Historia węgierskiej kultury to historia samobójstwa. Odbieranie sobie życia jest nieodłącznym składnikiem, a właściwie konsekwencją węgierskiej nostalgii; nie da się wytrzymać tęsknoty nie wiadomo za czym – zamienia się ona w bezdenną depresję, prowadzącą do pozbawienia się życia. Samobójstwo poprzedzone obłędem popełnił hrabia István Széchenyi, dziewiętnastowieczny Antychryst, ten o którym opowiada film Bereményiego. Twórca Węgierskiej Akademii Nauk, pomysłodawca pierwszego mostu łączącego Peszt i Budę, przeciwnik rewolucyjnej linii Kossutha, zwolennik ugody z Wiedniem, autor fundamentalnego dzieła węgierskiej ekonomii Kredyt. Gdy umierał z własnej ręki, miał sześćdziesiąt dziewięć lat. W wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat strzelił sobie w głowę Sándor Marái, jeden z największych węgierskich pisarzy dwudziestego wieku, autor wstrząsających Dzienników i o wiele mniej wstrząsających mieszczańskich powieści. Nie chciał wrócić z amerykańskiej emigracji, dopóki na Węgrzech stacjonowali sowieccy żołnierze.
W 1937 roku pod pociąg nad Balatonem rzucił się József Attilla, czołowy poeta tamtych czasów. Kilkadziesiąt lat później jego gest w tym samym miejscu powtórzył aktor Zoltán Latinovits, największy amant powojennego węgierskiego kina, który zasłynął w nostalgicznym filmie Szindbád.
Samobójstwa popełnili słynni politycy László Teleki i Pál Teleki. Ten pierwszy w 1861 roku, nie mogąc unieść odpowiedzialności za swoją decyzję zerwania z dworem austriackim, a ten drugi jako premier, w 1941 roku, protestując przeciwko proniemieckiej polityce Horthyego.
Samobójstwa popełniali tu nawet idole kultury masowej, gwiazdy estrady – jak piosenkarz Pál Szécsi, który wsławił się szlagierem o fryzjerze Gedeonie, ulubieńcu kobiet, albo rockman występujący pod pseudonimem Jimmy Zambó wykonawca namiętnych pościelówek. Samobójstwo popełniła Csilla Molnár, miss Węgier z 1986 roku. Ma do dziś swoje fankluby w Internecie.
Latinovits i Szécsi skończyli ze sobą w latach siedemdziesiątych. Byli nadwrażliwi i depresyjni, na pewno mieli swoje powody, ale nie sposób pominąc faktu, że popełnili samobójstwo w apogeum kádáryzmu, w szczycie dobrodziejstw gulaszowego komunizmu. Umieli zejść ze sceny w najlepszym momencie.
Kádáryzm zabijał po cichu, jak czad. Nie prześladował masowo, bo nie było kogo – Węgrom po 1956 roku odechciało się antykomunistycznych zrywów. Opierał się na niepisanej umowie społecznej, zgodnie z którą towarzysz Kádár dawał żyć, a obywatele Kovácsowie nie wpieprzali się w sprawy państwowe, tylko ciężko pracowali na dwóch etatach. Ta praca na dwóch etatach, oprócz tego, że procentowała zawałami serca, przynosiła profity w postaci samochodu albo działki rekreacyjnej.
Węgrzy cierpią na chroniczne poczucie wyjątkowości. Nie należąc ani do Słowiańszczyzny, ani do Bałkanów, ani do kultury germańskiej, nie mogą odwołać się do żadnej wspólnoty prócz tej z Węgrami żyjącymi w sąsiednich krajach. Najbliżsi krewni, Finowie i Estończycy, są zbyt daleko. Należą do innej kultury – chłodnej Północy, polarnych zim, ekonomicznego dobrobytu. Ostatnie wspólne spotkanie miało miejsce grubo ponad kilka tysięcy lat temu, dziś nie udałoby się już znaleźć wspólnych tematów do rozmowy Już nie ten sam język, nie ci sami bogowie, została tylko wspólna namiętność do samobójstw i nadużywania alkoholu. I jeszcze węgierski dowcip o tym, że kiedy kilka tysięcy lat temu ugrofińscy nomadowie szli na Zachód, w pewnym momencie zobaczyli drogowskaz: „Mądrzy na południe, głupi na północ” i wtedy Węgrzy skręcili na południe, a Finowie na północ.
Zatopieni w Basenie Karpackim, jedyni i niepowtarzalni w swojej inności, z innym językiem, innym pochodzeniem, są skazani na bycie Innymi. Człowiek skazany nie może być jednak szczęśliwy. Wciąż czuje się zagrożony, widzi wokół siebie prześladowców. Węgrzy więc ze swojej inności czerpią dumę, ale jest to duma nieszczęśliwa. Dlatego bycie Węgrem jest przekleństwem.
Samobójstwo jest największym sukcesem eksportowym węgierskiej kultury. Żaden węgierski pisarz, malarz ani aktor nie odniósł takiego sukcesu, jak piosenka Szorom Vasárnap – hymn samobójców całego świata, jedyny węgierski hit na skalę światową, utwór, którego słowa przełożono na kilkadziesiąt języków, kilkudziesięciu światowej sławy piosenkarzy włączyło go do swojego repertuaru, a osób, które po wysłuchaniu tej łzawej piosenki skończyły ze sobą, nie sposób zliczyć. Smutną niedzielę skomponował w 1933 roku Rezső Seress, pianista żydowskiego pochodzenia (naprawdę nazywał się Spitzer), występujący w knajpie „Kulacs”. Tekst napisał reporter kryminalny gazety „8 Órai Újság” László Jávor. Doprawdy – był to perfekcyjny duet zabójców. Żaden Scherlock Holmes ani Hercules Poirot, dysponując nawet tak mocnymi poszlakami, nie potrafiłby im udowodnić tej doskonałej zbrodni dokonanej za pomocą muzyki. Tak oto dźwięk pianina stał się trucizną straszniejszą niż cyjanek i arszenik razem wzięte.
Tak, Rezső Seress miał większy wpływ na ludzkość niż muzyka Franciszka Liszta i filmy Istvána Szabó. Nawet Dziewczyna o perłowych włosach Omegi nie podbiła świata tak jak Smutna niedziela. Gloomy Sunday śpiewali Marianne Faithfull, Björk, Louis Armstrong, Serge Gainsbourg, Sinead O’Connor, Frank Sinatra, Billie Holliday, Kronos Quartet. No i Erika Marozsán w filmie Rolfa Schubela Gloomy Sudany.
To nie jest film o Rezső Seressie, choć czerpie z jego życia inspirację. To film o miłosnym czworokącie: Erika Marozsán i trzech mężczyzn, którzy ją kochają i którzy będą musieli przez nią umrzeć, choć jeden z nich umrze o wiele za późno, a dwóch zdecydowanie za wcześnie. Ten, który umrze za późno, zejdzie gwałtownie w pierwszej scenie filmu: osiemdziesięcioletni Hans Wieck wraca po pół wieku do Budapesztu, by świętować swoje urodziny. Był tu jeszcze przed wojną, młody, nieśmiały aryjczyk, trochę niezborny, trochę pokraczny, który dopiero jakieś dziesięc lat później, w mundurze SS Standartenführera będzie wyglądał dorośle. Wtedy był zafascynowany geniuszem fotograficznej techniki niemieckiej (i w ogóle wszystkim, co niemieckie) oraz piękną karczmarką Iloną. Teraz jest osiemdziesięcioletnim, starcem, który na komodzie w restauracji, w której przeżył młodzieńcze uniesienia, spostrzega zdjęcie Ilony (Marozsán). Zdjęcie zrobione jego niezawodną niemiecką leiką, w czasie gdy robił jeszcze zdjęcia pięknym
kobietom, a nie podpisywał rozkazy eksterminacji węgierskich Żydów. Znów mocniej bije mu serce; na tyle mocno, że pada trupem na podłogę. A potem cofa się czas i mamy lata trzydzieste: zaradny restaurator żydowskiego pochodzenia László Szabó wraz z ukochaną Iloną zatrudniają w swojej restauracji nowego pianistę. Pianista jest piękny i pochmurny, nazywa się András Aradi i właśnie skomponował otwierającą dusze (i portfele) melodię, którą nazwał Szomorú Vasárnap. Do restauracji walą tłumy, by wysłuchać rzewnej melodii, obroty rosną, ukazuje się płyta z piosenką Aradiego, samobójcy biorą się do roboty: skaczą do Dunaju, wieszają się, zabijają się nawet w taksówkach. Podobno naprawdę przypominało to epidemię. W listopadzie 1935 roku w europejskiej prasie ukazało się dwieście siedemdziesiąt osiem artykułów opisujących fenomen „hymnu samobójców”. Tak przynajmniej obliczyli maniakalni badacze problemu.
Co było tak hipnotyzującego w tej piosence o prostej linii melodycznej i dość pretensjonalnym tekście, będącym prośbą samobójcy, by ukochana przyszła na jego pogrzeb? Dlaczego uruchamiała w ludziach impuls autodestrukcji? Co powoduje, że po obejrzeniu tego filmu przez kilka dni z upiornym natręctwem powracała do mnie i nuciłem ją w myślach, a czasem łapałem się na tym, że nucę ją na głos? Że miałem ochotę urżnąć się na smutno i wiedziałem, że nie mogę tego zrobić, bo nie wiem, co wpadłoby mi w takim stanie do głowy? I towarzyszyła mi prawie pewność, że gdybym żył wtedy i usłyszał ją siedemdziesiąt lat temu, mógłbym sobie zrobić krzywdę?
W dołączonych do filmu materiałach dokumentalnych podkreśla się, że ta Smutna niedziela trafiła idealnie w swój czas. Początek lat trzydziestych, kryzys gospodarczy, bezrobocie, całe pokolenie wysadzonych z siodła, którzy jednocześnie mają świadomość nieuchronnego zbliżania się katastrofy, przewidują, że wkrótce i tak będą musieli umrzeć, więc lepiej zrobić to już teraz, i to z fasonem. Tak jak śliczna siostra młodego żydowskiego bogacza, Mendla, którą brat zaprosił do restauracji Szabó. Dziewczyna grana przez zjawiskową Dorkę Gryllus (grała w Irinie Palm dziwkę wprowadzającą Marianne Faithfull w tajniki brandzlowania mężczyzn, a także w bardzo marnym węgierskim filmie Mix, w którym też zresztą grała kurewkę o złotym sercu) pojawia się na ekranie tylko na chwilę. Swoimi wielkimi czarnymi oczami wpatruje się ze smutnym uwielbieniem z pianistę grającego Szomorú Vasárnap. Następne ujęcie pokazuje ją leżącą na łóżku z podciętymi żyłami, a adapter kończy właśnie odtwarzać płytę z feralną piosenką.
Wróćmy więc do filmu: właśnie następuje melodramatyczny splot, Ilona zakochuje się w pianiście, László zgadza się na trójkąt, szanując nowe zaangażowanie uczuciowe kobiety swojego życia. Ten mężczyzna, który w imię miłości zgadza się na bycie oficjalnym rogaczem, wcale nie jest żałosny, ale wzniosły. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie Herr Wieck, który po usłyszeniu piosenki – mimo że stara się być twardym Niemcem – rzuca się do Dunaju z Mostu Łańcuchowego. Na swoją zgubę ratuje go László – potem, gdy Wieck, już jako ważny SS-man, będzie mógł uratować swego dawnego wybawcę z transportu do Oświęcimia, nie zrobi tego. Aradi też już nie będzie żył – zastrzeli się z pistoletu Wiecka po tym, jak po raz pierwszy usłyszy Ilonę śpiewającą Szomorú Vasárnap.
Prawdziwego kompozytora Szomorú Vasárnap Rezső Seressa przed zagładą uratował niemiecki oficer, który pamiętał go sprzed wojny, z knajpy „Kulacs”, w której Seress grał. Historia jak z Pianisty Szpilmana. Ach, ci subtelni, wrażliwi naziści, wzruszający się przy dźwiękach fortepianu, sami niewolni od artystycznych ciągot! Traktujący swoją pracę nad unicestwieniem całych narodów też jak sztukę, choć tylko buchalterii.
Szomorú Vasárnap to piękny film z pięknymi aktorami, perfekcyjnymi kadrami i soczystymi kolorami. To powoduje, że wzrusza, ale chyba nie wstrząsa. Jest w wielu filmach jakaś dziwna potrzeba estetyzacji Holokaustu. Los utracony, film Lajosa Koltaia (nadwornego operatora Istvána Szabó) na podstawie ksiązki Imre Kertésza jest tak piękny, że nawet Auschwitz wygląda w nim jak nostalgiczna pocztówka, a więźniowie w pasiakach jak modele z jakiejś nowej kampanii reklamowej Benettona, oczywiście bardzo kontrowersyjnej , ale jakże ładnej. Jeśli dzisiejszy widz oczekuje głosu kina w sprawach traum wojennych, to żąda ładnego opakowania. Nie chce się przemęczać okropnościami. Okropności są zarezerwowane dla horrorów o masakrowaniu piłą przez psychopatę – wtedy wiadomo, że to wszystko na niby.
Poznałem kiedyś Erikę Marozsán – smutną Ilonę – i znałem ją przez chwilę, przez może dwie, trzy minuty, gdy rozmawialiśmy na patio knajpy „Potkulcs” na Csengery utca, po jej koncercie, na którym promowała swoją płytę. Chyba powiedziałem jej wtedy, że jestem pisarzem, a więc powiedziałem coś, czego nigdy nie mówię. Chciałem się popisać? Zainteresować sobą? Myślałem, że będzie chciała się ze mną umówić? Pożegnała się grzecznie i wróciła do swoich znajomych.
Nie może to być przypadek, że jedyna znana na całym świecie węgierska piosenka traktuje o samobójstwie i podprogowo do niego zachęca. Sam Seress też zresztą rzucił się z balkonu swojego mieszkania w VII dzielnicy. Był styczeń 1968 roku, kompozytor miał siedemdziesiąt dziewięć lat. Chorował na raka. Aż do śmierci grał na pianinie w restauracji „Kispipa”. Czy grał tam swój szlagier – nie wiem. Wiem, że po wojnie, przez dwadzieścia pięć lat, granie Szomorú Vasárnap było na Węgrzech zabronione, zapewne w trosce o życie obywateli republiki ludowej. Obywatele mieli pracować i się rozmnażać, a nie pozbawiać się życia. Pozbawiać mieli się niezależności, wolności, tęsknoty o ucieczce, choćby ucieczce w śmierć. Smutna niedziela była więc nielegalna, tak jak Lili Marlen – piosenka tych, którzy wcale nie chcieli umierać, a żeby nie umrzeć, musieli zabijać.