Kiedy wjeżdżał na podwórko, była pora obiadu. Zdążył. Niebo zaciągnęły szare chmury, ale na razie nie padało. Jeszcze raz spojrzał w kierunku werandy. Cynthii nie było. Pomyślał, że tym razem nakryła w salonie. Pewnie przygotowała naprawdę wystawny obiad. Uśmiechnął się do swoich myśli. Zatrzasnął drzwi radiowozu, zerknął ponad dachem auta w prawo i... przestał się uśmiechać. Pięć jardów dalej, tuż przy żywopłocie dostrzegł świeże ślady opon. Włosy zjeżyły mu się na głowie. Wszyscy, którzy ich odwiedzali, wiedzieli, że u Gerstaeckerów parkuje się tuż pod domem.
– Cynthia – szepnął. – Cynthia!
Rzucił się w kierunku schodów. Przebył je jednym skokiem. Zadygotały deski werandy. Z nakrytego obrusem stołu runęły wysokie szklanki i dzban z cytrynadą. Przez szeroko otwarte drzwi szeryf wpadł do salonu.
– Cynthia! Na miłość boską! Cynthia! – Zabrakło mu tchu. Krzyk zamienił się w szept, a łzy – nieznany gość – pojawiły się w kącikach szarych oczu.
Leżała pod ścianą, w pobliżu drzwi do sypialni. Nienaturalnie zwinięta i poskręcana. Miała na sobie fartuszek, który uwielbiał. Ten błękitny w złociste słoneczka. Zacisnął szczęki do bólu. Nie dane mu było spojrzeć choćby w jej oczy. Nie miała twarzy. Ten, który strzelał, zamienił jej głowę w szkarłatny kalafior. Cała ściana za nią była obryzgana krwią i fragmentami mózgu. Podłoga wokół zwłok tonęła w brunatnej mazi.
– Cynthia... Maleńka... – Obcobrzmiący szept. Wyschnięte wargi. Szmer wiatru za oknem. Głuche kroki ciężkich butów na deskach podłogi.
Przyklęknął przy skurczonym kształcie. Delikatnie wsunął ramiona pod jej ciało. Wiedział, że bierze ją na ręce po raz ostatni. Podniósł się bez trudu. Podszedł do kanapy i złożył na niej swoją jedyną miłość. Świat dookoła zapadł się w nicość. Istniała tylko ona. To, co jeszcze dwa dni temu było jego żoną. Nie spuszczając z niej wzroku, sięgnął za siebie i krótkim ruchem zerwał białą serwetę ze stolika. Przykrył szczątki jej głowy i delikatnie splótł jej dłonie na piersiach. Tylko tyle mógł dla niej zrobić. Uklęknął przy łożu śmierci, ale na próżno szukał w pamięci słów modlitwy. Pochylił się, całując zimne, zakrwawione ręce. Drobne palce i pierścionek, który podarował jej w dniu zaręczyn. Nigdy go nie zdejmowała. Złożył czoło na jej dłoniach, szepcąc dziwne, obce własnej naturze słowa, których nie zdążył powiedzieć jej, kiedy żyła. Wreszcie zamilkł, ale nadal trwał w bezruchu. Minęły trzy kwadranse, zanim się podniósł. Położył na chwilę swoją wielką dłoń na jej piersi i wstał. Jego oczy były już suche, a
twarz przypominała maskę spokoju.
Podszedł do miejsca, w którym zginęła. Przykucnął i gołą dłonią rozgarnął resztki jej głowy, które tworzyły teraz koszmarną mieszankę kości i kawałków ciała. Poruszył palcami, błądząc w krwawych szczątkach. Kiedy cofnął rękę, trzymał na dłoni trzy pociski. Przyjrzał się im i odłożył na bok. Wstał i wyszedł na werandę. Zerknął na stół, na talerze, zalane cytrynadą. Musiała przygotować nakrycia wcześniej. Kilka godzin temu. Może dwie, może trzy. Zwłoki były już zimne, choć nie do końca sztywne. Wyjął z kieszeni papierosy i zapalił. Oparł się o poręcz werandy i spoglądał w kierunku odległych śladów opon. Zamierzał je za chwilę obejrzeć, ale najpierw chciał uporządkować myśli.
Palił w skupieniu, a kiedy skończył, podszedł do stołu i zgasił niedopałek w popielniczce, którą zawsze dla niego stawiała. Odwrócił się i spokojnym krokiem zszedł z ganku. Minął radiowóz i zbliżył się do miejsca, gdzie zaparkował morderca. Ślady były wyraźne, ale nie potrafił ich zidentyfikować na poczekaniu. Zauważył inną ciekawą rzecz – sporą plamę oleju silnikowego na trawie. Jeszcze raz przyjrzał się głębokim koleinom. Kierowca wycofał po własnych śladach. Zawrócił zapewne na twardym terenie za bramą. Musiał stać przodem w kierunku domu. Potwierdzała to kałuża oleju. Gerstaecker baczniej przyjrzał się murawie. Pomiędzy domem a miejscem, gdzie zaparkował morderca, można było dostrzec ślady butów. Wgłębienia wysokich obcasów i ostre noski podeszwy. Kowbojskie obuwie, solidnie podkute. Pochylił się i spojrzał uważniej. Ślady okrążały koleiny i urywały się po drugiej stronie.
Było was dwóch? Kierowca czekał za kółkiem? Oczy Gerstaeckera zaświeciły zimnym blaskiem. Przekroczył koleiny. Spostrzegł coś ciekawego. Dwa kroki dalej, pod samym żywopłotem. Przykucnął. Tradycyjna płócienna chusteczka do nosa. Zasmarkana i sztywna. A tuż przy niej – zmięty niebieski papierek. Rozwinął go ostrożnie. Bilet lokalnej sieci autobusowej. Z Montany. Clinton przeczytał nazwę miejscowości i datę na stemplu. Sprzed dwóch dni.
Przyjechaliście tu specjalnie? Spory kawałek. To było takie ważne? Kto wam zapłacił? Chodziło o mnie?
Schował bilet do kieszeni bluzy. Jeszcze raz rozejrzał się dokoła, ale nie zobaczył niczego więcej. Podszedł do radiowozu i połączył się z biurem.
– Gerstaecker. To ty, Mick? Daj mi Barneya.
– Cześć, szefie! – rozległ się po chwili głos zastępcy. – Już wróciłeś?
– Wróciłem. Posłuchaj Barney. Jestem w domu. Przyjedź zaraz. Tylko wezwij najpierw koronera, ambulans i zadzwoń do Morgantown po ekipę dochodzeniową.
– Jezu! Co jest, szefie?
– Ktoś zamordował Cynthię. Zrób, co powiedziałem.
– Chryste! Clinton!
Gerstaecker odwiesił mikrofon. Wrócił na ganek, ponownie oparł się o balustradę i zapalił kolejnego papierosa. Zaciągał się głęboko, patrząc na las, pobliski trawnik i żwirową alejką z małą ławeczką, którą naprawił sumiennie jeszcze przed wyjazdem.
Zanim skończył palić, usłyszał w oddali zbliżające się wycie policyjnej syreny. Podszedł do stołu i zgasił kolejny niedopałek w popielnicy, jak gdyby to była najważniejsza sprawa do zrobienia. W tym momencie na podwórze wpadł z impetem wóz Barneya Simesa, a z oddali dobiegł dźwięk sygnału nadjeżdżającego ambulansu.