GAŁĘZIE
Niewiele pamiętam z dzieciństwa. Może nie chcę pamiętać. Może jestem jeszcze za młody. Może za daleko mam do końca. Ale zbliżam się. Zbliżam niezależnie od mojej woli. Każdy dzień to jeden krok. Trzysta sześćdziesiąt pięć kroków to jeden rok. Co cztery lata potykam się o przestępny dzień.
Z każdym rokiem uczę się, mam nadzieję, szczerości względem siebie. Ćwiczenia ze szczerości nie należą do moich ulubionych zajęć. Nie jestem zbyt pilnym uczniem. Mam dobre chęci i mało cierpliwości. Ze szczerości można by mi wystawić najwyżej mierny plus. Plus na zachętę. Nie wiem, czy z taką oceną przechodzi się do następnej klasy. Tak czy owak, od lat, krok po kroku, przerabiam ten sam materiał.
Niewiele pamiętam z dzieciństwa. Po pierwsze, urodziłem się w zimie. To pewnik, data pojawia się w metryce, pora roku w opowieściach moich rodziców. Po pierwsze, urodziłem się, ale nic nie pamiętam. Nie pamiętam, jak pływałem. Nie pamiętam, jak z mojej matki uszły wody. Jak moje płuca zaczerpnęły powietrza, po raz pierwszy. Jak zacząłem używać ust, żeby jeść, bo wcześniej jadłem pępkiem. Jak moje oczy zauważyły pierwszy kształt. Mój mózg rozpoznał jakiś kształt, po raz pierwszy. Nowe słowo: „znajomy”. Znajomy kształt.
Po drugie, nauczyłem się mówić. Nie pamiętam własnego gaworzenia. Nie pamiętam pierwszych słów. Według moich rodziców było to słowo „mama”, ewentualnie, jeśli zapytać ojca, kiedy matka nie słyszy: „tata”. Nie pamiętam pierwszego słowa, rodzice pamiętają za mnie, ale pamiętają po swojemu, każde w innym pokoju i w innej przeszłości. Gdybym miał dobrać pierwsze słowo, wyciągnąwszy wnioski z dotychczasowego życia, byłoby nim „ja”. Po drugie, nauczyłem się mówić, a moim pierwszym słowem było „ja”, mimo że nikt tego nie pamięta. Ja również.
Po trzecie, nauczyłem się czytać i pisać. Nie pamiętam pierwszego zdania, musiałbym zajrzeć do elementarza, z którego wszyscy się wtedy uczyli. Przypuszczam, że w pierwszym przeczytanym przeze mnie zdaniu pojawili się Ala oraz kot. A pomiędzy dwoma rzeczownikami czasownik, który — dużo później — zaciążył nad moim życiem: „mieć”. Ala ma kota, być może, nie pamiętam.
Pamiętam ojca. Nadzorował moje nieporadne składanie liter, stojąc nade mną. A może nie stał, tylko siedział obok? Miałem kilka lat, on kilkadziesiąt. Wielki jak góra, zarośnięty, nieruchomy. Pamiętam, jak literuję: „k-o-r-e-k”. „No to jak będzie?”, pyta mnie ojciec. Boję się. Mój malutki rozum i malutkie ciało nie dają sobie rady z tym baniem się, bo tego bania się jest za dużo w stosunku do moich kilogramów.
Boję się liter, kompromitacji, podniesionego ojcowskiego głosu i ręki. Najbardziej boję się deseru — że mi za karę zostanie odebrany. Boję się, ale muszę odpowiedzieć, więc odpowiadam, nim ojciec powtórzy pytanie podniesionym głosem, z prawą dłonią ponad swoją głową, z palcami wykręconymi przez Heine-go-Medina albo jakieś nieprzejrzyste błogosławieństwo. „Kapsel”, mówię. Pamiętam tamten korek i kapsel. Albo kapsel i korek, nie pamiętam. Pamiętam deser. Tamten korek (lub kapsel) odebrał mi dwie delicje, na które czekałem od rana. Przypuszczam, że czekałem od rana. Przypuszczam, że przywołana scena wydarzyła się w okolicach godziny piątej-szóstej. O takiej porze ojciec wracał z pracy. Ale nie pamiętam. Może był chory i zajął się mną oraz moją przyszłością, w ojcowskiej wersji analfabetyczną, jak tylko wróciłem ze szkoły i zjadłem zupę? Nie pamiętam, potrafię wyciągać wnioski, ale nie zdarzenia z pamięci.
Pamiętam zupę pomidorową. Matka gotowała zupę pomidorową przynajmniej dwa razy w tygodniu. „Zupa pomidorowa jest bardzo zdrowa”, mówiła (i mówi nadal) moja matka. „Zupę pomidorową należy jeść przynajmniej dwa razy w tygodniu”, mówiła (i mówi…) moja matka. Dlatego wydaje mi się, że moja matka gotowała zupę pomidorową przynajmniej dwa razy w tygodniu. To, co mówiła (i nadal…) moja matka, biorę za fakt, który samodzielnie zapamiętałem, choć nie pamiętam. Nienawidziłem zupy pomidorowej. W mojej pamięci zupa pomidorowa jest zupą mego dzieciństwa, jedzoną przynajmniej dwa razy dziennie.
Zupa pomidorowa występowała w dwóch odmianach, z ryżem i makaronem. Ryż i makaron nauczyły mnie pewnej elastyczności emocjonalnej. Kiedy siedziałem nad wystygłym talerzem, wpatrzony w czerwone oko z bielmem śmietany, z bladymi wężami makaronu i za dużą ilością soli (dosalałem zupę samodzielnie, płacząc nad talerzem jak bóbr lub krokodyl), myślałem o ryżu. Że w zasadzie lubię ryż, bo tak bardzo nie lubię makaronu. Siedząc nad talerzem z ryżem, myślałem, że lubię makaron. Jest gładki i śliski. Nie staje w poprzek gardła. To się nazywa elastyczność. To mi zostało na dłużej. Na później.
Po czwarte, nauczyłem się, że niektórzy ludzie są na zawsze, a niektórzy tylko sporadycznie, i że nie mam żadnego wpływu na to, kto będzie na zawsze, a kto od czasu do czasu. Mój młodszy o cztery lata brat okazał się przynależeć do kategorii „na zawsze”, a moja babcia — „od czasu do czasu”. Moi rodzice pamiętają za mnie, i to — wyjątkowo — zgodnie, jak wyrywałem poduszkę spod głowy mego malutkiego braciszka. Ponieważ pamiętają tak samo, a zgodność nie wydaje się ich najsilniejszą stroną, znak równania drży, zgaduję, że rzeczywiście wyrywałem poduszkę spod głowy mego malutkiego braciszka. Prawdopodobnie nie należałem do osób uszczęśliwionych obecnością nowej istoty w naszym domu. Prawdopodobnie wybrałbym pieska, gdyby mnie zapytano. Prawdopodobnie nie werbalizowałem właściwie swoich pragnień. Skoro korek mylił mi się z kapslem, dlaczego zakładać, że w sprawach bardziej skomplikowanych nie popełniałem wokabularnych błędów?
Zatem brat na zawsze, babcia od czasu do czasu, a ja gdzieś pomiędzy. Zupa pomidorowa na zawsze, czasem ryż, czasem makaron, a ja gdzieś nad talerzem. Od czasu do czasu babcia. W dzieciństwie miałem dwie miłości, pojawiły się równocześnie, jak sądzę, lecz nie pamiętam dokładnie: babcia i suka o imieniu Misiek. I to jest moje po piąte. Oraz po szóste.
Po piąte, nauczyłem się, że można kochać jednocześnie kilka istot. Że kochanie jednej osoby, na przykład babci, nie wyklucza i nie umniejsza kochania drugiej, na przykład Miśka. Nauczyłem się również, że kochane osoby mają odmienne zdanie na temat natury kochania. Kochane osoby uważały, że kochać mogę tylko jedną osobę, ewentualnie jedną osobę plus rodziców. Mogłem dokonać wyboru: babcia albo pies, plus rodzice, ewentualnie. Po szóste, nauczyłem się, że odpowiedź na pytanie nie zależy do treści pytania, ale od osoby je stawiającej. Na przykład pytanie: Kogo kochasz najbardziej na świecie?, pozostawiało mniejsze pole manewru niż wybór pomiędzy korkiem a kapslem. Właściwa odpowiedź brzmiała: „Ciebie”. Często „Ciebie” nie wystarczało. Należało doprecyzować. Doprecyzowanie brzmiało: mamusię, tatusia, babcię, w zależności od tego, kto pytał. Biada, jeśli popełniło się błąd i nieopatrznie rzekło: „Babcię” do matki albo „Mamusię” do babci, albo „Miśka” do ojca. Ale poradziłem sobie. Nauczyłem się udzielać takich
odpowiedzi, jakich ode mnie oczekiwano. A potem czekała mnie nagroda, najczęściej słodycze. A potem, dużo później, czekała mnie kara, nie umiałem już odpowiadać inaczej, to nieprawdziwe „Ciebie” przylgnęło do mnie niby druga skóra.
W domu często słyszałem, że człowiek uczy się na błędach. Że musi sam się sparzyć, żeby zapamiętać, jakby pamiętanie łączyło się z temperaturą. Misiek była starą suką, w moich oczach uchodziła za absolutną psią piękność. Tak ją zapamiętałem. Niedawno pomagałem matce w porządkach. W pudełku po butach znaleźliśmy kilkanaście starych fotografii. Na jednej stoi jakiś maluch, uśmiechnięty, a pies liże go po twarzy. Ten maluch to ja. Tak twierdzi moja matka. Ten pies, brzydki i chudy, powykręcany jak gałęzie starego orzecha, to Misiek. Tak twierdzi moja matka. Miśka zapamiętałem inaczej, siebie w ogóle. Wierzę matce.
Moja stara matka śpi krótko, porusza się z wyraźnym trudem, a jednak tyle pamięta, pamięta za mnie. Moja stara matka przypomina jakąś zapasową pamięć, pendrive’a. Wystarczy podłączyć ją do pożółkłej fotografii, a jej mózg zaczyna wyświetlać obrazy z przeszłości. Mówi krótkimi zdaniami, gubi wątki, wchodzi w dygresje i dygresje w dygresjach. Moja stara matka rzadko gotuje zupę pomidorową, rzadko wychodzi z domu, jeśli już, to najchętniej do apteki. „W aptece jest bardzo miła obsługa”, mówi. Ja jej wierzę. Wierzę mojej matce.
Po siódme, są pytania, do których wracam. Im więcej kroków mam za sobą, a mniej lat przed sobą, tym częściej wracam do pytań, na które nie znajduję zadowalającej odpowiedzi. Na przykład takie: Czy rodzice mnie kochali? Odpowiedź jest większa niż miasto, tyle w niej dróg, drogi zmieniają się, plączą, skrzyżowania, które przekroczyłem, nagle wyrastają ponownie, nie nadepnięte. Do końca liceum nie miałem czasu i potrzeby roztrząsania tej kwestii. Powiedziałem sobie, że kochali, jak umieli. Jak się nauczyli, tak kochali.
Po siódme, są pytania, do których wracam. Na studiach żyłem, jeśli sobie właściwie przypominam, trochę wolniej. Mało się uczyłem, za to dużo myślałem, a właściwie — leżałem. Lepiej bym wyszedł, twierdzi mój ojciec, gdybym więcej się uczył, a mniej myślał (leżał). Prawdopodobnie mój ojciec miał rację. Sam nie myślał za dużo, mimo to zbudował dom, spłodził synów, doczekał renty i zestawu standardowych chorób. „Zwyczajne życie”, tak mówił mój ojciec. „Dobre życie to życie zwyczajne”, mówił. I ja mu wierzę.
„Zmęczyłam się, wypijemy herbatę, muszę wypić tabletki”, powiedziała matka. Usiedliśmy na kanapie. Kanapa, młodsza od matki, dożywała swoich ostatnich dni pod naszymi ciałami. Matka nie chciała jej wyrzucić. Nie potrafiła wytłumaczyć się ze swego przywiązania do mebla. Ucinała temat krótkim: „Dajcie spokój”. Rozejrzałem się po pokoju, szukając wzrokiem kogoś, kto, choćby na zdjęciu ze ściany, uzasadniał użycie liczby mnogiej. Zagotowałem wodę i wrzuciłem do dzbanka torebkę zielonej herbaty. Moja matka wierzy w moc zielonej herbaty. Zielona herbata jest na trzecim miejscu, zaraz po zupie pomidorowej z makaronem i pomidorowej z ryżem. Nie lubię zielonej herbaty. Z produktów zdrowych zupa wystarczała mi w zupełności. Wracałem ze szkoły i pytałem młodszego brata, co na obiad. Brat odpowiadał ze dwa razy w tygodniu: „Be-de-en-ka-em”. Bojowe Danie Naszej Kochanej Matki.
Dla siebie przygotowałem inkę, też jest zdrowa, w pierwszej dziesiątce rankingu mojej matki, przed pastylkami geriavit i lecytyną. Na pożółkłym prostokącie z ząbkowaną, ozdobną krawędzią stoi maluch („To ty”, podszeptuje mi pamięć matki), a stary i brzydki pies liże malca po twarzy („To Misiek, ta suka, pamiętasz?”). Zaraz matka opowie historię, którą słyszałem już tyle razy, że nieledwie sam pamiętam całe zdarzenie. Mieszkaliśmy wtedy na wsi, w drewnianym domu po rodzicach mego ojca. A dziadkowie z młodszym synem (starszym był mój ojciec) w domu obok — nowym i murowanym. Ten nowy dom, duży i bogaty, był solą w oku mojej matki: utkwił pod jej powieką i nawet łzy bezsilności nie potrafiły podmyć fundamentów, stał pewnie i nie znikał w nocy. Moi rodzice dojeżdżali do pracy w miasteczku, kilkanaście kilometrów, najczęściej rowerem, bo autobusy się psuły, a kierowcy autobusów sporo pili, co miało niebagatelny wpływ na częstotliwość kursów, nie wspominając o punktualności. „To była sobota”, mówi matka, zaraz się
zawaha, zaraz zapyta samą siebie: „A może niedziela?”.
„To była sobota. A może jednak niedziela?”, pyta zaniepokojona matka. „Niedziela, mamo”, mówię, mimo że nie pamiętam. Mówię po to, żeby nie czuła się taka samotna. „Niedziela”, decyduje matka, już uspokojona. „Twój ojciec pomagał w polu, a ja…”, matka milknie. Coś się nie zgadza. W niedzielę na wsi nikt nie pomagał w polu. Zapomniałem o tym. Matka zastanawia się, drżącą ręką unosi filiżankę do ust. Coś się nie zgadza. Widzę, jak marszczy czoło w próbie znalezienia tego błędu, który unieważnia historię, nim ta rozpocznie się na dobre, po raz kolejny. „Sobota, mamo”, mówię. Matka uśmiecha się, „Tak, synek, sobota. Oczywiście. To była sobota”.
Po siódme, są pytania, do których wracam. Te pytania przypominają miejsca. Nie potrafię udzielić odpowiedzi, chociaż potrafię opowiedzieć o tych pytaniach. Pytaniach-miejscach. Miejsca mego dzieciństwa i młodości, domy, w których mieszkałem, szkoły, do których chodziłem, nie zostały zbudowane z cegieł, tylko z liter. Składam te litery w słowa, rozbijam słowa na litery i — mam wrażenie — podaję błędną odpowiedź. Zamiast korka kapsel, zamiast kapsla — korek.
„Sobota”, powtarza moja matka raz po raz, jak gdyby chcąc nabrać absolutnej pewności. Ojciec pomagał w polu, a ona sprzątała i prała, wykonywała czynności, na które nie znajdowała czasu w tygodniu. A w tle mój malutki brat, chorowity i kapryśny, wybuchał co chwila płaczem. „Bo on był taki chorowity i ciągle płakał”, mówi matka z żalem niekłamanym, z przebudzonym z przeszłości, chronicznym niewyspaniem. „Za to teraz jest zdrowy i nigdy nie płacze, i nigdy cię nie odwiedza”, ciśnie mi się na koniec języka. Ale nie chcę się sprzeczać. Przecież siedzimy na kanapie w pokoju, w którym jestem tylko gościem.
Następnie fragment o teściowej. Matka się ożywi. Nienawidziła teściowej równie mocno, jak ja kochałem babcię. Aż trudno uwierzyć, że jej teściowa i moja babcia to ta sama osoba. Pamiętamy ją zupełnie inaczej. Czasem, nieczęsto, moja babcia nakłada się na matczyną teściową. W niewielkich zdarzeniach, w drobiazgach i przywarach na krótką chwilę babcia i teściowa scalają się w jedną starszą kobietę. „Ty nic nie wiesz, ona nam nie pomagała, tylko ciągnęła dla siebie, wszystko ciągnęła”, mówi matka i kręci przecząco głową. Nie wiem, czy tym gestem zaprzecza własnym słowom? Albo doświadczanej rzeczywistości? Nie wiem.
„Jakby nie była taka ciągnąca — kontynuuje cicho matka, kręcąc głową — to twój ojciec ciągle by żył”. Słyszałem to oskarżenie wiele razy. Kiedyś odpowiadałem, że gdyby ojciec miał własny rozum lub chociaż lepsze zdrowie, ciągle by żył. Taka albo podobna odpowiedź doprowadzała matkę do furii, ewentualnie łez. Dlatego teraz nic nie mówię albo mówię: „Tak, mamo”. Moje „tak” uspokaja matkę. Jeszcze łyczek zielonej herbaty i podejmie główny wątek opowieści o suce Misiek. Główny wątek, który dla mojej matki jest wątkiem pobocznym, ledwo urozmaiceniem wątku głównego — jej peregrynacji z teściową.
„Ty już chodziłeś. No i ja sprzątałam i prałam, ganiałam do łóżeczka twego brata, bo ciągle płakał, a potem gotowałam jeść i nosiłam wodę ze studni, bo ojciec pomagał w polu, wszystko miałam na tej głowie, i ciebie z nogami, bo już chodziłeś. Teściowa nie pomagała, ale teść to dobry człowiek. Brał i pilnował, na godzinkę czy dwie. Chory już był bardzo, a palił jednego za drugim. To te pety go wykończyły. Mówię ci, synek, rzuć papierosy, bo i ciebie zabiją. Teścia papierosy zabiły, ale wcześniej zabiła go teściowa. Ta to miała zdrowie. Ta to mogłaby palić i palić. Ale nie paliła. Z chytrości”.
Po ósme, nauczyłem się niesłuchać. Gdy niezbyt mnie ciekawi, co rozmówca ma do przekazania, odpływam, myśli przebiegają ławicami, wszystkie małe i nieistotne: co zjem wieczorem, czy kupiłem papierosy, znowu nie zadzwoniłem do… Ja niesłucham, lecz moje ciało słucha za mnie. Nauczyło się przekuwać mięśnie mimiczne w maskę wyrażającą zainteresowanie. Nauczyło się kiwać głową, a nawet — uświadomiłem sobie niedawno — moje ciało nauczyło się zadawać krótkie pytania. Może niedługo opanuje również sztukę zapamiętywania odpowiedzi?
Myślę o pogodzie, mokra jesień, ciemna i zimna. O samochodzie, w którym trzeba wymienić czujnik oleju. O krewetkach, które przestały mi smakować. O robotnikach, którzy nie skończyli nowego płotu.
„No i dziadek miał ciebie pilnować, ale chory on już był. I nie upilnował. Szukaliśmy cię wszyscy. Nawet teściowa szukała. Nie wypadało inaczej. Godziny cię szukaliśmy. Sprawdziliśmy nawet studnię, czy nie wpadłeś. Ja płakałam, nawet bardziej niż twój maleńki brat. Bo jak to tak, przepaść bez śladu?”
Myślę o pogodzie, jesień bez światła, przesiąknięta wilgocią, butwiejąca. Z okna widać dwa włoskie orzechy. Większość liści już opadła i gnije. Liści nikt nie zagrabi i nie spali. Nie ma komu. Ojca nie ma. Brat nieobecny. Matka za słaba. A ja? Ja się nie nadaję.
„I myśmy szukali. Szukali i czarna rozpacz. Dopiero teść powiedział, żeby Miśka spuścić z łańcucha, niech szuka. Misiek stała przed budą i machała ogonem. A mnie coś tknęło w sercu. Zajrzałam do budy, a tam spałeś ty. Bogu dzięki. Teściowa to cię prawie nie szukała. Poszła krowy doić. Taka była, sam widzisz, synek, jaka”.
Z okna widać dwa włoskie orzechy. Rzadkie pęczki liści uczepione gałęzi. Niekiedy, latem, tyle jest światła w powietrzu, tak się to światło błyska, jakby powietrze było porysowaną szybą z oślepiającymi liniami, zygzakami, elipsami. Teraz patrzę na negatyw lata, na te dwa orzechy, prawie łyse. Powietrze jest taflą szkła, brudną szybą. Zresztą szyba, przez którą patrzę, jest brudna. Matka nie ma siły myć okien. W tym zaniedbanym, porysowanym powietrzu widać czarne linie, zygzaki i rozwidlenia: gałęzie prawie łysego orzecha. Patrzę na koronę drzewa, ale widzę głowę matki, rzadkie pęczki włosów uczepione skóry. Skóry zrytej ciemnym dłutem żył, z okrągłymi czekoladowymi plamkami starości. Czaszka matki wygląda jak ustrojona na ostatni bal. Posypana burym konfetti i brzydkimi cekinami, które tworzą zarysy ostatniej mapy, niezrozumiałej karty. „Mamo — mówię — trzeba ściąć te orzechy”.
GANEK
Po dziewiąte, wierzę, że powinienem odgrzebać wszystkie wspomnienia z przeszłości. Nie wierzę w psychoanalizę, psychologię, psychiatrię. Z nauk o człowieku wierzę jedynie w marginalizowaną specjalizację — farmakologię. Korzystałem z porad psychoanalityków, psychologów i psychiatrów, ale prawdziwą ulgę, krótkotrwałą i ołowianą jak skrajne wyczerpanie, przynosiła mi wyłącznie farmakologia. Przede wszystkim kapsułki, pastylki i tabletki. Bywały miesiące odmierzane rytmem kolorowych konstelacji na mojej dłoni, konstelacji, które wrzucałem do ust i zapijałem wodą. Konstelacji tabletek różnego kształtu: idealnie okrągłe, spłaszczone jak moneta, podłużne; różnej wielkości: niewiele większe od główki szpilki, jak ziarnko grochu, jak głupi jaś; różnego koloru: przeważały biele, czerwienie i błękity. Nigdy nie spotkałem się z szarymi tabletkami, jak gdyby szare tabletki nie miały mocy pokolorowania życia. Te wielobarwne galaktyki leków powinny rozpuścić się w moim żołądku, a potem, od środka, nadać zdrowy kolor mojemu
ciału, myślom i życiu.
Po dziewiąte, wierzę, że powinienem odgrzebać wszystkie wspomnienia z przeszłości. Wierzę, że muszę nazwać i uporządkować przeszłe zdarzenia. Inna recepta nie przychodzi mi do głowy, taka jest ostatnia kartka w bloczku recept. Po piąte, nauczyłem się, że można kochać jednocześnie kilka istot. Moje pierwsze miłości: babcia i suka Misiek, nie były jedynymi. Miałem, zdaje się, sporą łatwość w kochaniu. Iwona, starsza o trzy lata ode mnie, mieszkała sześć domów dalej, po przeciwnej stronie jedynej drogi we wsi. Oleg, młodszy o rok, przyjeżdżał do swojej babci na wakacje, mieszkał o kawał pastwiska i dwa domy dalej, po tej samej stronie jedynej drogi we wsi.
Pomagam matce rozpakować torby. Byliśmy na zakupach w Tesco. Nienawidzę supermarketów: te kilometry do przejścia między półkami, te kolejki do kasy, te kody kreskowe, które nie chcą wejść. No i ludzie, za dużo ludzi, jak na meczu. Nienawidzę supermarketów.
Wypakowuję z foliowych reklamówek rozmaite puszki, kartony, tubki, butelki, słoiki. Moja matka nie je dużo, nie zaprasza gości. Kto więc to wszystko zje? Kto wetrze w skórę słoiczki tych wszystkich kremów? Kto zmydli te kostki mydła? Wypierze kubły proszku? „Koleżanka mówiła — mówi matka, ustawiając coś na półce, odwrócona do mnie plecami — że wypadną mi włosy”. Jestem bezsilny wobec własnych rodziców. Mam czterdzieści lat, a jestem bezsilny jak dziecko. Stoję z puszką inki. Boję się postawić puszkę na stole. To absurdalne, ten mój strach, wiem. Kawa inka jest bardzo zdrowa, w pierwszej dziesiątce rankingu mojej matki, puszka kawy nikogo nie zabije. „I tak mam ich niedużo”, mówi moja matka. Dzwoni telefon, a ja uwalniam się od puszki. Matka biegnie do salonu. „To na pewno twój brat”, krzyczy.
Po Iwonie została mi blizna, na lewym kolanie. Iwona miała ciemne włosy i najlepiej z chłopaków łaziła po drzewach. Właśnie, nie wiedziałem wtedy, że występuje coś takiego jak płeć. Chyba przeczuwałem, że świat dorosłych został podzielony na tych, którzy z przodu są płascy i owłosieni, oraz na tych, którzy z przodu dźwigają piersi. Ale to były podziały ponad linią mego wzroku, nie sięgałem ojcu nawet do pasa. W moim świecie wszyscy byli jednakowi. Nazywano nas dziećmi, spokojnym głosem, bo głosem podniesionym wołano inaczej — bachor, na przykład.
Nie pamiętam wielu moich zabawek. Matka pamięta wszystkie. Pamięta, ile kosztowały, gdzie zostały kupione, co się z nimi później stało. Ma w głowie listę zabawek mego brata, moich, swoich chrześniaków i wnuka. Wystarczy powiedzieć: „Mamo, twój chrześniak Paweł, Boże Narodzenie w osiemdziesiątym dziewiątym”, a matka odnajdzie w pamięci metkę z zabawką, którą kupiła. Pamięta tyle szczegółów, a zapomina wyłączyć zupę.
Wraca z uśmiechem, wiem, bo spojrzałem na nią kątem oka. Ten uśmiech jest przeznaczony dla mnie, ma mnie podnieść na duchu. Ten uśmiech oznacza: wszystko w porządku. Ale ten uśmiech jest tak cienki jak jej skóra, prześwitują przezeń kości szczęki i zęby. Nie muszę pytać, kto dzwonił. Kulę się, bo uśmiech mojej matki mówi: to nie był twój brat, ale mam się świetnie. O mój pierwszy rower nie muszę pytać matki. Pamiętam. Nie pamiętam szczegółów, koloru, liczby kół (trzy, cztery?). Bardzo lubiłem ten rower. Kiedyś, letnim dniem, może dla żartu albo z zazdrości, Iwona zapytała, czy może na chwilę usiąść, żeby sprawdzić siodełko — „Pewnie niewygodne”, powiedziała — pozwoliłem, a ona zaczęła uciekać. Pobiegłem za nią. Za nią i rowerem. Była o wiele szybsza. Potknąłem się o kamień i upadłem. Rozciąłem głęboko kolano. Patrzyłem zdumiony na czerwień zalewającą łydkę i sandałek. Nie pamiętam, czy kolano bolało. Pamiętam, że zacząłem histerycznie płakać. Bo coś mnie naprawdę bolało: pierwsze kłamstwo i pierwsza zdrada
albo jednak kolano, nie mam pewności. Iwona zawróciła. Zsiadła z roweru i wyciągnęła rękę, by pomóc mi wstać. Popatrzyliśmy na siebie jak dorośli, ona — smukła, sucha i czysta, i ja — zalany łzami, smarkami i krwią. Nie przyjąłem wyciągniętej ręki.
„Po co wzięłaś krewetki?”, pytam matkę, żeby podtrzymać rozmowę w kuchni. W istocie, nie ma czego podtrzymywać, przez kwadrans nie padło nawet jedno słowo w szeleście jednorazowych reklamówek. Z twarzy matki spełzł nieprawdziwy heroiczny uśmiech. Jest skupiona na rozlokowaniu produktów. „Dla ciebie, synek, przecież lubisz krewetki”. „Mamo, lubiłem. To było dziesięć lat temu”.
Rower stał obok. Patrzyłem, jak Iwona odchodzi, zalany łzami, smarkami i krwią. Czułem się upokorzony, upodlony. Oczywiście nie znałem takich słów, słowo „kapsel” było dla mnie szczytem wyrafinowania (albo „korek”), lecz właśnie to czułem: upokorzenie i upodlenie. Również ból. Nie przypuszczałem, że można zalać się czymś innym, w pestkę, niż alkoholem. Że można, na własne życzenie i własną ręką, upadlać się i upokarzać dzień w dzień.
„Jak nie lubisz, trudno, dam Cezarowi”, mówi matka. Cezar to jej pies, spokojny i bardzo rasowy owczarek niemiecki. Zdechł dwa miesiące temu, sam zawiozłem ciało do kremacji. Nie umiem matce odpowiedzieć. Wydarzają się zdania, które odsłaniają dziury w świecie. Zdania, które nie odnoszą się do teraźniejszości albo: nie odnoszą się do teraźniejszości dzielonej z innymi. „Idę na ganek, zapalić”, mówię. Liczę, że zacznie trochę gderać i zapomni o psie. Zapomni, że zapomniała, że pies nie żyje. Od dwóch miesięcy.
Po czterdzieste, nie powinienem tyle palić. Narzuciłem na siebie kurtkę, ale i tak marznę. Ganek nie jest duży, za to bardzo przeszklony. W wielu miejscach wosk się skruszył i przy silniejszych podmuchach szybki drżą, szczękają z zimna jak zęby. Nie wypadły dotąd chyba z przyzwyczajenia albo brudu. Moja matka całe życie walczyła z brudem, obsesyjnie wszystko prała, odkurzała, wycierała, froterowała, polerowała, odkażała, odrdzewiała, odplamiała. Nie istnieje taki czasownik ani czynność, których matka by nie znała, a które mogły służyć na froncie wiecznej wojny z nieporządkiem. Zapuszczony ganek pokazywał dobitniej niż szwankująca pamięć, że matka jest w odwrocie. Jeszcze się trzyma w okopach domu, ale nieporządek i zaniedbanie przebijają się przez higieniczny kordon, który budowała całe życie.
Dym papierosowy gryzie w gardło. Wypalam średnio dwie paczki dziennie. Czterdzieści papierosów. Po czterdziestce nie powinienem tyle palić. Zabijam swoje ciało czterdzieści razy dziennie, a ono — nic, posłuszne; czasem tylko zakłuje w sercu. Odpalam kolejnego papierosa od żarzącego się niedopałka. Po zapiaszczonym i przetartym dywaniku przewalają się trupki owadów, jazda figurowa pod dyktando przeciągów. Od dwudziestu lat zdarza mi się siadać na ganku, palić, patrzeć przez szyby na podwórko, ogród lub ulicę. Dwadzieścia lat temu szybki siedziały mocno w wosku, dywanik dopiero co kupiony, ojciec krzątał się w ogrodzie, a matka w kuchni. Nie siadałem na krzesełku, jak teraz, najczęściej stałem albo chodziłem. Jeśli coś — oprócz papierosów — łączy te dwadzieścia lat, to chyba moje po siódme. Po siódme, są pytania, do których wracam. Nie wiem, ile jest tych pytań, nigdy nie liczyłem. Za dużo, to chyba nie jest kategoria matematyczna. Na przykład takie pytanie: Co ja tu robię? Od dwudziestu lat je sobie zadaję,
paląc jednego papierosa za drugim. Ileż się uzbierało odpowiedzi! Zwyczajnie: palę, odwiedzam rodziców przed sesją, przyjechałem do okulisty, przywiozłem z Warszawy jakąś rzecz, o którą poprosiła mnie matka, ojciec ma urodziny, muszę oddać pieniądze. Rzeka powierzchownych odpowiedzi spływających na śmietnik. Zatem: Co ja tu robię? Zdarzało mi się nie widywać rodziców miesiącami, ale zawsze wracałem, jak zbity pies. Co ja tu robię? Może, po prostu, jestem? Jestem, ponieważ nie umiem żyć bez moich rodziców, dopóki oni żyją?
Skrzypią drzwi, „Nie siedź tyle na ganku, bo się przeziębisz”, mówi matka. Gaszę trzeciego papierosa, dopiero go zapaliłem, starczyłby na pięć minut. Matka z dezaprobatą kręci głową, „Trzeba było skończyć. Wszystko jedno, co cię zabije, pety czy przeziębienie”, żartuje matka, teraz pozwala sobie tylko na takie żarty, oschłe i śmiertelnie poważne.
Po Iwonie została mi blizna na lewym kolanie. Po Olegu nic mi nie zostało. Co najwyżej jakaś słoneczna, zmieniająca kształt plama w pamięci. Oleg był Białorusinem, mieszkał niedaleko Grodna, co roku przyjeżdżał z rodzicami do swojej babci, na miesiąc-dwa. I spędzaliśmy ten miesiąc-dwa wspólnie, przez trzy-cztery lata. Niewiele pamiętam, dużo rozmawialiśmy w dziwnym języku, naszym własnym, niedostępnym dla postronnych. Zapomniałem tamten czas, składnię naszego dzieciństwa, reguły gramatyki tamtej miłości i przyjaźni. Przypuszczam, że wznieśliśmy nasz język na fundamentach polskiego, rosyjskiego, białoruskiego i trasianki. I pojedynczych niemieckich słów. Druga wojna pozostawiła nie tylko zagrzebane w ziemi niewypały, ale również obce wyrażenia, posiane w pamięci naszych dziadków. Te niemieckie makaronizmy przyciągały nas w szczególny sposób, fascynowały bardziej niż wygrzebywane w lasach spod mchu łuski. Te relikty nie tak odległych czasów wybuchały w słowiańskim sąsiedztwie na naszych podniebieniach. Nie
pamiętam, jakie znaczenia im przydaliśmy, ale wiem, że były to słowa najważniejsze, definiujące naszą relację i cały świat.
Niedaleko rzeki rosła zdziczała grusza, samojedna na łące. Łąka, regularnie koszona krowimi językami, przypominała fioletowo piegowatą twarz, bo krowie języki omijały fioletowe kwiatki na długich bezlistnych łodyżkach. Grusza rodziła malutkie, cierpkie i nieprzytulne owoce. „Nieprzytulne” to chyba jedyne słowo, które mi pozostało z tamtych lat, oznaczało częściej rzecz niż osobę, której nie dawało się zjeść lub przyswoić. Na przykład ciotka Olega była „nie-przytulna”. Gałęzie gruszy tworzyły coś na kształt łoża, nietrudno się wspiąć. Leżeliśmy obok siebie i rozmawialiśmy albo tylko leżeliśmy, podsłuchując rozmowy innych: owadów, krów, rzeki, liści. Stara grusza okazała się najprzytulniejszym miejscem w nieprzytulnym świecie. Aż któregoś lata Oleg nie przyjechał. Nie pamiętam tamtego lata, nie pamiętam rozczarowania, zaskoczenia. Przypuszczam, że coś czułem, ale nie pamiętam.
Po siódme, są pytania, do których wracam. Na przykład: Co ja tu robię? Może czekam, aż matka umrze? Wyobrażam sobie jej śmierć, potrafię wyobrazić sobie jej pogrzeb, ale dalej moja wyobraźnia nie sięga. Jakkolwiek bym się starał, nie umiem wyobrazić sobie niczego, co miałoby nastąpić po pogrzebie. Nawet odłożonej „na kiedyś” rozmowy z moim bratem. Mamy sobie wiele do zarzucenia, dlatego odłożyłem kiedyś tę rozmowę „na kiedyś”. I tak zostało. Należałoby porozmawiać niedługo, dać nam wszystkim szansę na domknięcie różnych spraw. Nie zadzwonię. Sama myśl o rozmowie zaciska się obręczą na moim żołądku, aż się przygarbiam i chwytam otwartą dłonią za brzuch, starając się rozmasować ból. Lewą ręką zawadzam o stolik, na podłogę spada stos starych gazet. Ten ganek, oszklony z trzech stron, ma w sobie coś z nieprzytulności akwarium. „Zaraz wracam”, mówię do zamkniętych drzwi.