakrystii do ołtarza.
De Soya od razu zauważył, że w świątyni znajduje się pięć osób, nie cztery. Wszyscy oczekiwani wierni byli na swoich miejscach i w odpowiednich momentach klękali, wstawali i znów klękali, ale w najgłębszym cieniu, gdzie do nawy prowadziło wąskie boczne przejście, stał jeszcze jeden, wysoki i milczący człowiek.
Podczas mszy świadomość jego obecności nie dawała spokoju de Soyi, ale ksiądz ze wszystkich sił starał się skoncentrować tylko na najświętszej tajemnicy przemienienia, której część stanowił.
– Dominus vobiscum – powiedział głośno.
Od ponad trzech tysięcy lat Pan rzeczywiście jest z nami... z nami wszystkimi, pomyślał.
– Et cum spiritu tuo – dokończył, a kiedy Pablo powtarzał jego słowa, de Soya zerknął, czy jakiś zbłąkany promień światła nie padł na kryjącą się w cieniu smukłą sylwetkę. Nic z tego.
Podczas pierwszej modlitwy eucharystycznej zapomniał o tajemniczej postaci i skupił się na trzymanej w zgrubiałych dłoniach hostii.
– Hoc est enim corpus meum – powiedział wyraźnie, czując moc słów i modląc się po raz dziesięciotysięczny, by krew i miłosierdzie Zbawiciela zmyły grzechy, które popełnił jako kapitan floty.
Do komunii przystąpili tylko Perellowie. Jak zawsze. De Soya wypowiedział odpowiednie słowa i podał im hostię. Powstrzymał się od spojrzenia w cień, na intruza.
Msza dobiegła końca w niemal całkowitej ciemności. Zawodzenie wichru zagłuszyło ostatnie modlitwy. W kościółku nigdy nie zainstalowano elektryczności, a chyboczące się świece w ściennym świeczniku nie rozpraszały mroku. Ojciec de Soya pobłogosławił wiernych i odniósł kielich do równie mrocznej zakrystii. Odłożył go na znajdujący się tu mały ołtarzyk. Tuż za nim do pokoju wpadł Pablo, który prędko zrzucił komżę i wciągnął burzową kurtkę.
– Do jutra, ojcze!
– Tak, dziękuję ci, Pablo. Nie zapomnij...
Za późno: chłopiec wybiegł już i popędził do młyna, w którym pracował z ojcem i wujami. Czerwony pył wirował w powietrzu wokół nieszczelnych drzwi.
Każdego innego dnia de Soya zacząłby się rozbierać z szat i składać je starannie w skrzyni, by później zabrać je na plebanię i wyprać. Tym razem jednak nie zdjął tuniki, stuły, komży ani pasa. Nie wiedzieć czemu miał wrażenie, że będą mu potrzebne, tak samo jak podczas akcji abordażowych w Worku Węglowym nie mógł się obejść bez plastokevlarowej zbroi.
Wysoki nieznajomy stanął w drzwiach zakrystii z twarzą wciąż ukrytą w cieniu. Ojciec de Soya czekał i przyglądał mu się, walcząc z chęcią przeżegnania się albo zasłonięcia ostatnim opłatkiem hostii, jakby obcy miał się okazać diabłem albo wampirem. Wycie wichru przeszło w ogłuszający, żałobny lament.
Przybysz zrobił krok naprzód i stanął w kręgu rubinowego blasku, rozsiewanego przez jedyną lampę. De Soya rozpoznał kapitan Marget Wu, osobistą adiutantkę i oficera łącznikowego admirała Marusyna, dowódcy floty Paksu. Drugi raz tego ranka musiał poprawić się w myślach: admirał Marget Wu, na co wskazywały dystynkcje na kołnierzu munduru, ledwie widoczne w słabym świetle.
– Ojciec kapitan de Soya? – zapytała admirał Wu.
Jezuita powoli pokręcił głową. Była dopiero siódma trzydzieści rano, dzień na MadredeDios trwał dwadzieścia trzy godziny, a on już czuł się zmęczony.
– Po prostu ksiądz de Soya – odparł.
– Ojcze kapitanie de Soya – powiedziała Marget Wu, tym razem bez cienia wahania w głosie.
– Niniejszym zostaje pan przywrócony do służby ze skutkiem natychmiastowym. Ma pan dziesięć minut na zebranie rzeczy osobistych. Uda się pan ze mną.
Federico de Soya westchnął i zamknął oczy. Chciało mu się płakać.
Panie, oszczędź mi tego kielicha goryczy.
Kiedy otworzył oczy, ujrzał stojący na ołtarzu kielich i czekającą admirał Wu.
– Tak jest – odpowiedział cicho i zaczął powoli, ostrożnie zdejmować liturgiczny strój.
Trzy dni po śmierci papieża Juliusza XIV i złożeniu jego zwłok w kaplicy komora zmartwychwstańcza ożyła: wąskie przewody i delikatne sondy cofnęły się i zniknęły bez śladu. Spoczywające na kamiennej płycie ciało jeszcze przez chwilę leżało bez ruchu, jeśli nie liczyć unoszącej się i opadającej w oddechu piersi, po czym wyraźnie drgnęło. Z ust dobył się jęk, po kilku długich minutach wskrzeszony mężczyzna oparł się na łokciu, aż wreszcie usiadł. Był nagi poza owiniętym wokół talii, bogato wyszywanym, jedwabnym całunem. Upływały kolejne minuty, a on siedział na skraju marmurowego bloku, z twarzą ukrytą w dłoniach. Podniósł wzrok dopiero wówczas, gdy z ledwie słyszalnym sykiem fragment ściany odsunął się na bok i odsłonił wejście do sekretnego korytarza. W słabym świetle zamajaczyła postać kardynała w ceremonialnych szatach, poruszającego się z szelestem jedwabi i grzechotem różańca. Towarzyszył mu wysoki, przystojny mężczyzna o siwych włosach i szarych oczach, odziany w prosty, choć elegancki popielaty
garnitur. Trzy kroki za nimi do kaplicy wkroczyli dwaj żołnierze z Gwardii Szwajcarskiej w pochodzących jeszcze ze średniowiecza, pomarańczowo-czarnych mundurach. Nie mieli broni.
Nagi człowiek zamrugał, jakby jego oczy raziło nawet stłumione światło w kaplicy. W końcu skupił wzrok na przybyszu.
– Lourdusamy – powiedział.
– Ojciec Duré – odparł kardynał.
Stanął tuż obok, trzymając w dłoniach olbrzymi srebrny kielich.
Mężczyzna poruszył językiem i przełknął ślinę, jakby obudził się z niesmakiem w ustach. Nie był młody; miał pociągłą, ascetyczną twarz i smutne oczy, a jego odrodzone ciało znaczyły stare blizny. Na jego piersi czerwieniły się dwa nabrzmiałe krzyżokształty.
– Który mamy rok? – zapytał wreszcie.
– Rok Pański trzy tysiące sto trzydziesty pierwszy – odpowiedział Lourdusamy.
Paul Duré zamknął oczy.
– Pięćdziesiąt siedem lat od mojego ostatniego wskrzeszenia – stwierdził. – Dwieście siedemdziesiąt jeden lat od czasu, gdy przestały działać transmitery. – Otworzył oczy i spojrzał na kardynała. – Dwieście siedemdziesiąt lat odkąd mnie otrułeś; odkąd zabiłeś papieża Teliharda Pierwszego.
W komnacie zadudnił basowy śmiech Lourdusamy’ego.
– Szybko dochodzisz do siebie po zmartwychwstaniu, skoro rachunki tak świetnie ci idą. Ojciec Duré przeniósł spojrzenie na mężczyznę w szarym stroju.
– Albedo. Przyszedłeś popatrzeć? Czy raczej dodać odwagi swojemu oswojonemu Judaszowi?
Wysoki mężczyzna nie odpowiedział. Wąskie usta kardynała zacisnęły się w jeszcze węższą kreskę, która prawie zniknęła na poczerwieniałej twarzy.
– Czy masz jeszcze coś do powiedzenia, zanim wrócisz do piekła, antypapieżu?
– Tobie nie – mruknął ojciec Duré. Zamknął oczy i zaczął się modlić.
Nie stawiał oporu, gdy Szwajcarzy złapali go pod ręce. Jeden z żołnierzy położył mu dłoń na czole i odchylił głowę do tyłu. Szczupła szyja jezuity wygięła się w łuk.
Kardynał postąpił pół kroku do przodu. W jego ręce błysnął wydobyty z obszernego jedwabnego rękawa nóż z kościaną rękojeścią. Żołnierze przytrzymywali nieruchomego Duré, którego jabłko Adama wyraźnie się odznaczało na obnażonym gardle. Lourdusamy poruszył ręką w niedbałym, płynnym geście i z przeciętej tętnicy jezuity trysnęła fontanna krwi. Kardynał odsunął się, by szkarłat nie pobrudził jego biskupich szat, schował ostrze do rękawa i podniósł do rany szeroki, srebrny kielich, który szybko zaczął się wypełniać krwią. Kiedy naczynie napełniło się niemal po brzegi, a krwotok ustał, Lourdusamy skinieniem głowy dał znak żołnierzowi, który natychmiast puścił głowę ojca Duré.
Zmartwychwstały człowiek na powrót stał się trupem: głowa opadła mu bezwładnie, oczy wciąż miał zamknięte, a poderżnięte gardło przywodziło na myśl wymalowany na szyi makabryczny, postrzępiony uśmiech. Szwajcarzy ułożyli ciało na marmurowej płycie i zdjęli spowijającą je przepaskę. Nagi, martwy mężczyzna wyglądał słabo i bezbronnie – rozszarpana krtań, pobliźniona klatka piersiowa, długie, białe palce, blady brzuch, sflaczałe genitalia, wychudzone nogi. Nawet w epoce powszechnych wskrzeszeń śmierć potrafiła pozbawić wszelkiej godności także tych, którzy wiedli przykładny, spokojny żywot. Gwardziści przytrzymali całun, podczas gdy Lourdusamy wylał zawartość ciężkiego kielicha najpierw na oczy zabitego, później w jego otwarte usta i ziejącą ranę od noża; obmył krwią jego pierś, brzuch i krocze. Intensywnością barwy przewyższała nawet uroczysty strój kardynała.
– Sie aber seid nicht felischlich, sondern geistlich – powiedział Lourdusamy. – Nie z ciała stworzon jesteś, lecz z ducha.
– To z Bacha, prawda? – Wysoki mężczyzna uniósł brwi.
– Oczywiście. – Kardynał odstawił pusty kielich na płytę obok zwłok i skinął na Szwajcarów, którzy okryli ciało podwójnym całunem. Krew natychmiast przesiąkła przez cudny materiał. – Jesu, meine Freunde.
– Tak też mi się wydawało – stwierdził mężczyzna w garniturze i posłał kardynałowi pytające spojrzenie.
– Tak. – Lourdusamy kiwnął głową. – Teraz.
Jego towarzysz obszedł katafalk dookoła i stanął za plecami żołnierzy, zajętych jeszcze układaniem zakrwawionego całunu. Kiedy wyprostowali się i odsunęli od marmurowego bloku, mężczyzna w szarym stroju uniósł ręce na wysokość ich głów i położył im dłonie na karkach. Gwardziści zdążyli tylko otworzyć w zdumieniu usta i wytrzeszczyć oczy, ale nie mieli czasu krzyknąć: w tej samej chwili z ich oczu i ust trysnęły snopy białego ognia, a spod nagle przezroczystej skóry wyjrzały trawiące ciało pomarańczowe płomienie. Mężczyźni spłonęli i wyparowali w ułamku sekundy, zamieniając się w garść pyłu.
Mężczyzna w garniturze zatarł dłonie, żeby pozbyć się z nich warstewki mikropopiołu. – Co za szkoda, radco Albedo – mruknął basowo Lourdusamy.
Jego towarzysz spojrzał na unoszący się w powietrzu pył, po czym wrócił wzrokiem do kardynała. Ponownie uniósł pytająco brwi.
– Nie, nie, nie o to mi chodzi. Miałem na myśli całun. Plamy nie chcą schodzić, więc po każdym wskrzeszeniu musimy tkać nowy. – Lourdusamy odwrócił się i skierował do ukrytego przejścia w ścianie. – Chodźmy, Albedo. Musimy porozmawiać, a ja mam jeszcze odprawić przed południem dziękczynną mszę.
Kiedy za oboma gośćmi zasunęły się drzwi w ścianie, w komorze zmartwychwstańczej zapanowała cisza. Tylko owinięte całunem ciało i wirujące w powietrzu drobinki popielatego pyłu, podobne raczej do rzednącej mgły, przywodziły na myśl dusze niedawno zmarłych ludzi.