Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:05

Handlarz kawą

Handlarz kawąŹródło: Inne
d4j6ddy
d4j6ddy

1
Gorący, ciemny, gęsty napój kołysał się w kubku i wyglądał zdecydowanie mało kusząco. Miguel Lienzo podniósł naczynie i podsunął sobie pod nos tak blisko, że niemal dotknął smolistej substancji. Przez chwilę trzymał rękę nieruchomo, wciągając zapach głęboko do płuc. Ostra woń ziemi i zbutwiałych liści zdumiała go i skojarzyła mu się z substancjami, które aptekarze przechowują w wyszczerbionych porcelanowych słojach.
– Co to jest? – zapytał Miguel, walcząc z irytacją przez naciskanie skórki na jednym kciuku paznokciem drugiego. Wiedziała, że on nie może sobie pozwolić na marnowanie czasu, dlaczego więc sprowadziła go tu dla takiej bzdury? Gotowało się w nim ze złości, ale nie dał tego po sobie poznać. Nie tyle obawiał się swojej przyjaciółki, co na ogół dokładał wszelkich starań, by uniknąć jej dezaprobaty.
Zauważył, że Geertruid z szerokim uśmiechem przygląda się, jak on w milczeniu pastwi się nad swoim palcem. Znał ten obezwładniający uśmiech i wiedział, co on oznacza: Geertruid była z siebie bardzo zadowolona, a kiedy wyglądała tak właśnie, Miguel po prostu też musiał być z niej bardzo zadowolony.
– To coś nadzwyczajnego – powiedziała, wskazując na jego kubek. – Wypij to.
– Wypić? – Miguel niechętnie zajrzał w czarny płyn. – To wygląda jak szatańskie szczyny, co rzeczywiście byłoby nadzwyczajne, ale ja zupełnie nie czuję potrzeby poznawania ich smaku.
Geertruid pochyliła się ku niemu, niemal dotykając jego ramienia. – Weź łyk, a potem ci wszystko powiem. Te szatańskie szczyny przyniosą nam obojgu fortunę.

Mniej więcej godzinę wcześniej Miguel poczuł, że ktoś chwyta go za ramię.
Zanim odwrócił głowę, w jednej chwili rozważył wszystkie nieprzyjemne możliwości: konkurent albo wierzyciel, porzucona kochanka albo jej wściekły krewniak, Duńczyk, któremu sprzedał kontrakty terminowe na bałtyckie zboże ze zbyt entuzjastyczną rekomendacją. Jeszcze nie tak dawno pojawienie się nieznajomego oznaczało obietnicę. Kupcy, spekulanci i kobiety – wszyscy szukali towarzystwa Miguela, prosząc o radę, błagając o przyjaźń, żebrząc o jego guldeny. Teraz chciał jedynie wiedzieć, jaki kształt przybierze nowa katastrofa.
Nigdy nie myślał o tym, by się zatrzymać. Był częścią procesji, która formowała się każdego dnia, kiedy dzwony Nieuwe Kerk wybijały drugą, co oznaczało koniec handlu na giełdzie. Maklerzy wylewali się setkami na Dam, wielki plac w centrum Amsterdamu. Rozchodzili się po zaułkach, drogach i nabrzeżach kanału. Na Warmoesstraat, najkrótszą drogę do najpopularniejszych tawern, wylegali handlarze w skórzanych kapeluszach o szerokich rondach, które miały chronić ich przed wilgocią ciągnącą od Zuiderzee. Wykładali worki przypraw, zwoje płócien, beczułki tytoniu. Krawcy, szewcy i modyści szerokim gestem zapraszali mężczyzn do środka; sprzedawcy książek, piór i egzotycznych błahostek głośno zachwalali swoje towary.

Warmoesstraat przemieniła się w potok czarnych kapeluszy i strojów, nakrapiany białymi kołnierzami, mankietami i pończochami albo błyskami srebrnych sprzączek u butów. Kupcy przechodzili obok towarów ze Wschodu albo z Nowego Świata, z miejsc, o których jeszcze sto lat temu nikt nie słyszał. Podnieceni jak uczniowie wypuszczeni z klasy po lekcji, omawiali interesy w dziesiątkach różnych języków. Śmiali się, krzyczeli i pokazywali coś palcami. Zaczepiali każdą młodą niewiastę, która przecięła ich drogę. Wyciągali sakiewki i pochłaniali towary sklepikarzy, zostawiając za sobą tylko brzęczące monety.

Miguel Lienzo ani się nie śmiał, ani nie podziwiał wyłożonych przed nim towarów, ani też nie podszczypywał dziewcząt zachęcających do sprawunków. Szedł w milczeniu, z głową lekko pochyloną w obronie przez lekkim deszczem. Dzisiaj był, według kalendarza chrześcijańskiego, trzynasty dzień maja 1659 roku. Rozliczeń finansowych na giełdzie dokonywano dwudziestego każdego miesiąca: do tego dnia można było wykonywać dowolne manewry, żaden z nich nie miał znaczenia aż do dwudziestego, kiedy rejestrowano wpływy i debety z całego miesiąca, a pieniądze w końcu przechodziły z ręki do ręki. Dzisiaj spadła cena kontraktów terminowych na brandy, a Miguel miał już tylko niespełna tydzień, żeby uratować swój tyłek, albo okaże się, że stracił kolejny tysiąc guldenów.

d4j6ddy

Kolejny tysiąc. Był już winien trzy. Niegdyś zarabiał dwakroć więcej w ciągu roku, ale sześć miesięcy temu załamał się rynek cukru, pochłaniając fortunę Miguela. A potem... no cóż, jeden błąd za drugim. Chciałby jak Holendrzy żyć w przekonaniu, że bankructwo to żaden wstyd. Próbował sobie wmówić, że to nie ma znaczenia, że już niedługo naprawi szkody, ale coraz trudniej było mu w to uwierzyć. Zastanawiał się, ile minie czasu, nim jego szeroka i chłopięca twarz zacznie więdnąć. Ile minie czasu, nim oczy stracą żywy blask kupca, a przybiorą zrozpaczone, puste spojrzenie spekulanta? Ślubował sobie, że to mu się nie przydarzy. Nie stanie się jedną z tych straconych dusz, widm, które błąkały się po giełdzie, żyjąc od jednego dnia rozliczeń do drugiego, z mozołem wyrabiając choć tyle zysków, by utrzymać swoje rachunki w stanie wypłacalności przez kolejny miesiąc, bo wtedy przecież na pewno wszystko się odmieni na ich korzyść.

Kiedy nieznane palce chwyciły jego ramię, Miguel odwrócił się i zobaczył starannie ubranego Holendra stanu średniego, liczącego sobie lat niewiele ponad dwadzieścia. Był to mężczyzna dobrze zbudowany, o potężnych barach, blond włosach i twarzy raczej ślicznej niż przystojnej, chociaż opadający wąs przydawał jej męskiego szyku.

Hendrick. Nikt nigdy nie słyszał jego nazwiska. Człowiek Geertruid Damhuis.
– Witaj, Żydzie – rzekł, wciąż trzymając Miguela za ramię. – Mam nadzieję, że dobrze ci się wiedzie dzisiejszego popołudnia.
– Mnie się zawsze wiedzie – odpowiedział, rozglądając się, czy aby nie czai się za nim jakiś gadatliwy wichrzyciel. Ma’amad, rada zwierzchnia portugalskich Żydów, zakazała stosunków pomiędzy Żydami a „nieodpowiednimi” osobami wyznania niemojżeszowego, a o ile to określenie mogło się okazać zdradliwie niejednoznaczne, to Hendricka, w jego żółtym kaftanie i czerwonych bryczesach, nie sposób było uznać za osobę „odpowiednią”.
– Madam Damhuis posłała mnie po ciebie – powiedział Hendrick.
Geertruid umiała już prowadzić tę grę. Wiedziała, że Miguel nie ryzykowałby w miejscu tak publicznym jak Warmoesstraat spotkania z Holenderką, zwłaszcza z Holenderką, z którą robił interesy, wysłała więc w zastępstwie swojego człowieka. Dla reputacji Miguela to rozwiązanie było nie mniej ryzykowne, ale ona dzięki temu mogła go zmusić do podporządkowania się, nie pokazując nawet swojej twarzy.
– Powiedz jej, że nie mam czasu na takie miłe rozrywki – rzekł. – Nie teraz.
– Oczywiście, że masz. – Hendrick uśmiechnął się szeroko. – Jakiż mężczyzna może odmówić madam Damhuis?

Na pewno nie Miguel. Przynajmniej nie tak łatwo. Z trudem mówił „nie” Geertruid i komukolwiek innemu – w tym samemu sobie – kto proponował jakąś rozrywkę. Miguel nie miał natury nieszczęśnika, jako człowiek pogrążony w ruinie czuł się jak ktoś odziany w nieodpowiedni i zbyt luźny strój. Codziennie zmuszał się jednak od odgrywania tej roli. Wiedział, że to jest jego prawdziwe przekleństwo, przekleństwo wszystkich byłych conversos: w Portugalii dorastał zbyt przyzwyczajony do fałszu, do udawania, że oddaje Bogu cześć jako katolik, że gardzi Żydami i szanuje inkwizycję. Nie zastanawiał się nad tym, że jest zupełnie inną osobą niż ta, za którą uważa go świat. Zdrada, nawet zdrada siebie samego, przychodziła mu zbyt łatwo.

d4j6ddy

– Podziękuj swojej pani, ale jestem zmuszony odmówić. – Skoro wisiał nad nim dzień rozliczeń i miały go obciążyć nowe długi, będzie musiał ograniczyć swoje rozrywki, przynajmniej na jakiś czas. A tego ranka dostał kolejny list, dziwny, anonimowy, nagryzmolony na oderwanym kawałku papieru. „Chcę swoje pieniądze”. W ostatnim miesiącu Miguel odebrał mniej więcej pół tuzina takich wiadomości. „Chcę swoje pieniądze”. Zaczekaj na swoją kolej, pomyślał Miguel ponuro, otwierając kolejny z tych listów, ale prawdę mówiąc, niepokoił go zdawkowy ton pisma, a zwłaszcza to, że nie była podpisana – jak bowiem miał na nią odpowiedzieć, nawet gdyby dysponował pieniędzmi, albo gdyby tę skromną sumę, którą posiadał, chciał poświęcić na coś tak absurdalnego jak spłacanie długów?
Hendrick patrzył na Miguela, jakby nie rozumiał języka, którym ten się posługiwał, mimo że był to język holenderski – całkowicie poprawny, chociaż z portugalskim akcentem.

– Dzisiaj jest niedobry dzień – powiedział Miguel, trochę bardziej przekonująco. Starał się nie mówić do Hendricka zbyt stanowczo, widział kiedyś bowiem, jak ten wali o bruk Damplatz głową rzeźnika, który sprzedał Geertruid zjełczały boczek.

W oczach Hendricka pojawiło się to szczególne współczucie, które ludzie średniego stanu rezerwują dla swoich panów. – Madam Damhuis kazała was powiadomić, że dzisiaj jest dobry dzień. Powiedziała mi, że coś wam pokaże, a kiedy wasz wzrok na tym spocznie, na zawsze już podzielicie swoje życie na czas przed tym popołudniem i czas po nim.
Błysnęła mu myśl, że może Geertruid Damhuis się rozbierze. To byłaby miła cezura pomiędzy przeszłością a przyszłością i dla takiej okazji na pewno warto byłoby odłożyć interesy na popołudnie. Ale Geertruid uwielbiała te gierki. Niewielka była szansa, że zdejmie cokolwiek więcej niż czepek. Miguel nie mógł jednak uwolnić się od Hendricka, a bez względu na to, jak naglące były jego sprawy, nie udałoby mu się ich załatwiać z tym Holendrem czającym się za jego plecami. Już kiedyś tak było. Hendrick śledził Miguela od tawerny do tawerny, od uliczki do nabrzeża kanału, póki Miguel się nie poddał. Lepiej mieć to za sobą, zdecydował. Westchnął więc i powiedział, że pójdzie.

d4j6ddy
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4j6ddy

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj