Amy Kathleen Ryan, Blask
(...)
– Dlaczego oni nas zaatakowali? – spytał z wściekłością.
– Nie wiem – przyznał oszołomiony Harvard. Nie wypuszczając Kierana z objęć, zaprowadził go na wiodące do audytorium schody.
Wstrząśnięty, zszokowany umysł chłopaka miał ochotę uciec, cofnąć się do poranka, gdy świat wciąż był miejscem bezpiecznym i zwyczajnym, do poranka, który rozpoczął się rozmową z Waverly i zakończył nagraniem programu.
Programu, który skończył rejestrować ledwie kilkanaście minut temu.
Programu…
Końcowe oświadczenie!
– Oni nie mają dzieci – powiedział bezbarwnym głosem. Kiedy usłyszał sam siebie, groza wyrwała go z szoku. – Harvard, oni nie mają dzieci!
Rysy mężczyzny zwiotczały.
– Samantha… – wyszeptał nauczyciel. To było imię jego córki.
Puścili się szaleńczym biegiem, przeskakując po dwa metalowe stopnie naraz. Kieran pierwszy dopadł drzwi i otworzył je gwałtownym szarpnięciem. Przemknęli po stalowej kracie w stronę audytorium, skąd już prawie słychać było żałosny płacz.
– O Boże… – jęknął Harvard.
Skręcili za róg i zobaczyli przed sobą zamknięte wejście do auli. Zamek został zablokowany od zewnątrz. Nauczyciel wpisał odpowiedni kod i drzwi się rozsunęły, ukazując dziesiątki maluchów kulących się do siebie pod sceną. Dzieci dygotały i szlochały. Serce Kierana zwolniło rytm.
– Dzięki Bogu.
– Samantho! Gdzie jesteś?! – Harvard starał się przekrzyczeć harmider.
Chłopak rozejrzał się za Waverly, lecz jej także nie było. Przebiegł między siedzeniami, zaglądając w kolejne rzędy. W panice niemal potknął się o leżącego na podłodze ledwie przytomnego Setha Ardvale’a z paskudnie rozciętą głową i opuchniętą wargą.
– Co się tu stało?
– Próbowaliśmy ich powstrzymać… – odpowiedział Sealy Arndt, który siedział tuż obok Setha, przyciskając ręką krwawiące ucho. Spomiędzy palców wyciekał mu czerwony płyn. – Zabrali wszystkie dziewczyny.
– Dokąd?! – wrzasnął Harvard. – Dokąd je zaprowadzili?
– Nie wiem – odpowiedział ogłuszony chłopiec.
– Lądowisko – rzucil fizyk. – Hangar dla promów na lewej burcie.
Oczywiście. Po wypuszczeniu powietrza z jednego lądowiska intruzi musieli skorzystać z drugiego, by wywieźć porwane dziewczęta z pokładu Empireum.
Harvard podbiegł do panelu łączności.
– Porywają nasze dzieci! – zagrzmiał do mikrofonu. – Wszyscy do lądowiska na lewej burcie!
Nacisnął przycisk i automat zaczął odtwarzać wiadomość raz po raz. Krzyk fizyka rozlegał się bez końca.
„Porywają nasze dzieci… lądowiska na lewej burcie… porywają dzieci… lewej burcie…”
Harvard rzucił się biegiem ku schodom.
– Nie! – zawołał Kieran. – Najpierw musimy pójść po broń!
– Nie mamy czasu! – odkrzyknął fizyk i pognał dalej.
Chłopak ruszył za nim.
Pędząc, słyszał dziesiątki stóp tupiących gdzieś na wyższych poziomach. Dotarł do schodów i zbiegł na poziom lądowiska.
Dziwne, przenikliwe dźwięki niosły się echem po całym statku. Brzmiało to, jakby ktoś ciskał kamykami w stalową płytę.
– Co to? – krzyknął w stronę pleców nauczyciela.
Harvard nie odpowiedział, lecz Kieran domyślił się sam.
Ponad wszystko pragnął teraz mieć w ręku karabin.
MISJA RATUNKOWA
– Chcemy po prostu przenieść was w bezpieczne miejsce –zwrócił się do Waverly mężczyzna z blizną, gdy wraz z szóstką innych nieznajomych pędził dziewczęta ku lewej burcie Empireum.
Kroki biegnących – najmłodsza miała dwa lata, najstarsza piętnaście – brzmiały na pokładzie niczym tupot niewielkiej armii. Waverly zaczęła się zastanawiać, co zrobiliby napastnicy, gdyby wszystkie porwane rzuciły się jednocześnie do ucieczki. Czy zaczęliby strzelać? Uznała, że nie ma ochoty tego sprawdzać; pamiętała bowiem, co zrobili Sethowi.
Wcześniej, w audytorium, spędzili je razem jak kozy. Siostry siłą rozdzielano z braćmi.
– Panie przodem! – przekomarzali się z uśmiechem.
Ustawili je w szeregu przy drzwiach, a nieznajomy z blizną mierzył z karabinu w chłopców, którzy kulili się, zbyt zastraszeni, by protestować.
Wszyscy oprócz Setha, który z zaciśniętymi pięściami podniósł się z podłogi.
– Nie możecie tego zrobić! – krzyknął. Zerknął przelotnie na Waverly, która obserwowała go z szaleńczą nadzieją, że mimo wszystko uda mu się zmienić bieg wydarzeń.
Seth rzucił się na mężczyznę z blizną, lecz ten jednym płynnym ruchem zdzielił go kolbą karabinu w głowę. Sealy Arndt skoczył koledze na pomoc. Napastnik ponownie zamachnął się bronią i posłał chłopaka z rozciętym uchem na pokład.
– Takie właśnie rzeczy będą się działy, jeżeli zaczniemy panikować – oświadczył pozostałym chłopcom i zwrócił się do dziewczyn: – No już! Biegiem marsz!
Teraz intruzi pokonywali ostrożnie kolejne korytarze. Wyglądali na straszliwie wyczerpanych. Pot spływał im strumieniami po twarzach. Mężczyzna z blizną był zapewne dowódcą. Mimo że szczupły i ze słabymi, kościstymi ramionami, wydawał się zdolny do wszystkiego.
Boją się? A może są chorzy? Waverly sama ledwie łapała oddech. Mięśnie miała wciąż napięte do ostateczności, a serce zgubiło swój zwykły rytm. Potrzebowała odpoczynku, przerażenie dodatkowo pogarszało jej stan.
– Doszło do awarii – oznajmił ten z blizną, odpowiadając na pytanie, którego Waverly nie dosłyszała. – Na lewej burcie jest w tej chwili najbezpieczniej.
– Dlaczego więc nie zabraliście też chłopców? – odezwała się.
– Ależ zabraliśmy – odparł wesoło, jakby usłyszał coś wybitnie głupiego. – Idą tuż za nami.
Chciała mu uwierzyć, lecz widok karabinu w jego rękach przyprawiał ją o dręczący niepokój. Skoro chce pomóc, po co mu broń?
Co jednak mogła zrobić? Próbowała wymyślić sposób ucieczki, lecz jej umysł nie funkcjonował normalnie. Szła więc po prostu tam, dokąd kierowali ją napastnicy. Milczała.
Korytarze były opustoszałe, zapewne dlatego, że cała załoga została wysłana do usuwania skutków awarii. Światła awaryjne rzucały na wszystkich posępną, bladą poświatę. Serafina, uczepiona bluzki swojej opiekunki, pozwalała się prowadzić przez kolejne sale. Za każdym razem, gdy mijały jakieś skrzyżowanie, Waverly rozglądała się rozpaczliwie w poszukiwaniu kogokolwiek z Empireum. Nie dostrzegła jednak nikogo.
Wreszcie mężczyzna z blizną przystanął i uniósłszy dłoń, zatrzymał całą grupę.
Waverly obejrzała się przez ramię na długi szereg dziewcząt i zauważyła Samanthę Stapleton, wysoką czternastolatkę, która niosła w ramionach Hortense Muller, zapłakaną dziewczynkę ze zdartymi przy upadku kolanami. Między Waverly a Samanthą zawsze panowały napięte stosunki, a wszystko zaczęło się bójką na pięści jeszcze w siódmej klasie, kiedy pierwsza z nich dostała się na kurs pilotażu promów, podczas gdy drugą skierowano na szkolenie rolnicze. „Ściągałaś!” – syknęła wtedy Samantha przez szparę w zębach i zadała koleżance cios. Obie wyszły ze starcia z podbitymi oczyma i od tamtej pory wzajemnie się unikały. Teraz jednak Waverly zauważyła, że to właśnie jej konkurentka jest jedyną osobą, której nie sparaliżował strach. Była czujna, uważnie obserwowała strażników, nie umykało jej nic.
Ta jedna wymiana spojrzeń między dziewczynami wystarczyła, by zadawniona rywalizacja zniknęła. Waverly żałowała, że nie może przekazać jakiegoś sygnału, który pozwoliłby im na ucieczkę. Mogła jedynie pokręcić głową. Samantha odpowiedziała tym samym, jakby chciała powiedzieć: „Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę”.
Właśnie. Waverly także nie potrafiła uwierzyć.
Mężczyzna z blizną skinął dłonią, nakazując dziewczętom, by ruszyły dalej. Waverly poszła za nim, coraz bardziej przestraszona, ponieważ intruz zbliżył się do drzwi. W pierwszej chwili ich nie poznała, lecz gdy tylko się rozsunęły, ujrzała za nimi olbrzymią halę. Zatrzymała się w miejscu.
Lądowisko promów. Przyprowadzili je na lądowisko.
Mężczyzna podążył za jej wzrokiem i uśmiechnął się
– Nie słyszałaś, że w drugim hangarze doszło do rozszczelnienia śluzy? Musimy was zgromadzić w pomieszczeniu, z którego nie ucieknie powietrze.
– Audytorium też można zamknąć hermetycznie – odparła Waverly. Niejasno sobie uświadomiła, że właśnie z tego powodu pani Mbewe kazała jej tam zaprowadzić dzieci. – W auli byliśmy bezpieczni.
– Ale gdyby awarii nie udało się usunąć, wszyscy znaleźlibyście się w pułapce – zauważył nieznajomy.
Kłamał. Wiedziała, że z specjalna, szczelna droga ewakuacyjna prowadzi z audytorium do centralnego schronu, w którym w razie potrzeby załoga mogłaby przeżyć długie miesiące.
– Dokąd nas zabieracie? – Głos dziewczyny poniósł się w powietrzu.
– W razie dekompresji całego Empireum przewieziemy was na Nowy Horyzont – stwierdził mężczyzna. – Tam będziecie bezpieczne.
– Bezpieczne? – powtórzyła Waverly, smakując to słowo.
– Chodź – polecił mężczyzna, podkreślając komendę machnięciem lufy.
Odniosła wrażenie, że zużył na ten gest całą swą siłę. Musiał oburącz podtrzymywać karabin. Działo się z nim coś złego. Czyżby jego też poraził prąd?
Stopy Waverly jedna po drugiej oderwały się od pokładu. Weszła na zimne, surowe lądowisko. Stalowe ściany przypominały klatkę, a powała była zawieszona tak wysoko, że niknęła w półmroku. Przysadziste, niezgrabne kształty pojazdów czaiły się na podwoziach niczym czujne sępy. SoloBoty wisiały pod ścianami; ich grube rękawice wyciągały się ku dziewczętom, jakby chciały uściskać je na pożegnanie. Hala była ogromna. Waverly pomyślała, że przejście na drugą stronę zajmie im co najmniej pięć minut. Pięć minut, w ciągu których mógł ją odnaleźć Kieran. Albo Seth. Albo mama. Ktokolwiek. Bo przecież ktoś przyjdzie. Ktoś musi przyjść.
Za plecami słyszała szuranie setek małych stóp, zwielokrotniane przez szczególnie mocne w hangarze echo. Nie czuła już dłoni Serafiny, lecz za bardzo bolał ją kark, by mogła obrócić głowę. Zauważyła jeden dodatkowy prom skierowany dziobem ku śluzie. Dysze lśniły żarem. Rampa opuściła się ku pokładowi i gdy Waverly się zbliżyła, ujrzała wnętrze ładowni i schody prowadzące wyżej, do przedziału pasażerskiego. Wokół pojazdu stało kilkoro uzbrojonych intruzów. Były wśród nich kobiety.
Nagle ożył interkom i z głośników dobiegł paniczny głos powtarzający raz po raz tę samą wiadomość. Lądowisko było jednak tak rozległe, że słowa rozpływały się we własnym echu i Waverly nie rozumiała ich wyraźnie. Coś o dzieciach. Może o nas? – przemknęło jej przez myśl. Nadchodzi pomoc!
Zbliżając się do otoczonego przez napastników promu, zauważyła, że jedna z kobiet nie ma przy sobie karabinu.
To była pani Alvarez, wychowawczyni ze żłobka. Stała tuż przy rampie, przed inną kobietą, wyraźnie rozzłoszczoną. Oczy tej drugiej mechanicznie przyjrzały się kilku najmłodszym dziewczynkom, które podbiegły do opiekunki, prosto w jej szeroko rozwarte ramiona.
– Witajcie – odezwała się pani Alvarez. – Przysłał mnie kapitan Jones, bym was zapewniła, że wszystko jest w porządku i że musicie wsiąść na ten prom, na wypadek gdyby Empireum uległo dekompresji.
Waverly wydała z siebie westchnienie ulgi. A więc jednak nie ma powodu do niepokoju. Ruszyła w górę rampy, lecz poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Pani Alvarez popatrzyła na nią uważnie.
– Nie wyglądasz zbyt dobrze. Czy oni… – Zerknęła nerwowo na kobietę z karabinem. – Co się stało?
– Kopnął mnie prąd.
Nauczycielka dotknęła dłonią policzka dziewczyny i przyjrzała się oparzeniu na jej ręce, z którego zaczął się sączyć przezroczysty płyn.
– Tej dziewczynce potrzeba lekarza – zwróciła się do kobiety.
– Przecież mamy lekarzy na Nowym Horyzoncie – odpowiedziała uprzejmie nieznajoma. Miała pulchną, różowawą twarz, która nie całkiem pasowała do reszty jej smukłego ciała.
– Nie powinna czekać tyle czasu – odparła pani Alvarez. – To poważne porażenie prądem!
– Zaraz się nią zajmiemy – oświadczyła kobieta i już ciszej dodała: – Proszę pamiętać, o czym przed chwilą rozmawiałyśmy.
Pani Alvarez trąciła Waverly w ramię.
– Wsiadaj, kochanie. Pomogą ci, jak tylko będą w stanie.
Jej zaniepokojona mina nie współgrała z entuzjazmem w głosie.
Dziewczyna zrobiła kilka kroków naprzód, lecz zatrzymała się na rampie. Uderzyło ją coś w słowach dziwnej nieznajomej: „Przecież mamy lekarzy na Nowym Horyzoncie”.
– Ale polecimy na Nowy Horyzont tylko w wypadku dekompresji naszego statku, tak? – zwróciła się do kobiety z karabinem.
– Oczywiście – zapewniła tamta z uśmiechem. – Wejdź i zajmij miejsce.
Waverly już miała iść dalej, kiedy usłyszała krzyki. Odwróciła się i zobaczyła grupy pędzących przez lądowisko ludzi. Wołali i wymachiwali gwałtownie rękoma. Kobieta popchnęła ją w górę rampy, ale Waverly potknęła się i upadła. Pani Alvarez rzuciła się na pomoc, lecz uderzona kolbą karabinu stoczyła się z rampy na pokład.
Po całej hali poniosły się przenikliwe trzaski i dziewczyna zobaczyła, że część biegnących ku nim osób pada na ziemię. Pani Slotsky, pan Pratt i państwo Anguli runęli i legli nieruchomo. Pani Anders, mama małego Justina, zamarła z otwartymi oczyma utkwionymi w Waverly. Dziewczyna oczekiwała, że kobieta zamruga, poruszy się, podniesie. Tak się jednak nie stało. Leżąca po prostu patrzyła martwym wzrokiem.
Waverly zrobiło się słabo, nie do końca rozumiała, co widzi. Miała ochotę wrzeszczeć, lecz poczuła, jakby gardło wypełnił jej jakiś lepki żel.
Ci obcy strzelali z karabinów do ludzi. Mordowali jej przyjaciół.
Do hangaru docierali kolejni członkowie załogi Empireum. Część rzuciła się na pomoc powalonym towarzyszom, inni kryli się między promami. Pani Oxwell wbiegła i znieruchomiała. Rozejrzała się wśród chaosu, wymierzyła palcem w Waverly i krzyknęła:
– Mają je na tamtym promie!
Wszyscy jakby zapomnieli o karabinach. Ponownie puścili się biegiem ku napastnikom. Waverly chwytała powietrze głębokimi, potężnymi haustami. Patrzyła na pędzących przez salę przyjaciół.
– Jest ich zbyt wielu! – zawołał któryś z nieznajomych.
Lądowiskiem znowu wstrząsnęło kilka suchych i przenikliwych trzasków. Dziewczynę rozbolały uszy. Na ziemię padali następni. Pan Abdul, tata Dżafara. Pani Ashton, matka Trevora i Howarda. Potykali się, przewracali i nieruchomieli.
– Nie, proszę, nie… – jęknęła Waverly, spoglądając na kobietę, która uderzyła panią Alvarez w głowę.
Tamta jednak wyglądała na zbyt przerażoną, by choćby usłyszeć. Raz po raz pociągała za spust. Kolejne osoby przewracały się na pokład.
Waverly poczuła czyjeś ręce na plecach. Przykucnęła przy niej Felicity.
– Musisz wejść na górę.
– Oni nas porwą!
– Rozejrzyj się. Nie przestaną strzelać, póki tu będziemy. Musisz wsiąść.
– Waverly! – To wołał Kieran. Biegł w ich stronę razem z Harvardem Stapletonem. – Zejdź z tego promu! – darł się. Miał zaczerwienioną twarz, ślina kapała mu z ust. – Złaź natychmiast!
– Im dłużej zostaniesz, tym więcej ludzi zginie – rozległ się tuż nad nią czyjś głos.
Waverly podniosła wzrok i ujrzała mężczyznę z blizną. Dla podkreślenia swoich słów napastnik wypalił prosto w nacierający tłum.
– Waverly, on nie żartuje – dodała Felicity.
– Wynosimy się stąd! – zawołał dziko nieznajomy, po czym ukląkł na skraju rampy i zaczął osłaniać wsiadających towarzyszy. Gdy zauważył spojrzenie dziewczyny, wycelował w Kierana. – Mam go zastrzelić czy nie?
Nie miała wyboru. Pozostała jej tylko jedna możliwość.
Waverly wsparła się na ramieniu Felicity i kuśtykając, weszła po rampie.
– Nie, Waverly! – zagrzmiał ktoś inny, nie Kieran.
Po raz ostatni obejrzała się przez ramię i dostrzegła Setha. Stał obok SoloBota, duży, niezgrabny. Szarpał palcami włosy, krwawił z rany na głowie i wydzierał się co sił w płucach:
– Nie rób tego, Waverly!
Pokręciła głową i spróbowała zawołać: „Przepraszam!”, ale zdobyła się jedynie na szept.
Wraz z Felicity wdrapała się po rampie, która zamknęła się za nimi z głuchym stukotem.