Hot Flash Club
ALICE
–Dzień dobry, Marilyn – powiedziała Alice. – Co się dzieje?
Marilyn zerwała się z krzesła, jak oparzona, chwyciła Alice za ramię, wciągnęła ją do jej biura i zamknęła drzwi. - Mamy problem.
–Strzelaj. – Alice rzuciła teczkę na biurko.
–Twój komputer załapał wirusa. Rozsyła e-maile do wszystkich z twojego spisu adresów.
Alice opadła na krzesło i chwyciła za mysz, żeby uruchomić komputer.
– Co jest w tych e-mailach?
–Wygląda na to, że każdy otrzymuje coś innego. Niektórzy dostali przypadkowe wykresy statystyczne, które bez dodatkowych objaśnień są niezrozumiałe. Ale inni odebrali informacje o personelu, nad którymi pracowałaś z Alison. Słyszałam, że Jack Foster dostał akta osobowe Harry’ego Sullivana. Teraz Jack wie, że Harry zarabia więcej niż on, więc jest rozwścieczony.
–Cholera.
–Kilka osób dostało kopie twoich e-maili zamawiających rajstopy przeciw żylakom, maść na hemoroidy i biustonosze o dużych rozmiarach.
Alice złapała się za głowę.
– A niech to. Dobra, co jeszcze?
–Nie wiem dokładnie. Ludzie dostają wszystko, co miałaś na dysku. –Istny koszmar. Jak to się stało? – Alice niecierpliwie jeździła myszą po podkładce.
Marilyn pochyliła się nad jej ramieniem, wpatrując się w monitor.
– Musiałaś otworzyć e-mail zawierający wirusa. Jestem pewna, że otrzymałaś ostrzeżenie, by nie otwierać nie zamówionej poczty.
–Jasne, że tak! – warknęła Alice. – Nigdy nie otwieram e-maili od nieznanych nadawców!
–Nigdy? – spytała Marilyn, wskazując końcem ołówka ikonę na monitorze. – Co masz na pulpicie? Card.exe.SA?
–Co... O Boże! – Alice zakryła rękami rozognioną twarz. – Wczoraj wieczorem dostałam e-mail od „Tajemniczego Wielbiciela”. I otworzyłam go.
–I?
–Pokazało się kilka pulsujących serc. Ależ ze mnie kretynka!
Marilyn poklepała ją po ramieniu.
– Spokojnie, Alice. Pokaż mi kobietę, która nie otworzyłaby e-maila od tajemniczego wielbiciela. Po prostu musimy wezwać obsługę techniczną, żeby wyczyścili twardy dysk.
Zadzwonił telefon.
Marilyn podniosła słuchawkę.
– Biuro Alice Murray. – Zmarszczyła czoło. – Oczywiście, panie Watertown. Natychmiast. – Odłożyła słuchawkę. – Pan Watertown chce cię widzieć w swoim biurze. Jak najprędzej.
–Z tego głupiego Internetu jest więcej kłopotów, niż korzyści – jęknęła Alice.
–Wezwę obsługę techniczną – powiedziała Marilyn i wyszła.
Alice zamknęła się w swojej prywatnej łazience. Zrobiła siusiu, włożyła do ust tabletkę przeciw nadkwasocie i połknęła ją, popijając jak najmniejszą ilością wody, aby nie walczyć z parciem na pęcherz w czasie reprymendy, której się spodziewała. Melvin, tak jak Alice, pracował w TransContinencie od wielu lat. Był dobrym szefem, twardym i wymagającym. Alice wiedziała, że utworzenie TransWorldu mocno Melvina uderzyło i była niepocieszona, że go zawiodła, otwierając ten idiotyczny e-mail z wirusem.
Idąc korytarzem Alice zebrała resztki odwagi i do biura Melvina wkroczyła z podniesioną głową. Przy wejściu do gabinetu starszego wiceprezesa, pośród szkła i chromów, siedziała Elvira Gray, szara eminencja w szarym kostiumie.
–Witaj, Elwiro – powiedziała Alice opanowanym tonem.
–Witam panią, pani Murray – odparła Elvira, nie odrywając oczu od komputera. Oj, niedobrze. – Czeka na panią. Proszę wejść.
Alice nabrała powietrza w płuca, wyprostowała plecy i weszła. Melvin siedział za biurkiem, pochylony nad stertą papierów. Wchodząc Alice zerknęła na czubek jego głowy, zauważając po raz pierwszy, że siwy wianuszek włosów wokół różowej łysiny przypomina jej sedes. Tłumiąc wewnętrzny chichot, zdecydowanie zamknęła drzwi. Melvin podniósł wzrok.
–Alice! – Wstał i wyciągnął rękę ponad biurkiem. A więc nie będzie mi zmywał głowy. Alice odczuła ulgę. Gdy Melvin był rozgniewany, potrafił człowieka zmieszać z błotem. Uścisnęła jego dłoń.
–Usiądź. – Wskazał jej krzesło po przeciwnej stronie biurka i opadł na swój skórzany fotel. Odchylił się na oparcie, założył sobie dłonie za kark, aby rozprostować plecy i rzekł tonem pogawędki:
- Ta fuzja to prawdziwe cholerstwo, prawda?
–Mnóstwo z tym roboty – zgodziła się Alice.
–Wiem coś o tym – westchnął Melvin. – Planujesz wyjazd do ośrodka wypoczynkowego?
Zaskoczona Alice zmarszczyła czoło. – Nie. Czemu pytasz?
–Tylko to przychodzi mi do głowy po tym, jak przysłałaś mi zdjęcie nagiej kobiety na stole.
Osłupiała Alice spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Żartujesz.
–Nie żartuję.
–Naga ko... O cholera, Melvin. Ta kobieta leży na stole do masażu. Pomagam przyjaciółce zestawić prospekt na temat ośrodka wypoczynkowego i to jest jedna z propozycji zdjęcia na okładkę. A poza tym, ja ci go nie wysłałam. Zeszłego wieczoru mój komputer zaraził się wirusem. I teraz na chybił trafił rozsyła e-maile do wszystkich moich adresatów.
–Tak właśnie przypuszczałem. Jak sobie miałem inaczej wytłumaczyć, dlaczego wysłałaś Jackowi Fosterowi dane na temat finansów Harry’ego Sullivana?
Alice zamknęła oczy.
– Wezwałam już pomoc techniczną.
–Cóż, mogą usunąć wirusa i powstrzymać rozsyłanie dalszych e-maili, ale co się stało, już się nie odstanie.
–Zdaję sobie z tego sprawę, Melvinie. Osobiście porozmawiam z Jackiem...
–Ale powróćmy do tej nagiej kobiety na stole – przerwał jej Melvin.
–To fotografia do prospektu.
–Dobrze. Niech będzie. – Melvin przechylił głowę, spoglądając na nią sponad okularów. – Co ona robi w twoim służbowym komputerze?
–Och, Melvinie, dajże spokój. Dobrze wiesz, że wszyscy mamy osobiste dane w służbowych komputerach. Prawdopodobnie ja jedna nie mam w swoim zdjęć pornograficznych.
Melvin uniósł dłoń, jakby zatrzymywał samochód.
– Dobrze. W porządku. Tak czy siak, Alice, taki bałagan w biurowym komputerze to nie w twoim stylu.
Alice skinęła głową.
- Tak. Masz rację. Oczywiście. Ja...
–No i jeszcze ta sprawa z twoją sekretarką, Marilyn... – Melvin strzelił palcami, szukając w pamięci jej nazwiska.
–Becker. Co z nią?
Fotel zaskrzypiał. Melvin przybrał bardziej agresywną pozycję, opierając ręce na blacie biurka i pochylając głowę, jak szarżujący byk.
– Zatrudniłaś ją specjalnie po to, by szpiegowała Alison Cummings.
Alice opadła szczęka. Skąd, u diabła...?
-Wiemy to z najlepszego źródła, Alice. Wczoraj w nocy Marilyn wygadała się Bartonowi. A on powtórzył Alison, która powiedziała mnie. Dziś rano, o wpół do siódmej, zaraz po przyjściu do pracy.
Alison zamknęła oczy. A potem ruszyła do ataku.
– Cholera, Melvin. Dziwisz mi się? Sam wiesz najlepiej, co dzieje się w firmie po tej fuzji. Walczę jak lwica o ludzi z TransContinentu i przypuszczam, że Alison tak samo walczy o ludzi z Championa, ale szczerze mówiąc uważam, że jest nieelastyczna, zimna i arogancka. Wiesz, że plotki rozchodzą się dzięki sekretarkom. Alice ma swego wiernego Bartona, a moja dawna wierna sekretarka, Eloise, odeszła na emeryturę, zostawiając mnie bez żadnej ochrony. Uważam, że w tej sytuacji postąpiłam rozsądnie!
–Nie, Alice. Postąpiłaś jak paranoiczka. – Melvin schylił głowę i powiódł dłońmi po resztce siwych włosów, a potem podniósł wzrok na Alice. – Pracujemy razem od dawna i chyba wiesz, że zawsze cię podziwiałem.
–Owszem, zdaję sobie z tego sprawę, Melvinie i doce...
–Więc jestem tym bardziej zawiedziony, widząc, że straciłaś dawny entuzjazm.
–Straciłam...
–Od pewnego czasu wyczuwam i inni zgadzają się ze mną, że straciłaś zainteresowanie pracą. Fuzja stała się dla ciebie problemem, oceniasz ją negatywnie, a powinna stanowić wyzwanie, budzić pozytywne odczucia.
–Daj spokój, Melvinie, ja...
–I tylko popatrz, co stało się w przeciągu jednego dnia. Kłopot z wirusem w komputerze, a na dodatek paranoiczna podejrzliwość w stosunku do nowego członka zespołu. Nie możemy sobie pozwolić na coś takiego. W sytuacji, gdy spadło na nas tyle nowych obowiązków.
–Posłuchaj mnie, Melvinie...
–Nie. Przedyskutowałem to z Billem i Carlem i oto, co zadecydowaliśmy. – Melvin znów odchylił się na oparcie fotela i rozłożył ręce dłońmi do góry, jakby coś ofiarowywał. – Damy ci trzymiesięczną odprawę. Możesz sobie pojechać do tego ośrodka z masażem, który cię tak interesuje. Zrobisz, co zechcesz.
–Ależ to śmieszne. Nie mogę odejść teraz, gdy jest tak wiele do zrobienia...
Melvin przerwał jej, nieznacznie podnosząc głos.
– A potem odejdziesz na emeryturę na najlepszych warunkach. W pięknym stylu. Jeśli zechcesz, zorganizujemy na twoją cześć bankiet, w uznaniu tego, co dla nas zrobiłaś w ciągu trzydziestu lat pracy.
–Na miłość boską, Melvinie – powiedziała Alice. – Nie zapominaj, z kim rozmawiasz. To ja, Alice. Jeśli nie spełniam twoich oczekiwań, powiedz mi to. Jestem dorosła. Zniosę to. Mogę...
– I wtedy zobaczyła wyraz jego twarzy. Na widok współczucia, słowa uwięzły jej w gardle.
Przez długą, okropną chwilę Alice i Melvin spoglądali na siebie. Alice czuła się tak, jakby stała oko w oko z lekarzem, który zdiagnozował nieuleczalną chorobę, albo z sędzią, który wydał na nią wyrok śmierci. Jej serce waliło o żebra, niczym więzień dobijający się do drzwi celi.
–Masz zamiar zmusić mnie do odejścia na emeryturę? – wyszeptała.
Na twarzy Melvina wykwitł bolesny uśmiech.
– Wiesz, Alice, że jestem twoim największym zwolennikiem. Zawsze byłem. Wiem, ile z siebie dałaś TransContinentowi. Wiem, jakim byłaś doskonałym pracownikiem. Szczerze mówiąc, chętnie bym zobaczył, że troszkę cieszysz się życiem, bo zasłużyłaś sobie na to.
Alice grzmotnęła się pięścią w udo.
– Na miłość boską, Melvinie, nie traktuj mnie protekcjonalnie.
–Nie traktuję cię protekcjonalnie, Alice. Mówię ci szczerą prawdę. Chcę zobaczyć, że cieszysz się życiem, i dlatego udało mi się uzyskać dla ciebie premię w wysokości miliona dolarów.
-Milion dolarów? Zarobiłabym tyle w trzy lata!
–Ale czy chcesz spędzić trzy lata na pracy z nowym zespołem? – Zanim zdążyła odpowiedzieć, Melvin ciągnął dalej. – Nie wydaje mi się, Alice. W ciągu ostatniego półrocza ani razu nie dałaś mi odczuć, że praca sprawia ci przyjemność, albo że masz coś do zaoferowania. Proponuję ci rozwiązanie najlepsze dla obydwu stron.
Alice poczuła dziwne pieczenie skóry twarzy. Boże, zaraz się rozpłaczę. Zacznę wyć. Padnę na kolana, poczołgam się na drugą stronę biurka i ucałuję czubki lśniących butów Melvina, błagając go, by mnie tak nie krzywdził.
–TransContinent jest całym moim życiem, Melvinie – powiedziała, przełykając dumę.
Melvin ze smutkiem pokręcił głową.
- Teraz to jest TransWorld.
Alice się wzdrygnęła. Melvin mówił łagodnie, ale jego słowa ugodziły ją w pierś jak pocisk. A potem pojęła ogrom swego upadku, do którego przyznała się, używając poprzedniej nazwy firmy. Dawnej firmy. TransContinent został zdjęty z półki, jak przestarzały model, którego już się nie produkuje, i zastąpiony nową, bardziej lśniącą, bardziej skuteczną, bardziej szpanerską, zabawką.
–Napiłabyś się czegoś, Alice? – Melvin wysunął szufladę biurka i wyjął z niej srebrną piersiówkę. – Co powiesz na kieliszeczek brandy?
Alice pokręciła głową, nie ufając własnemu głosowi. Ona, w której rękach spoczywał los setek ludzi, teraz została uznana za starą, passe, bezwartościową.
–A może szklankę wody? Czy wolisz kawę?
–Nie, dziękuję, Melvinie. – Dawniej, powiedziałaby Melvinowi, swemu staremu przyjacielowi i koledze: „Żartujesz? Po kawie dostaję niestrawności i leję jak sikawka”. Teraz, mogła jedynie wyjść, ocalając resztki godności. Zaciskając pięści i szczęki, wstała z krzesła. Była zadowolona, że trzyma się na nogach. Obawiała się, że kolana ugną się pod nią lub zaczną dygotać.
Melvin znów wyciągnął rękę ponad biurkiem. – Powodzenia, Alice. I bądźmy w kontakcie.
Nie potrafiła się zmusić do podania mu ręki. Pozwoliła sobie na tę odrobinę satysfakcji: uśmiechnęła się drwiąco, dumnie unosząc głowę. Ale jej wysiłek poszedł na marne, bo Melvin właśnie spoglądał na zegarek. Zajęła mu więcej czasu, niż planował.
MARYLIN
W ciągu ostatnich siedmiu lat Marilyn prowadziła ożywioną korespondencję z wybitnym paleontologiem brytyjskim, Richardem Forteyem. Wymiana listów miała miejsce tylko w jej wyobraźni, jednakże w ciężkich chwilach podtrzymywała Marilyn na duchu. Na stoliku obok łóżka trzymała jego dwie publikacje: „Trylobity” oraz „Historia pierwszych czterech miliardów życia na Ziemi”, by czytać je przed snem, ponieważ jego, wyrażona elegancką prozą, wiara, że nawet najmniejsze odkrycia naukowe, w połączeniu z innymi, ostatecznie doprowadzą do lepszego zrozumienia natury, pozwalała Marilyn poczuć się mniej samotną i pozbawioną znaczenia.
W sobotę rano stała w swoim laboratorium, wpatrując się w trylobita, którego z wielkim trudem wydobywała z łupkowego sarkofagu, i czekając na zachęcające słowa Forteya. Zamiast nich usłyszała szept Bartona Bakera:
- Rany boskie, Marilyn, tak bym chciał pójść z tobą do łóżka.
Poczuła taką słabość w kolanach, że omal nie upadła.
Oczywiście Barton wcale nie znajdował się obok niej, tak samo jak nie było tu Richarda Forteya, ale od czasu ich wariackiego, godnego nastolatków zbliżenia, które miało miejsce dwa wieczory wcześniej, jego słowa wciąż rozbrzmiewały w wyobraźni Marilyn.
Co się ze mną dzieje? Odjęło mi rozum. Zupełnie jak po narkotykach; gorzej, czuję się jak dziewicza planeta. Spojrzała na pradawne stworzenie, spoczywające w kamiennej trumnie. Trylobity były świadkami geologicznych kataklizmów, lecz w danej chwili obraz wulkanu, miotającego głazy w parującą otchłań morską, nie dorównywał wspomnieniu o palcach Bartona, muskających jej szyję. O jego ciepłych wargach, nacierającym języku, o gorącej dłoni na jej piersiach...
Dziwne. Istny obłęd. Najwyraźniej potrzebowała zbliżenia seksualnego, a ponieważ jest mężatką, najlepiej odbyć je z własnym mężem. Mimo tego, że minęły całe miesiące – a może lata? – odkąd wygasły wszelkie płomienne uczucia, które kiedyś istniały pomiędzy nią a Teodorem, nadal jest jego żoną i obydwoje wciąż żyją, więc pójdzie do niego i... ależ tak, znajdzie swego męża i go uwiedzie!
Zgasiła światło, wyszła z laboratorium i poprzez labirynt korytarzy ruszyła do biura swego męża.
Właśnie wchodziła do budynku wydziału biologii, gdy ktoś klepnął ją w ramię. Obejrzawszy się, ujrzała Faradaya McAdama.
- Cześć, Marilyn! Na Boga, ależ się zmieniłaś! Wyglądasz olśniewająco!
Faraday, w niebieskiej koszuli, podkreślającej błękit jego oczu, i promieniujący zdrowiem, także nieźle się prezentował. Ależ on jest [k]seksowny[p], pomyślała Marilyn, jakby doznała nieco kłopotliwego objawienia. Co się ze mną dzieje? Czyżbym się stała maniaczką seksu? Czy to możliwe w moim wieku?
-Cześć, Faradayu – powiedziała słabym głosem. – Właśnie idę do Teodora.
Faraday oparł się o ścianę, tarasując przejście. – Jesteś pewna, że jest u siebie? Mamy sobotni ranek.
-Jestem pewna. Zostawił mi w domu wiadomość, że idzie do biura. Podróż na Hawaje odciągnęła go od pracy. Ale pomyślałam, że może uda mi się go wyciągnąć na lunch...
-Może zjesz lunch w moim towarzystwie? – spytał Faraday. – Chciałbym z tobą porozmawiać o nowej książce Morrisa.
-Chętnie bym z tobą o niej podyskutowała – odparła Marilyn ze szczerym entuzjazmem. – Ale innym razem. – I odwróciła się, by odejść.
Ku jej zdziwieniu, Faraday wziął ją pod ramię.
– Możemy pogawędzić po drodze.
-Czemu nie. – Marilyn pozwoliła mu się przysunąć, tak że w czasie marszu ich biodra nieomal się stykały.
-Czytałem nowy esej o trójzębnym trylobicie z marokańskiego dewonu... – powiedział Faraday.
Marilyn spojrzała na wysokiego Szkota. – Faradayu, ty nie idziesz, ty się nawet nie wleczesz. Źle się czujesz?
Faraday spłonął rumieńcem, a ponieważ jego policzki i tak były rumiane, jego twarz stała się purpurowa. – Nic mi nie jest, Marilyn. Ja tylko, jak sądzę, to wszystko z nadmiernego podniecenia...
Marilyn zmrużyła oczy. Takie jąkanie się nie było w stylu Faradaya. O co chodzi? Wiedziała, że on nie lubi jej męża. Ale teraz zdawał się pragnąć za wszelką cenę nie dopuścić jej do biura Teodora.
Szybko się połapała.
Wyszarpnęła ramię z uścisku Faradaya i pognała korytarzem. Wbiegła po schodach, przeskakując po dwa stopnie, podeszła do drzwi Teodora i nacisnęła klamkę.
Zamknięte na klucz. Ale z wewnątrz dobiegały jakieś odgłosy.
-Teodor? – zastukała do drzwi.
-Marilyn, moja droga – wysapał za nią Faraday.
Marilyn wyjęła z torebki pęk kluczy, znalazła pasujący do drzwi pracowni Teodora – dostała go od niego kilka lat temu, gdy skręcił sobie nogę w kostce i chciał, żeby mu przynosiła do domu czasopisma naukowe, do czytania w łóżku – i otworzyła zamek.
Ujrzała Teodora, nieruchomego jak umieszczony w szklanej gablocie eksponat: „Cudzołożący mężczyzna w wieku średnim”. Kobieta, bardziej młoda niż ładna, leżała na biurku Teodora, z głową opartą o monitor komputera i z zadartą spódnicą. Nad nią pochylał się Teodor, prezentując Marilyn i Faradayowi nagie, spieczone słońcem pośladki z odcinającym się na nich białym śladem po slipkach.
Wszyscy obecni na chwilę wstrzymali oddech.
A potem Teodor rozkazał: - Zamknij drzwi!
I Marilyn go posłuchała.
FAYE
Faye, to znaczy pani „Van Dyke”, siedziała przy komputerze, zestawiając listę gości oraz ich alergii, ulubionych potraw i, jeżeli już poprzednio jadali u państwa Eastbrooków, ich dotychczasowych jadłospisów. Następnie wydrukowała gotowy zestaw i zaniosła go do kuchni.
- Świetnie, że przyniosła pani tę listę – powiedziała Margie Porter. – Napije się pani herbaty?
Faye spojrzała na zegarek. – Chętnie, a równocześnie przejrzymy nazwiska.
Margie zakrzątnęła się, ogrzewając czajniczek gorącą wodą, napełniając go sypką herbatą i zalewając ją wrzątkiem. Postawiła na stole cukiernicę, dzbanuszek z mlekiem, podała łyżeczki i talerz domowych ciasteczek. Margie była bardzo sympatyczną osobą. Przyjemnie było przebywać w jej towarzystwie. Dobrze po sześćdziesiątce, bezpośrednia, spokojna, uwielbiała gotować i przebywać wśród ludzi. Pracowała u Eastbrooków od piętnastu lat i uskarżała się jedynie na to, że nie wolno jej trzymać w kuchni kota. To zbyt niebezpieczne, stwierdziła pracodawczyni, jeden koci włos w zupie gościa może wywołać wielką awanturę.
-Przywykła pani do nowego miejsca? – spytała Margie, opadając z westchnieniem na krzesło.
-Wydaje mi się, że nieźle sobie radzę – odparła Faye. – Pani Eastbrook sprawia wrażenie perfekcjonistki, ale jakoś się dogadujemy.
-Pani ma dobre serce, a panienka jest kochaniutka. – Margie podsunęła talerz. – Niech się pani poczęstuje.
-Dziękuję, nie teraz. – Wiedząc, jaką wagę Eastbrookowie przywiązują do powierzchowności, Faye nie chciała przybrać na wadze ani grama. Wygładziwszy na brzuchu swój jedwabny żakiet, rzuciła okiem na listę. – Czy to rodzina narzeczonego panny Eastbrook przychodzi dziś na kolację?
Margie przerzuciła kartki. – Tak. Sama pani zobaczy! Beckerowie to prawdziwi geniusze. Jeden w drugiego same Einsteiny. Ojciec otrzymał wszelkie możliwe nagrody naukowe, ale nie potrafiłby poprowadzić zwykłej rozmowy, choćby od tego zależało jego życie. Syn, Teddy, jest normalniejszy. Teddy jest miły. A matka sympatyczna, najbardziej praktyczna z całej trójki.
-Ona także jest naukowcem?
-Tak. Ale nie od genetyki. Zdaje się, że bada robactwo. Zdechłe robactwo. Ale to dobrze, dzięki temu nie przejmuje się wyglądem męża. Bo on wygląda wypisz wymaluj jak jakaś larwa. Mały, tłusty i łysy. Nosi okulary z grubymi szkłami i mamrocze.
-Teddy jest taki jak ojciec?
-Cóż, jest ma się rozumieć młodszy. Nie tłusty, ale niski i cokolwiek krępy. Wie pani, przypomina hydrant przeciwpożarowy. Ma ładne, gęste włosy, na razie. Bo powiadają, że skłonność do łysienia jest dziedziczna.
-Raczej nie pasuje do panny Eastbrook.
-Z wyglądu nie. – Margie odstawiła swoją filiżankę i utkwiła w Faye nieruchome spojrzenie. - Musi pani pamiętać, że Eastbrookowie mają coś więcej niż sama piękna powierzchowność. Są tak doskonali jak piana z bitej śmietany, ale proszę mi wierzyć, nie brak im treści. – Wzdrygnęła się. – Dosyć tego plotkowania. Przejrzyjmy całą listę. Aha, będą także Daunnisowie. To dobrze. Wydaje mi się, że pani Daunnis planuje następny lifting. A pan Daunnis ma zamiar kandydować na reprezentanta stanu z okręgu Berkshire.
-Na Boga! Margie! Pani wie wszystko o tych ludziach!
-Tak. I pani także będzie wiedziała. Ale jeśli będzie pani dobrze wykonywała swoją pracę, nikt się tego nie domyśli – odparła Margie.
Tego samego popołudnia Faye wzięła notatnik, pióro oraz klucze i wyruszyła na obchód domu. W łazience dla gości były czyste ręczniki i świeże kwiaty. Na dole panował idealny porządek. Stół w living roomie został już nakryty, brakowało tylko lodu, który jedna z pomocnic Margie poda w srebrnym wiaderku tuż przed siódmą. Z bukietu na półeczce ponad kominkiem wypadł jeden tulipan. Faye wstawiła go do wazonu.
Pani, jak nazywała ją Margie, była w swojej sypialni, gdzie ucięła sobie drzemkę. Faye upewniła się, że doktor także usnął. Miał za sobą pracowity dzień. Rano operował pacjentów. Po południu doglądał pacjentów. A wieczorem czekało go przyjmowanie gości. Faye nie potrafiła zrozumieć, dlaczego ci ludzie prowadzą taki wyczerpujący tryb życia. Nie mieli ani chwili czasu, by cieszyć się tym, co posiadają.
Skierowała się do przeciwległej części domu, oddalonej o co najmniej sześćdziesiąt stóp od jej biura. Zajrzała do pokoju dziennego. Było to duże, słoneczne pomieszczenie, w którym znajdowały się liczne kanapy, telewizor z trzydziestosześciocalowym ekranem, najnowocześniejszy sprzęt stereo, stary automat do gry oraz lodówka pełna alkoholi.
Faye nigdy nie widziała, by ktoś przebywał w tym pokoju.
Naprzeciwko wejścia znajdowały się drzwi, za którymi nigdy nie była. Bóg jeden wie, jakie jeszcze dziwactwa kryły się w tym domu. Pani Eastbrook pokazała jej drzwi prowadzące z jej biura do tunelu, który łączył dom, klinikę i spa, dzięki czemu doktor mógł kursować pomiędzy nimi nawet przy niesprzyjającej pogodzie.
Jednakże oprowadzając Faye po domu, pani Eastbrook nie zatrzymała się w pokoju dziennym. Zaś Faye była tak zaprzątnięta tym, co już zobaczyła, że zapomniała spytać, co mieści się za owymi drzwiami.
Teraz skorzystała z okazji i przeszedłszy po grubym, kremowym pokrywającym całą podłogę, dywanie położyła dłoń na klamce.
Zamknięte na klucz.
Widziała kiedyś, tak jej się zdawało Lilę wchodzącą przez te drzwi z tacą zastawioną jedzeniem. Ale dokąd te drzwi prowadzą?
- Pani Van Dyke? - Faye omalże podskoczyła z wrażenia, ale udało jej się zachować zimną krew. – Słucham, panno Eastbrook. - Szuka tu pani czegoś? – spytała Lila Eastbrook lodowatym tonem.
- Nie. Po prostu dziś wieczorem obchodzę dom wcześniej, żeby sprawdzić, czy wszystkie drzwi są pozamykane. – Dzięki Bogu miała przy sobie notatnik.
- Nie musi pani sprawdzać tych drzwi – powiedziała Lila Eastbrook. – Są zawsze zamknięte na klucz. – Lila Eastbrook, tak jak jej matka, była drobniutka i miała słodką twarzyczkę, ale jej głos brzmiał twardo.
- Doskonale. – Faye przeszła po dywanie i obydwie opuściły pokój dzienny. – Pozwoli pani zauważyć, że ma pani dziś szczególnie piękną fryzurę – powiedziała Faye, gdy znalazły się na korytarzu.
- Naprawdę? – Lila natychmiast przeobraziła się w pogodną i bardzo przejętą młodą kobietę. – Mój narzeczony przychodzi dziś na kolację.
- O, jak to miło – powiedziała Faye, wchodząc do swego gabinetu.
- Tak – zawtórowała jej Lila, uśmiechając się szeroko. – Bardzo miło.
I uśmiechnięta poszła po schodach do swojej sypialni. Musi go bardzo kochać, skoro się tak uśmiecha, pomyślała Faye. Następnie zasiadła za biurkiem i zajrzała do kalendarza, by sprawdzić, na kiedy Lila i jej matka planują wyjście. Postanowiła wtedy obejść dom dookoła, by się przekonać, co się kryje za owymi tajemniczymi drzwiami.
Po kolacji Eastbrookowie i ich goście przeszli do living roomu na brandy i kawę. Faye pomogła pokojówkom pogasić świece i sprzątnąć ze stołu, a potem zostawiła je w kuchni w towarzystwie Margie.
Zapadła noc, a silny kwietniowy wiatr sprawiał, że powietrze wydawało się chłodne. Doktor Eastbrook zapalił ogień na kominku, który Faye przygotowała zawczasu. Stąpając cicho w butach na miękkich podeszwach, przeszła przez oświetlony kandelabrami hol. Zerknęła przez uchylone drzwi do living roomu na grupę odprężonych i jowialnych po sutym posiłku gości, którzy śmiali się i rozmawiali w złocistym świetle ognia na kominku. Poczuła dziecinną pokusę, by podchwycić wzrok Marilyn i mrugnąć do niej porozumiewawczo. Ale się opanowała.
Przemknęła niezauważona i wkradła się do pokoju dziennego. Gruby dywan tłumił odgłos jej kroków, gdy zmierzała ku ścianie, przy której stały półki z książkami. Odczuwała niepokój, być może z powodu wiatru, który targał oknami. Nie zabrała z domu żadnej lektury, ale była pewna, że znajdzie sobie coś odpowiedniego w tutejszej bibliotece.
W pokoju było dostatecznie jasno, bowiem wpadało do niego światło z holu, więc Faye nie zapaliła górnej lampy. Z czystej ciekawości nacisnęła klamkę zagadkowych drzwi. Zamknięte. Nastawiła uszu. Zza drzwi dochodziły stłumione odgłosy śmiechu i rozmów. Jeszcze jedno przyjęcie? Dla personelu? Ale nie, im dłużej nadsłuchiwała, tym bardziej była pewna, że to tylko dźwięki programu telewizyjnego.
Nagle rozległy się głosy z przeciwnej strony. Lila Eastbrook powiedziała niecierpliwie: - Teddy, tutaj, szybko!
Faye pospiesznie ukryła się we wnęce z kanapą, umieszczoną pod zasłoniętym ciężkimi kotarami oknem, i przylgnęła do ściany. Nie chciała, by jej młoda pani nakryła ją w pobliżu zakazanych drzwi. Nie zapaliła światła, ale jeśli uczyni to ktoś inny, od razu ją znajdzie. Jak wtedy wytłumaczy swoją obecność w nieoświetlonym pokoju?
A potem drzwi do holu zamknięto i w pokoju zapanował całkowity mrok.
Faye usłyszała szelest, sapanie, chichot i pojękiwanie.
Na Boga, Lilu – stęknął Teddy Becker. – Lepiej tego nie... Och, Teddy, tak cię kocham! Nie wracaj do domu! Chcę, żebyś poszedł ze mną do łóżka i został na noc. Chcę się obudzić i mieć cię przy sobie.
Ja też chcę być z tobą. I będziemy razem. Jeszcze tylko kilka miesięcy.
-Nienawidzę tego czekania.
-Wiem. Wiem. Ale mamy przed sobą całe życie, Lilu. A dla nich to tak wiele znaczy.
-Och, Teddy. Jesteś taki dobry, taki słodki, taki miły. Jesteś moim pluszowym misiem... – czułe pomruki Lili zostały stłumione pocałunkami Teddy’ego.
-Dosyć – wydyszał Teddy. – Musimy do nich wracać, bo zaczną się zastanawiać, gdzie się podzialiśmy.
-Drzwi do holu znów się otwarły. W pokoju zrobiło się widniej. Teddy i Lila odeszli. Faye chwyciła książkę z półki i wybiegła do pustego holu. Z living roomu dobiegł śmiech Lili.
Faye wślizgnęła się do swego pokoju, gdzie przy otwartych drzwiach czekała na odgłosy, świadczące o tym, że przyjęcie dobiega końca, by na czas znaleźć się przy wyjściu, otworzyć szafę i ze skromnie opuszczonym wzrokiem wydawać gościom wierzchnie okrycia.
SHIRLEY
W sobotę rano Shirley pojechała do Stoneham na drugą sesję z Jennifer D’Annucio. Pomimo ulewy była radosna, nieomal rozanielona, bo po południu ona i ta cudowna Alice miały się spotkać z Julie Martin. Taki kwietniowy deszcz dobrze zrobi kwiatom, a życie Shirley także zaczęło rozkwitać. Zarzuciwszy sobie stół do masażu na ramię, lekko wbiegła po wilgotnych schodach.
Jennifer otworzyła drzwi, zanim Shirley zdążyła zastukać.
– Szybko do środka! – zawołała, wpuszczając ją do raju cukierniczych woni. Przygotowana do masażu Jennifer miała na swym zmysłowym ciele jedynie czerwone jedwabne kimono, a pukle rozpuszczonych czarnych loków opadały na ramiona. – Muszę umyć włosy – powiedziała, odbierając od Shirley przemoczony żakiet, by rozwiesić go nad wanną.
-Ale pomyślałam sobie, że z tym poczekam, bo po tych olejkach do masażu, nie żebym ich nie lubiła, uwielbiam je i moje włosy nie są brudne, nie chcę pani urazić, myję je codziennie rano, ale dzisiaj, z powodu masażu, postanowiłam ich na razie nie umyć, mam nadzieję, że to pani nie przeszkadza.
Jennifer sprawiała wrażenie szczęśliwej, nieomal euforycznej i Shirley była pewna, że nie ma to nic wspólnego z pogodą.
– W porządku, kochana – powiedziała, rozstawiając stół do masażu. – Czy chcesz skorzystać z łazienki, zanim się położysz?
-Och, tak. Myślę, że to dobry pomysł... – Jennifer weszła do łazienki i energicznie zamknęła drzwi.
Shirley szybko rozejrzała się po pokoju. Na rozkładanym stole stał wazon z bukietem czerwonych róż. Shirley pochyliła się nad nim, wdychając ich zapach i jednocześnie sprawdzając, czy nie ma przy nich bileciku z nazwiskiem nadawcy. Wszelako nic takiego nie dostrzegła. Wyjęła z torby odtwarzacz CD, ustawiła go na stole i przygotowała płytę z muzyką Mozarta.
Jennifer wróciła z łazienki, zrzuciła kimono i, twarzą do dołu, rozciągnęła się na stole. – Czekałam na tę chwilę – wymamrotała. – Spędziłam z L... z moim przyjacielem trzy noce i było tak cudownie. Ale weekendy zawsze są trudne, on nie chodzi wtedy do biura, więc nie ma pretekstu, by spędzać czas poza domem. Czasami czuję się samotna. Ale pocieszałam się myślą o pani wizycie.
Shirley ugniatała ramiona młodej kobiety, wytężając umysł w poszukiwaniu pytań, które doprowadziłyby Jennifer do zdradzenia, jak się nazywa jej przyjaciel.
– Czy to on przysłał pani te piękne róże?
-Uhm, tak, on.
-Z jakiegoś specjalnego powodu?
-Żeby mi dać do zrozumienia, że mnie kocha, oczywiście. I żeby mi podziękować.
-Podziękować?
-Za to, że jestem. Za to, że się nim opiekuję. Za to, że nie zapędzam go do robót domowych i nie zadręczam go pytaniami o pieniądze. Za to, że pozwalam mu odpocząć. Biedaczek tak ciężko pracuje w firmie, inni stażyści się nim wyręczają. Wcale się nie dziwię, że nienawidzi tej pracy.
-To dlaczego stamtąd nie odejdzie?
-Odejdzie! To niemożliwe. Musi być adwokatem, bo idealny ojciec Laury był adwokatem. Au!
-Przepraszam. – Shirley wyplątywała palce z włosów Jennifer. Usłyszawszy imię „Laura” była niemal pewna swego.
-Czy jego teściowie mieszkają w stanie Massachusetts? – spytała niewinnie.
Jennifer skinęła głową. – W Newton. Zaledwie dwadzieścia minut jazdy od mieszkania Larsa w Cambridge. Lars mówi, że to mili ludzie, ale Laura jest rozpieszczoną jedynaczką. Jej ojciec umarł w zeszłym roku, więc automatycznie stał się idealnym tatusiem, któremu nie dorównuje żaden inny mężczyzna. A Laura wciąż ucieka do mamusi. Nigdy nie gotuje dla męża. On czuje się opuszczony, tym bardziej że [k]jego[p] rodzina mieszka w zachodniej części stanu, gdzie dorastał i gdzie zostali jego przyjaciele. Tutaj nie ma nikogo bliskiego. Naprawdę.
Lars, myślała Shirley. Jennifer w końcu wypowiedziała jego imię. Chociaż nigdy nie widziała Laury Schneider, serce Shirley wezbrało współczuciem dla tej młodej kobiety i dla jej matki, Faye, która sprawiała takie miłe wrażenie.
-Chodzi o to – ciągnęła Jennifer – że wraca z pracy, padając z nóg, i zastaje w mieszkaniu istny chlew. Na kuchence nic do jedzenia, w lodówce pustki, pranie niezrobione, brak nawet czystych ręczników, żeby się mógł wytrzeć po prysznicu. Nikt go nie zapyta, jak minął dzień w biurze. A jeśli Laura [k]jest[p] w domu, to tylko się uskarża i płacze. – Shirley poprosiła, by Jennifer przewróciła się na wznak. – Mówię pani, jak będę miała dzieci, nigdy nie zaniedbam męża!
-Ciii – szepnęła Shirley. – Teraz musi się pani całkowicie odprężyć. Pomyśleć o czymś miłym, a ja będę już kończyła.
-Dobrze – powiedziała Jennifer i posłusznie zamilkła.
Zadanie Shirley polegało wyłącznie na tym, by się dowiedzieć, czy Lars ma romans ze swoją sekretarką. Masując idealne łydki Jennifer, rozcierając jej palce wykończone pomalowanymi perłowym lakierem paznokciami, westchnęła głęboko. Niepotrzebnie zaproponowała serię sześciu masaży. Już wywiązała się z obowiązków wobec Klubu Uderzeń Gorąca. Co będzie robiła podczas następnych czterech spotkań? Słuchając tej słodkiej dziewczyny, czuła się jak zdrajczyni.
Skończywszy, przyniosła Jennifer szklankę wody, a potem wycofała się do łazienki, by się przebrać, uczesać i pociągnąć usta szminką.
-Świetnie pani wygląda! – zawołała Jennifer na jej widok. – Wybiera się pani na randkę?
-Niezupełnie – odparła, cała w skowronkach. – Mam spotkanie w sprawach zawodowych.
-Ekscytujące.
-O tak – powiedziała Shirley, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. – Mam pewne plany, związane z rozszerzeniem interesu i, wraz z moją finansową doradczynią, spotykamy się z kilkoma zainteresowanymi klientami.
-Ach, to wspaniale – powiedziała Jennifer. – To dla pani. Upiekłam trochę żurawinowo-orzechowych ciasteczek. Może zabierze je pani na to spotkanie.
-Och, kochana, nie musiałaś...
-Ale chciałam! Uwielbiam pieczenie, a ponieważ daje mi pani te darmowe masaże...
-Nie są darmowe. Już mówiłam, że ktoś zgłosił pani nazwisko i wygrała je pani. Sklep, który, hm, sponsoruje tę akcję, zapłacił mi za nie.
-Ale mimo wszystko... Pani wie, o co mi chodzi! Nie chciałabym wyjść na niewdzięcznicę. Te masaże sprawiają mi taką przyjemność. A poza tym, rozmawiając z panią o moim... moim życiu, czuję się znacznie lepiej. Nie mam odwagi powiedzieć komuś o Larsie. Przeniosłam się tutaj z Cape, ale nie chcę opowiadać moim tamtejszym przyjaciółkom, że się zakochałam w żonatym mężczyźnie, bo one powtórzyłyby to mojej mamie, a ona by mnie zabiła, o ile najpierw nie umarłaby ze wstydu! Jestem taka wdzięczna za to, że mnie pani słucha, nie osądzając. Nie ma pani pojęcia, ile to dla mnie znaczy. Więc proszę – zakończyła jednym tchem – przyjąć te ciasteczka.
-Dobrze. Dziękuję, kochana.
Jennifer serdecznie ją uściskała, a potem otworzyła jej drzwi. Shirley zarzuciła sobie stół na prawe ramię, umieściła swój nowy, niewidzialny, lecz dotkliwy ciężar poczucia winy na lewym ramieniu i zbiegła po schodach do czekającego na podjeździe samochodu.
Boże, że też to dziecko jest takie ufne! Spojrzała na torbę z jeszcze ciepłymi ciasteczkami. Zupełnie, jakbym dźwigała worek pełen winy.