Generałowie, Niewygodna prawda o polskiej armii
Takiej książki jeszcze nie było! Najwyżsi dowódcy polskiej armii: generałowie Mirosław Różański, Tomasz Drewniak, Mieczysław Cieniuch, Adam Duda - mówią o naciskach, niszczeniu ludzi i rozbrajaniu polskiego wojska rządzonego przez Antoniego Macierewicza.
Nie bali się powiedzieć: nie. Dlatego zostali zmuszeni do pożegnania się z wojskiem, albo na znak protestu odeszli sami. Uznali, że nie mogą milczeć. Generał Adam Duda odsłania kulisy afery z caracalami.
Juliusz Ćwieluch: Pan się zwolnił czy pana zwolnili, bo muszę przyznać, że się w tym pogubiłem.
Generał Adam Duda: Można powiedzieć, że jestem w tej wyjątkowej sytuacji, że sam się zwolniłem, a następnie zostałem zwolniony.
Nie rozumiem.
Już w sierpniu powiadomiłem Bartosza Kownackiego, wiceministra obrony narodowej odpowiedzialnego za modernizację armii, że odejdę ze stanowiska szefa Inspektoratu Uzbrojenia. Zgodnie z umową wypowiedzenie złożyłem na początku grudnia. A później wypadki potoczyły się błyskawicznie, bo moje odejście stało się sprawą medialną. I wtedy, chyba w geście rozpaczy, postanowili mnie spektakularnie zdymisjonować. To był trudny dla rządu dzień, piątek 16 grudnia 2016 roku.
Słynny ”pucz”, który można było poznać po dużej ilości kanapek zamówionych przez opozycję na posiedzenie Sejmu.
Tak, blokowanie mównicy, tłum ludzi pod Sejmem, zamieszki…
…a w porannych gazetach news o buncie generałów i pana zdjęcie.
”Gazeta Wyborcza” podała informację, że wypowiedzenia złożyli najważniejsi dowódcy: generalny, czyli generał Mirosław Różański, szef Sztabu Generalnego generał Mieczysław Gocuł, no i ja. Kiedy sytuacja w Sejmie zrobiła się napięta, zaczęły się próby przekonania mnie, żebym zdementował informację o rezygnacji.
Kto próbował?
Pierwszy telefon wykonał minister Kownacki.
A drugi?
Bartek.
Jaki Bartek?
Też się zdziwiłem, kiedy odebrałem telefon i usłyszałem: ”Bartek z tej strony”. To był Bartłomiej Misiewicz, szef gabinetu politycznego ministra Antoniego Macierewicza. Zdziwiło mnie, że zagajał, jakbyśmy się znali co najmniej ze sto lat.
Minister Kownacki powiedział wprost, z czym dzwoni?
Tak. Zaczął od tego, że minister Macierewicz jest wściekły na tę sytuację, ale też na mnie osobiście, że poszedłem do mediów z informacją o rezygnacji. (…)
Jak pan się dowiedział o swojej dymisji?
16 grudnia w piątek, dokładnie o godzinie 21.50 zadzwonił do mnie zastępca dyrektora Departamentu Kadr MON. Znamy się osobiście, bo byliśmy razem na kursie językowym w Kanadzie, ale tym razem nie było uprzejmości. Bez żadnego wstępu przeczytał mi decyzję ministra obrony narodowej. (…) Po trzydziestu jeden latach wzorowej służby, krótko po tym jak minister Kownacki w ocenie rocznej pracy wystawił mi ocenę wzorową, zostałem zwolniony ze stanowiska przez telefon. (…)
Jak się pan czuł, jadąc do pracy w poniedziałek?
W Iraku przekonałem się, że zagrożenie tylko mobilizuje mnie do działania. W poniedziałek okazało się, że decyzji o dymisji fizycznie nie ma. Za to w moim gabinecie jest już nowy szef Inspektoratu Uzbrojenia. (…)
Rozmawiał pan z ministrem Macierewiczem?
Gdyby nie afera z caracalami, to nie wiem, czy w ogóle miałbym okazję się z nim spotkać. O moim istnieniu przypomniał sobie w październiku 2016 roku, kiedy rząd zerwał kontrakt z Airbusem. Wtedy dla odmiany zacząłem być częstym gościem w siedzibie MON przy Klonowej.
Macierewicz nie chciał spotkać się z człowiekiem, który w imieniu resortu obrony wydawał kilka miliardów złotych rocznie?
Nie miałem z nim kontaktu prawie rok. Kiedy wreszcie zostałem wezwany na Klonową, bardzo się zdziwiłem, bo okazało się, że sprzed wejścia do części zajmowanej przez ministra zniknął poczet zdjęć jego poprzednik w po 1989 roku. Zamiast nich ustawiono tablicę smoleńską i pozostawiono miejsce na biało czerwony bukiet. (…)
Dlaczego minister obiecał, że kupi śmigłowce w Mielcu?
O tym, że minister obiecał kupić produkowane w Mielcu śmigłowce Black Hawk, dowiedziałem się tak samo jak pan w czasie konferencji prasowej. Pamiętam, że miałem w gabinecie włączony TVN24 i nagle to usłyszałem. Przyznaję, że mnie zamurowało. I utwierdziło w przekonaniu, że złożenie dymisji było jedynym możliwym rozwiązaniem. (…)
Adam Duda, generał brygady rezerwy. Były szef Inspektoratu Uzbrojenia. W lutym 2017 r. pomimo młodego wieku odszedł ze służby na własną prośbę.
Wróćmy do caracali. Ile trwały przygotowania do przetargu?
Przygotowanie postępowania zbiegło się w czasie z powstaniem Inspektoratu Uzbrojenia, czyli rokiem 2011. W maju 2012 roku ogłoszono przetarg w trybie postępowania kodeksowego. Zakup został wyłączony spod Ustawy Prawo zamówień publicznych, co pozwalało uniknąć niektórych formalnych ograniczeń. Pierwsze przymiarki do zakupu zaczęły się w 2008 roku, kiedy powstał Narodowy Program Śmigłowcowy. W zasadzie jeszcze wcześniej, kiedy rząd chciał wybrać jednego producenta do zaspokojenia potrzeb śmigłowcowych wszystkich służb. Pojawił się pomysł połączenia zakupu śmigłowców dla wojska z tymi dla Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. LPR przekonało jednak decydentów, żeby ich zakup odbył się w innym trybie, i z koncepcji jednego producenta przeszliśmy do koncepcji jednej platformy, czyli jeden typ śmigłowca w różnych konfiguracjach, na przykład do zwalczania okrętów podwodnych, ale również do transportu żołnierzy.
PiS krytykuje dziś ten pomysł.
Ale to właśnie w czasach rządów PiS-u został on sformułowany. Przetarg od początku był bardzo trudny. Kłopot polegał na bardzo dużym zainteresowaniu mediów i silnych naciskach związków zawodowych. Moim zdaniem gra toczyła się nie o te dwadzieścia sześć, jak ustalono początkowo, czy siedemdziesiąt śmigłowców, jak zdecydowano później. Firma, która wygrałaby ten przetarg, właściwie zdominowałaby nie tylko dostawy dla wojska, ale pośrednio również rynek cywilny. Presja była tak niewyobrażalna, że postępowanie stało się nawet przedmiotem kampanii wyborczej, co ostatecznie doprowadziło do jego anulowania. Moim zdaniem, gdyby przetarg nie odbywał się podczas kampanii wyborczej, dzisiaj wojsko odbierałoby pierwsze nowe śmigłowce.
Minister Macierewicz mówi, że to wina Tuska, bo kupił sobie za ten przetarg stanowisko w UE.
Kiedy to słyszę, to po prostu się uśmiecham, bo byłem w samym środku wydarzeń i widziałem, jak zapadały decyzje. Czarnym koniem postępowania był Świdnik. Gdyby nie złożył wadliwej oferty, to walka konkurencyjna z Airbusem byłaby ciekawa.
W jakim sensie wadliwej?
Po pierwsze, oferowany śmigłowiec AW149 nie był jeszcze gotowym produktem, ale jego wizją zmaterializowaną w prototypie. Zaoferowali wyrób w trakcie rozwoju, więc nie mogli swoich śmigłowców dostarczyć na czas, to jest w 2017 roku. Stąd w ofercie pojawiła się propozycja, że pierwsze pięć sztuk, które nie spełniają jeszcze wszystkich wymagań, przekażą w 2017, a właściwe dostawy zaczną się od roku 2019. To w oczywisty sposób było niezgodne z warunkami przetargu.
Cały czas twierdzą, że mają ten śmigłowiec.
Dlaczego więc w nowym postępowaniu już nie oferują AW149, tylko AW101? Swoją drogą sprawdzony i cieszący się dużym uznaniem śmigłowiec. Gdyby zaproponowali go od razu, postępowanie skończyłoby się pewnie inaczej. Pomijając kwestię zaoferowanej maszyny, oferta Świdnika nie spełniała kryteriów formalnych. Była tak zwaną ofertą alternatywną, a takiej warunki przetargu nie dopuszczały. Ponieważ nie spełniali naszych warunków, więc zaproponowali własne rozwiązania. Co ciekawe, w trakcie wielomiesięcznych negocjacji nie podnosili kwestii problemów z terminową dostawą. Wręcz przeciwnie, zapewniali, że wszystko jest okej.
Może nie było sensu upierać się przy tych dostawach od 2017 roku. Za chwilę koniec roku i wojsko jakoś może się obejść bez tych śmigłowców.
Wojsko może również obejść się bez czołgów, a nawet bez karabinów, po prostu nie będzie ich miało. Ale czy o takie wojsko nam chodzi? (…)
Caracali nie ma. Blackhawków nie ma. To co będzie?
Pamiętam, że jak po unieważnieniu przetargu na caracale usłyszałem w Mielcu ministra Macierewicza mówiącego, że za chwilę kupimy blackhawki, to poczułem zażenowanie. Już wtedy wiedziałem, że to jest blef. To tak samo nierealne, jak niedawna deklaracja ministra, że do końca roku będzie umowa na okręt podwodny.
Dlaczego minister to mówi?
Nie mam pojęcia. Zasada zawsze była taka, że minister przed ogłoszeniem planu jakichś zakupów najpierw uzgadniał to z Pionem Modernizacji, w tym z IU. Myślę, że minister Macierewicz nie bierze odpowiedzialności za swoje słowa. Nauczył się funkcjonować tak, żeby mówić to, co ludzie chcą usłyszeć. (…)
Generał Adam Duda: Siedzieliśmy w bazie i chowaliśmy się po schronach jak szczury. Ja osobiście chowałem się do metalowej szafy, jeśli nie zdążyłem do schronu.
Dlaczego VIII zmiana była porażką?
Sam pomysł ataku na Irak był błędem, który generował kolejne. Mnóstwo błędów popełnili Amerykanie, a my dołożyliśmy jeszcze swoje. Im dłużej trwała misja, tym działo się gorzej. A że nasza zmiana była VIII z kolei, to mieliśmy pecha załapać się na kumulację tych błędów. Jakby tego było mało, w sam środek wojny pojechaliśmy kontyngentem stabilizacyjnym. To nie mogło dobrze się skończyć.
To prawda, że cała wasza artyleria składała się z dwóch moździerzy 60 mm?
Prawda. Więcej panu powiem, mieliśmy te dwa moździerze, ale nie było do nich obsługi. W efekcie, choć nie jestem artylerzystą, osobiście razem z szefem artylerii dywizji, strzelaliśmy z tych moździerzy, żeby choć trochę napędzić stracha łobuzom, którzy walili do nas z rakiet kaliber 107 mm, a czasami nawet 240 mm. Na szczęście zawodnych i odpalanych prymitywną metodą. (…)
Baza była na wyciągnięcie ręki od miasta Diwanija.
I stamtąd regularnie leciały na nas pociski, a myśmy nie mieli czym odpowiedzieć. Po prostu ktoś w Ministerstwie uznał, że w Iraku jest już spokój, i pojechaliśmy jak na spacerek. Na miejscu wylądowaliśmy 17 stycznia. Pierwszy ostrzał dostaliśmy już dwa dni później. Ładowali do nas jak do kaczek. Trzecia w nocy – pierwszy atak. Piąta nad ranem – drugi. I tak cztery dni z rzędu. To był dramat. Przede wszystkim ze względu na naszą bezradność. Siedzieliśmy w bazie i chowaliśmy się po schronach jak szczury. Ja osobiście chowałem się do metalowej szafy, jeśli nie zdążyłem do schronu.
Dlaczego do szafy?
Bo była metalowa i dawała jakąś namiastkę ochrony. Oni atakowali głównie nocą, wiedząc, jak destrukcyjnie wpływa to na psychikę. Cały dzień zasuwasz w upale, a w nocy dwa, trzy ataki, więc o spokojnym śnie nie mogło być mowy. Ludzie szybko się załamywali w takich warunkach. Ja wyszedłem z założenia, że sen jest najważniejszy. Kładłem się spać, a jak zaczynał się atak i po gruchoczących o dach odłamkach orientowałem się, że nie dobiegnę do schronu, to chowałem się do szafy.
Każdy miał inną strategię. Widziałem pułkowników, którzy zamiast we własnych barakach funkcjonowali w schronach: robili sobie posłania, zapalali lampki choinkowe.
Żyli na co dzień w schronach?
Niektórzy budowali dodatkowe schrony w biurach, bo nie byli w stanie psychicznie wytrzymać strachu przed kolejnym atakiem. Jeden z poważnych oficerów kontyngentu poprosił, żeby moi żołnierze zbudowali mu schron nad biurem. Opowiadał mi, że przyjechał do Iraku, bo chciał coś odłożyć. ”Córka się hajta. Ja nie przyjechałem ginąć” – mówił. Obstawili mu biuro bloczkami betonowymi, dach obłożyli workami. Nawet mu sprejem szyld zrobiłem.
Podobało mu się?
Z początku to się pogniewał na mnie, bo uznał, że za mało worków jest na wierzchu położonych. Ale potem po prostu brał laptopa i szedł tam popracować, bo wiadomo było, że na pewno coś poleci w naszą stronę, a tam się czuł bezpieczniej.
Z kolei nasz kapelan, bardzo porządny żołnierz, taki z krwi i kości, sprawę swojego bezpieczeństwa rozwiązał za pomocą dwunastu ryz papieru do ksero.
Nosił je zamiast kamizelki kuloodpornej?
Inaczej to sobie wymyślił. Ustawił swoje łóżko na ryzach papieru – pod każdą nogą trzy ryzy. ”Podczas ataku chowam się pod łóżko, a że nie mieszczę się w kamizelce, to sobie podwyższyłem” – wyjaśniał.
Jedni znosili stres lepiej, drudzy całkiem źle, ale takie sytuacje u każdego zostawiają piętno na psychice. Dla mnie najbardziej dramatyczny był 2 lipca, kiedy w czasie jednego ataku w bazę weszło siedemdziesiąt rakiet, a jedna o mało co mnie nie zabiła.
Co pana uratowało, szafa?
Rakiety szły jedna za drugą i szybko się zorientowałem, że to nie przelewki i szafa mnie nie uratuje. W drodze do schronu kolejna rakieta uderzyła w betonową zaporę tuż obok mnie. Siła podmuchu była tak duża, że rzuciło mną o ziemię. Szczęśliwie skończyło się na częściowej utracie słuchu. Czasem, jak się zapominam, to zaczynam bardzo głośno mówić. To dlatego, że siebie nie słyszę.
A innych?
Innych tym bardziej, ale nauczyłem się rozumieć z ruchu warg. Jeśli widzę rozmówcę, to sobie radzę. Ubytek jest tak duży, że chyba będę musiał pomyśleć o aparacie. Taką pamiątkę przywiozłem sobie z Iraku.
Funkcjonowanie w bazie musiało być koszmarem.
Był taki okres, kiedy ponad siedemdziesiąt osób wyjechało z powodów medycznych. Na własne oczy widziałem, jak się łamią charaktery. I to nie tylko szeregowcy pękali. Były momenty, kiedy ludzie w stopniu pełnego pułkownika po prostu nie byli w stanie funkcjonować.
Mieliśmy świadomość, że celują w nas. Koledzy ze zmiany, Sylwek Fabicki i Stasiu Marczyński, zrobili mapę, gdzie trafiały rakiety. Nie wiem, gdzie się podziała, ciekawy dokument. Po każdym ataku nanosili nowe punkty. Cała baza była zryta, ale ostrzał koncentrował się wokół Zatoki Świń.
Czego?
Miejsca, gdzie mieszkał dowódca kontyngentu i wszyscy pułkownicy z command grupy. Żołnierze nazwali ten zakątek bazy Zatoką Świń. Jak się popatrzy na mapę, to po prostu cud, że nic nie weszło w ten kwadrat. Obok wszystko posiekane, a tam, gdzie były te cieniutkie kontenery, nic nie spadło.
Wiedzieliśmy, że terroryści mieli na terenie bazy swoich ludzi, którzy niby sprzątali, a tak naprawdę ustawiali im cele. Za każdym razem jak chcieliśmy się ich pozbyć, to robili raban, że zabieramy im pracę, że to uczciwi ludzie. Z drugiej strony czynnik oficjalny naciskał, żeby ich nie usuwać, bo wizerunkowo dobrze wygląda, że wciągamy do współpracy lokalną ludność…
…która, idąc do pracy, odmierza krokami miejsca upadku pocisków od ważnych obiektów i podaje korektę terrorystom. A ci walą do was w nocy.
Dokładnie tak było. Do pracy w pralni przyjechała młoda Amerykanka. Zwykła robota. Odbierasz worek z brudnymi mundurami, piszesz kwitek, oddajesz worek z czystymi. Zero wychodzenia poza bazę. Siedzisz jak w biurze. Dwa dni była w bazie i rakieta rąbnęła w pralnię. Mierzone było obok, w teatr.
Jaki teatr?
Budynek z czymś w rodzaju małej sali widowiskowej. W czasie ataku odbywała się tam odprawa z dowódcami. Gdyby rakieta weszła w zaplanowany cel, to tam byłaby rzeźnia. Od samego podmuchu wyleciały drzwi, a generała Antczaka przewróciło na ziemię. Dziewczynę z pralni nasze pielęgniarki kawałek po kawałeczku zbierały do worka. Twardziele wymiękali na widok tego rozkawałkowanego ciała, a one szły i zbierały.
Pamiętam, że każda śmierć w bazie podnosiła adrenalinę. Ludzie z nożem w ręku poszliby na wroga.
W końcu stwierdziliśmy, że nie ma innego wyjścia i musimy prosić o pomoc wojska amerykańskie, bo nas wystrzelają w tej bazie. Amerykanie byli wkurzeni, bo sami mieli kłopoty, a tu jeszcze musieli ratować nam skórę. W Niedzielę Palmową przyjechał dowódca amerykańskiej brygady, żeby porozmawiać o naszej sytuacji. Kiedy on był w dowództwie, jego kierowca siadł na masce humvee, którym przyjechali, i sprawdzał sobie coś w telefonie. Poszła rakieta, odbiła się od betonowego muru i trafiła prosto w niego. Jest Niedziela Palmowa, a dowódca, który przyjechał robić porządki, w pół godziny nie miał już kierowcy. (…)
Sytuacja na misji musiała być frustrująca.
Dla mnie najbardziej frustrujące było to, że oprócz wroga zewnętrznego mieliśmy jeszcze wroga wewnętrznego. W wyniku działań Żandarmerii byłem dwukrotnie przesłuchiwany w prokuraturze na okoliczność wyłudzenia 3 złotych i 50 groszy. Całe poważne śledztwo toczyło się o mniej niż dolara.
Nie wierzę.
Ja na początku też nie mogłem uwierzyć. Zresztą prokurator, który przyjechał z naszym kontyngentem, odmówił wszczęcia śledztwa. Ale ambitni żandarmi go pominęli i puścili kwity do kraju. A tam już się znalazł chętny, żeby zająć się sprawą, a nawet pchnąć śledztwo w kierunku zorganizowanej grupy wśród wyższych oficerów sztabowych.
Wynosili masowo coca-colę ze stołówki?
Gorzej. Wyłudzili siatkowy worek do pakowania brudnych rzeczy. Pamięta pan, jak opowiadałem o pralni, w którą walnęła rakieta? No więc pralnia spaliła się do cna, a wraz z nią całe pranie. Głównie mundury, tradycyjnie zapakowane w siatkowe worki. Amerykanie bez mrugnięcia okiem wypłacali wszystkim poszkodowanym rekompensatę w wysokości bodajże 180 dolarów. Nic nie musisz udowadniać, tylko przyjdź, napisz, że miałeś rzeczy w pralni, i już, bo wraz z pralnią spaliła się również ewidencja. Kwity napisało około trzydziestu oficerów.
Pan też napisał?
Ja nie, ale ci, którzy napisali, bez problemu dostali te pieniądze. Ale żeby ponownie móc oddawać brudy do prania, zgłosili się do magazynu mundurowego i pobrali po jeszcze jednym siateczkowym worku. Bez takiego worka pralnia nie przyjmowała ubrań. I jakiś Sherlock Holmes z Żandarmerii wpadł na trop tej zorganizowanej grupy przestępczej i złapał ich na wyłudzeniu worków, bo, jak wydedukował, za worek również dostali zwrot pieniędzy.
I tym się zajmowała Żandarmeria na misji?
Tak, zdroworozsądkowy człowiek pomyślałby, że to jest niemożliwe, że to jakiś sen wariata. Ale śledztwo poszło pełną parą. Przesłuchania, protokoły, raporty do kraju. To się idealnie wpisywało w klimat czasów. To był ten moment, w którym służby wiceministra Macierewicza ścigały się na sukcesy z Żandarmerią ministra Szczygły (…)
Dlaczego zakupy dla armii pełne są tylu nonsensów?
Jak ma pan czterdziestu dwóch gestorów, czyli współdecydujących o tym, co ma być kupione, nie może być inaczej.
A skąd mamy czterdziestu dwóch gestorów, skoro jest tylko pięć rodzajów sił zbrojnych?
Z przepisów, które doprowadziły do rozdrobnienia kompetencji. W czasie przygotowywania postępowania na zakup okrętów Czapla zidentyfikowaliśmy dwunastu gestorów.
Czyli dwanaście instytucji będzie decydowało, w co ma być wyposażony ten okręt?
Tak.
Przecież to absurd.
Od dawna to mówię. Napisałem o tym również w tym piśmie, które zostawiłem ministrowi Kownackiemu. Odszedłem w styczniu, a z tą sprawą jest, jak było. I ja to nawet rozumiem, bo w ten sposób rozmywa się odpowiedzialność. Mój pomysł był taki, żeby zintegrować decyzje w jednej instytucji, najlepiej w Agencji Uzbrojenia.
Czy Inspektorat powinien się też zajmować kwestią badań i wdrażania nowych technologii?
Jak najbardziej. Uważam, że to powinno być w jednym ręku. Dziś kompetencje rozbite są na różne komórki, które słabo ze sobą współpracują. Dlatego jestem zwolennikiem powołania Agencji Uzbrojenia. (…)
Do tego dochodzi polski przemysł zbrojeniowy, który ma wielkie ambicje i małe możliwości.
Typowy prezes polskiej zbrojeniówki w ciemno zapewni pana, że jego firma zrobi, cokolwiek pan zechce, tylko dajcie mu zamówienia i wpiszcie jego zakład na listę offsetową. Polski przemysł porywa się na najbardziej zaawansowane technologie, a bardzo często nie ma możliwości ich wdrożenia. Oczekiwania i możliwości kompletnie się rozjeżdżają, bo nikt nie ma politycznej odwagi realnie ocenić, co możemy zrobić, a czego nie damy rady osiągnąć przez najbliższych dziesięć lat i kropka.
Mieliśmy kupować licencje, polonizować produkty. Jakoś tego nie widać.
Tak miało być, ale niestety brakuje determinacji, żeby budować potencjał właśnie poprzez zakup licencji. Inspektorat Uzbrojenia nie jest instytucją, która ma się opiekować przemysłem, bo tego nie ma w statucie ani w zakresie działania. Politycy naciskają, żeby taką pomoc polskim firmom dawać, ale nawet palcem nie kiwnęli, żeby urząd odpowiedzialny za zakupy zabezpieczyć przed ewentualnymi oskarżeniami albo postępowaniem prokuratorskim za nieuprawnione wspieranie przemysłu.
Po to stworzono Polską Grupę Zbrojeniową, żeby reprezentowała interesy zbrojeniówki.
PGZ w pierwszym wydaniu daleka była od ideału, ale próbowano tam zbudować jakiś potencjał i zespół. Później zmieniła się władza i właściwie wymieniono cały zespół. Dziś jest to zbiór mniej lub bardziej przypadkowych ludzi dobranych z klucza politycznego. O zatrudnieniu Misiewicza szkoda nawet mówić, bo każdy wie, jak to wyglądało. Komisja w składzie trzech kluczowych polityków PiS musiała się zająć jego dymisją.
PGZ trwa dzięki armii, dzięki ogromnym kwotom, które płacimy za ich produkty. Nawet prasa pisała, że jestem jednym z bardziej znienawidzonych ludzi w Hucie Stalowa Wola, bo na kontrakcie na dostawę krabów ściąłem im cenę o miliard.
Przestrzelić kontrakt o miliard to sztuka.
Jako zakład wdrażający produkt dostali zamówienie bez przetargu i postanowili nie zmarnować takiej okazji. Kiedy zobaczyłem pierwszą kalkulację ceny, to powiedziałem: ”Dobrze, zapłacimy, ale wcześniej proszę udowodnić mi wszystkie podane przez was koszty. Jeśli twierdzicie, że poddostawca jakiegoś systemu chce 500 milionów złotych, to chcę zobaczyć umowę, w której ta kwota jest zapisana”. Okazało się, że – jak pan powiedział – pierwotna cena była przestrzelona.
Brawo, ale jestem pewien, że podobny zabieg moglibyście zrobić na większości zamówień. Za podstawowy nabój do karabinka przepłacamy kilkakrotnie w stosunku do cen rynkowych.
W każdym państwie działają mechanizmy wspierające budowanie rodzimego przemysłu zbrojeniowego. I jestem przekonany, że tak powinno być. Tylko że u nas działają mechanizmy utrzymywania nie tylko potencjału obronnego. Rozumie pan różnicę?
Przepłacamy, bo jak przestaniemy, to zakłady zbrojeniowe upadną?
Mniej więcej. Branża cały czas mówi, że zaraz stanie na nogi. Tylko, że z roku na rok jest gorzej. W produkcji wspomnianej przez pana amunicji ciągle nie jesteśmy samodzielni, a to przecież nie jest jakaś super skomplikowana technologia. Chciałbym, żeby moja siła decyzyjna była taka, że mógłbym do nich przyjechać i powiedzieć: ”Panowie, nie kupuję od was, dopóki nie usamodzielnicie produkcji”. Ale niestety tak nie było, bo oni szli do ministra i za chwilę i tak to musiałem kupić. (…)
Czy to nie jest tak, że część firm po prostu oszukuje państwo, udając, że utrzymuje potencjał, a tak naprawdę nie kontrolują produkcji komponentów?
Dobrze, że pan poruszył ten temat. Kłopot polega na tym, że nie ma jasnych kryteriów. Nabój formalnie powstaje w Mesku, ale proch jest z importu, a łuska od podwykonawcy. Nie ma ustawy o potencjale obronnym. Nie zdefiniowaliśmy, co to znaczy i co dzieje się z pieniędzmi budżetowymi wydanymi na utrzymanie lub ustanowienie potencjału.
Przecież tak naprawdę to podatnik utrzymuje te zakłady.
Jakby się temu uważnie przyjrzeć, to można by dopatrywać się znamion ukrytej pomocy publicznej. I szczerze mówiąc, jestem w stanie godzić się na takie rozwiązanie, bo stosują je również inne państwa Unii Europejskiej. To naturalny i zdrowy mechanizm zabezpieczania kluczowych zdolności produkcyjnych. Kłopot polega na tym, co w zamian otrzymujemy. Jaka jest wartość tej produkcji, zaawansowanie technologiczne, przydatność w czasie kryzysu i wojny. To jest największy problem, jaki wojsko ma ze zbrojeniówką. (…)
Na świecie projekty zbrojeniowe też ciągną się latami.
Świat jest już w kompletnie innym miejscu. Mierzy się z zupełnie innymi technologiami, które z naszej perspektywy są kosmiczne. Nasze problemy bardzo często są banalne. Kilka lat temu postanowiliśmy w ramach programu Fenix zmodyfikować poradziecką rakietę BM21, której zasięg, jak sama nazwa wskazuje, wynosił 21 kilometrów. Chcieliśmy wydłużyć go do 40 kilometrów.
BM21, czyli córka starej katiuszy.
W uproszczeniu można tak powiedzieć. Dokupiliśmy silnik nowej generacji. Zamieniliśmy ten rosyjski na francuski i niestety od pięciu lat nie możemy sobie poradzić z integracją. Ciągle nie jesteśmy w stanie doprowadzić do tego, że rakieta będzie leciała w sposób kontrolowany, bo leci, gdzie chce, poza granice poligonu, poza granicę stref bezpieczeństwa, spada na cywilnym terenie. Wypraszają nas z kolejnych poligonów. Dwukrotnie strzelaliśmy w Szwecji, ale Szwedzi powiedzieli, że już więcej nas nie przyjmą. Pieniądze nie rekompensują ryzyka, jakie to ze sobą niesie. (…)
A może to sukces, po prostu jeszcze bardziej wydłużyliśmy zasięg.
Przecież świat widzi, co robimy. Rosjanie mają satelity i obserwują takie testy. Później się z nas śmieją, że Polacy po raz kolejny byli na testach i znowu strzelili poza poligon.
Adam Duda, generał brygady rezerwy. Były szef Inspektoratu Uzbrojenia. Rocznik 1967. 31 lat służby. Absolwent Wyższej Szkoły Oficerskiej Służb Kwatermistrzowskich i Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Doktor nauk ekonomicznych. Studiował podyplomowo na Narodowym Uniwersytecie Obrony w Waszyngtonie. Służbę rozpoczął na stanowisku szefa zaopatrzenia mundurowego w 42 Pułku Zmechanizowanym w Żarach. W 11 Dywizji Kawalerii Pancernej w Żaganiu doszedł do stanowiska szefa Sztabu. Brał udział w misji w Iraku. W 2012 r. po ukończeniu studiów w Stanach Zjednoczonych został wyznaczony na pierwszego zastępcę szefa Inspektoratu Uzbrojenia MON. W latach 2012–2015 był członkiem Rady Nadzorczej natowskiej agencji ds. zakupów w Luksemburgu (NSPA). Przez prawie półtora roku szef Inspektoratu Uzbrojenia. Ze stanowiska odszedł w grudniu 2016 r. W lutym 2017 r. pomimo młodego wieku odszedł ze służby na własną prośbę. Żonaty – żona Magdalena, dwoje dzieci: syn Bartosz i córka Katarzyna. Zapalony myśliwy. Wierny użytkownik samochodów marki mercedes. Innych podobno nie uznaje.
O autorze: Juliusz Ćwieluch, rocznik 1975. Dyplomowany filmoznawca, który nie napisał ani jednej recenzji filmowej. Pracę zaczął w kieleckim oddziale ”Gazety Wyborczej”. Pracował w bezpłatnym dzienniku ”Metro”. Później w ”Przekroju”. Obecie w ”Polityce”.