Trwa ładowanie...
książki
26-04-2010 13:45

Gambit Mesjasza

Otóż nadejście żydowskiego Mesjasza możliwe jest wyłącznie podług ściśle określonego algorytmu, w którym to algorytmie kluczową funkcję ma Świątynia Jerozolimska.

Gambit MesjaszaŹródło: Inne
d3ufvcx
d3ufvcx

Przygotowując te recenzje do powtórnej publikacji w sieci, spostrzegłem, że gdy wybieram do omówienia najciekawsze nie przetłumaczone jeszcze na polski książki fantastyczne, skupiam się tu na trzech zjawiskach: próbach reaktywacji tradycyjnej SF (jak te podejmowane przez Vernora Vinge’a czy Charlesa Strossa); New Weird i okolicach (K. J. Bishop czy Ian R. MacLeod); oraz literaturze niegatunkowej, tworzonej często przez uznanych autorów głównonurtowych, którzy postanowili wtem wyjść poza realizm (Cormac McCarthy czy Nicholson Baker).
Powieść Michaela Chabona The Yiddish Policemen’s Union stanowi konieczny następny element owego ciągu. Zresztą jej podobieństw ze Spiskiem przeciwko Ameryce Philipa Rotha jest tak dużo i na tyle istotnych, bym zaczął podejrzewać głębsze pokrewieństwo. Coś się poruszyło w zbiorowej podświadomości Amerykanów, a my widzimy fale na powierzchni kultury.
Obie powieści zostały napisane przez autorów „na gościnnych występach” w fantastyce i obie to klasyczne historie alternatywne; obie rozgrywają się w Ameryce; w obu rozszczepienie nurtu dziejów nastąpiło w okolicy II wojny światowej; wiodącym tematem i filtrem, przez który przechodzi w nich świat i fabuła, jest kwestia żydowska; i w obu powieściach panuje duszna atmosfera zagrożenia, milczącego oczekiwania na nieszczęście. „Dziwny to czas, by być Żydem”.
Fabularnie The Union to klasyczny kryminał chandlerowski. Głównego bohatera, detektywa Landsmana, budzi pewnej nocy menadżer taniego hotelu, w którym nasz spłukany pijaczyna pomieszkuje po rozwodzie - ktoś zastrzelił narkomana-szachistę w 208. Stokroć ważniejsza od struktury fabularnej jest tu jednak „struktura świata”. Historia rozgrywa się na Alasce, gdzie wszyscy mówią jidisz, w mieście Żydów, na krótko przed ich „ponownym wygnaniem”: po 60 latach Alaska wraca do USA i Żydzi znowu tułać się będą po Ziemi. Chyba że nadejdzie Mesjasz i odrodzi się w Palestynie państwo Izrael.
No ale Mesjasza żydowskiego ktoś właśnie sprzątnął strzałem w tył głowy pod numerem 208.
Powieść jest świetnie napisana i łykamy to gładko jako kolorową fikcję, tymczasem żydowskie niby-państwo na Alasce okazuje się nie być tak zupełnie odlecianym pomysłem Chabona. Rozszczepił on w The Union historię wedle klasycznych reguł konwencji: nie przez doklejenie możliwości wyjętej z kapelusza, ale rozwijając opcję w naszej historii znaną, jedynie nie zrealizowaną. Otóż w 1938 roku, po Kryształowej Nocy, sekretarz Departamentu Zasobów Wewnętrznych USA Harold L. Ickes wystąpił z propozycją otworzenia Alaski dla masowych emigracji Żydów z Niemiec i innych krajów Europy. Alaska potrzebowała wykwalifikowanych osadników, aby się rozwijać; jednak z drugiej strony Stany Zjednoczone egzekwowały restrykcyjne „kwoty imigracyjne” wedle ustawy Johnsona-Reeda z 1924 roku (roczna imigracja z danego kraju nie mogła przekroczyć 2% sumy dotychczasowych emigrantów tej narodowości zarejestrowanych w Cenzusie 1890). Istniał nadto haczyk prawny: Alaska nie stanowiła wówczas jeszcze pełnoprawnego stanu, lecz terytorium
federalne. Ruszyła więc akcja polityczna, Departament sporządził raport, wypowiadali się senatorowie i kongresmeni. Plan miał wszakże przeciwników, m. in. Żydów już osiadłych w Ameryce, a także alaskańskiego delegata, niejakiego Anthony’ego Dimonda z Partii Demokratycznej. W naszej historii przeciwnicy przeważyli i propozycja przepadła. W historii Chabona Dimond zginął rozjechany na waszyngtońskiej ulicy przez pijanego taksówkarza i propozycja przeszła.
Gwoli prawdy, podejmowano nawet bardziej egzotyczne próby „reaktywacji” Izraela, przy czym motywacje decydentów bywały dalekie od humanitarnych. Stalin jeszcze przed II wojną światową stworzył na Dalekim Wschodzie opodal Chabarowska Jewrejskają Awtonomnają Obłast’, „państwo żydowskie na terytorium ZSRR” - istnieje do dzisiaj, chociaż większość Żydów wyemigrowała stamtąd w latach 90-tych do Izraela. W The Union żydowskie osadnictwo ogranicza się do kilku miejsc w Archipelagu Aleksandra. „Stolicą” enklawy jest miasto Sitka: u nas mieścina kilkutysięczna, u Chabona - metropolia wielomilionowa.
Nie popełnia Chabon błędów Rotha i nie „zawraca” całej historii na tory sprzed zmiany. Czytamy o bombie atomowej spuszczonej na Berlin, Trzeciej Republice Rosyjskiej czy Wolnym Państwie Polskim. Notabene, pojawia się więcej akcentów polskich. Rodziny bohaterów pochodzą z Łodzi, z Warszawy. Niemałą rolę grają tzw. „warszawskie tunele” pod budynkami postawionymi w pierwszych latach żydowskiego osadnictwa w Sitce, w strachu przed powtórką z getta warszawskiego.

W Holocauście zginęło tylko dwa miliony Żydów i odtąd historia nie mogła się już toczyć tak samo.


Chabon daje się porywać swojej komiksowej wyobraźni. My razem z nim; lekko skarykaturyzowane postaci pasują do tego świata: partner Landsmana, gigantyczny pół-Żyd, pół-Indianin w jarmułce, garniturze i małym tałesie ofrędzlonym cycesami, z rytualnym młotem indiańskim wykonanym z meteorytu i kija baseballowego z piórami kruka; jeszcze bardziej gargantuiczny rebe-mafioso, rządzący chasydzkim podziemiem żydowskiej Alaski ze śródmiejskiej repliki chaty ukrańskiej; inny czarny charakter jak z Bonda: kaleki szachmistrz-niemowa; czy inspektor Dick, karłowaty Indianin patrolujący północne lasy na miniaturowym motocyklu. Wszystko to jednak trzyma się kupy w ramach obranej przez autora konwencji. Stąd sukces Chabona: wie, jak zmiksować gatunki, żeby ze znanych elementów ułożyć coś oryginalnego, nadal jednak strawnego dla masowego czytelnika. Umiejętność poruszania się między różnymi konwencjami staje się kluczowa we współczesnych sztukach narracyjnych.
Tak więc formuła kryminału wykorzystana została według sprawdzonego przepisu: prowadzi nas od miejsca do miejsca, od postaci do postaci, prezentując wymyślony świat bez poczucia chciejstwa fabularnego. Klimat wziął Chabon z kryminału noir, ale śledztwa jako takiego tu nie ma: detektyw Landsman niemal do samego końca nie przeprowadza żadnych błyskotliwych dedukcji, nie marnuje czasu na drobiazgowe procedury policyjne, kryminologiczne badania itp. Nawet sekwencje akcji po prostu „się przydarzają”. Landsmana przedstawiono nam na początku jako nabuzowanego energią maniaka policyjnego („jakby w tle grał podkład filmowy z głośnymi kastanietami”) - ale bardziej pasuje mu rola porzuconego męża, znieczulającego alkoholem żałobę po swoim małżeństwie i nienarodzonym dziecku. Wątek owej aborcji z przyczyn medycznych, która na koniec okazuje się testem psychologicznym małżeństwa (Landsman nie zdał i teraz cierpi sprawiedliwą karę), rozrasta się, wychodząc na pierwszy plan; podobnie wątek abortowanego małżeństwa. Po
wysadzeniu w powietrze meczetu Al-Aksa Żydzi alaskańscy tańczą na ulicach niczym Arabowie po zniszczeniu WTC - Izrael się odrodzi! odbudowana zostanie Świątynia! nadejdzie Mesjasz! dopełnią się czasy! Bardziej przejmujemy się odbudową małżeństwa bohaterów i dopełnieniem ich pokuty.
Tak naprawdę bowiem detektyw potrzebny jest po to, żeby kolejne postaci miały komu opowiadać tragiczną historię niespełnionego Mesjasza.


Rzecz, której nie rozumiałem i przeszkadzała mi już w „Poszukiwaczach zaginionej arki”: dlaczego słowo, symbol i rytuał miałyby o tyle więcej znaczyć dla Boga niż prawda ducha? Zdeklarowani wrogowie Narodu Wybranego poszukują arki przymierza Żydów z Jahwe, aby wykorzystać jej moc także przeciwko Żydom - Bóg pomoże esesmanom, skoro tylko przywdzieją stosowne stroje, odprawią rytuały i wypowiedzą słowa. Nieważne, że się to hitlerowcom w końcu nie powodzi; ważne, iż na takim założeniu zbudowana jest fabuła.
W kulturze żydowskiej - także kulturze tworzonej przez Żydów bynajmniej nie religijnych - odbijają się wyobrażenia o relacjach Bóg-człowiek wyrosłe na gruncie myśli przedhelleńskiej, z praw plemiennych i praktycznej halaki. Świat, w którym nawet miłosierdzie Wszechmocnego pozostaje spętane kodeksami, zwyczajami, liczbami jest bardziej uporządkowany, przewidywalny, bardziej właśnie obliczalny. W tym sensie Bóg chrześcijan to irracjonalny dzikus, co rusz podważający własne zasady gry.
Kiedy Mesjasz nadchodzi w Mistrzu i Małgorzacie czy (na naszym podwórku) w Jawnogrzesznicy Ziemkiewicza, to zstępuje w historię po bałaganiarsku, bez reguł, ba, łamiąc reguły - nie można się nań przygotować, nie można „być bezpiecznym”; ale z drugiej strony nie trzeba też się lękać automatycznego potępienia za błędy.
Kiedy Mesjasz ma nadejść u Chabona, ważne są wyłącznie procedury. Większa część intrygi obraca się np. wokół wielkiego planu hodowli „czystych jałówek” - istnieją w The Union całe sekretne farmy i teologiczne programy manipulacji genetycznych.
Otóż nadejście żydowskiego Mesjasza możliwe jest wyłącznie podług ściśle określonego algorytmu, w którym to algorytmie kluczową funkcję ma Świątynia Jerozolimska. Żeby odbudować Świątynię, trzeba po pierwsze, odzyskać ziemię, na której miałaby stanąć: Wzgórze Świątynne, gdzie Abraham składał Izaaka w ofierze, a Salomon wzniósł Pierwszą Świątynię; po drugie, należy oczyścić je zgodnie z przepisami z Księgi Liczb.
Stąd logicznie wynikają kolejne założenia. Tak samo jak odbudowa Świątyni jest dla Żydów zapowiedzią nadejścia Mesjasza i czasów ostatecznych, tak utrata kontroli nad owym miejscem przez muzułmanów (a tam właśnie stoi meczet Al-Aksa i Kopuła na Skale) jest dla nich znakiem apokalipsy. W zależności zatem od aktualnego balansu sił politycznych i militarnych w Palestynie, Mesjasz i Koniec Świata przybliżają się do nas lub oddalają; sprawna akcja islamskiego lub żydowskiego komanda i kilka ładunków wybuchowych zmieniają na naszych oczach przebieg zapowiedzianych w Biblii zmagań, rewidują plany boskie. Oglądamy to w serwisach informacyjnych, ale nie rozumiemy - ot, fanatycy, terroryści, znowu ktoś kogoś wysadził w powietrze; ziewamy i przełączamy kanał.
Z kolei aby wypełnić rytuał oczyszczenia Wzgórza Świątynnego, trzeba przelać tam krew zwierzęcia ofiarnego. Musi to być krowa maści jednolicie czerwonej, „koszerna”, nigdy nie pokryta przez byka, nigdy nie pracująca w polu, wieku co najmniej trzech lat. (Według ortodoksów ostatnią taką „czystą jałówkę” odnotowano za czasów Drugiej Świątyni). Po zabiciu i spaleniu - a ofiarę trzeba złożyć na Górze Oliwnej, z czym jest nowy kłopot polityczno-teologiczny - sporządza się z jej popiołów miksturę dla dalszego namaszczenia przez kapłanów. Z tym że kapłanów, którzy mieliby to wszystko wykonać, też trzeba „wyhodować” od dziecka jako oddzielną kastę (lewitów). W Izraelu zajmuje się owym werbunkiem specjalny Instytut Świątynny. Potrzeba trzynastu chłopców, którzy m. in. nigdy nie mieli kontaktu ze zmarłymi i których się trzyma przez lata w ścisłej izolacji.
Intryga kryminalno-polityczno-teologiczna u Chabona stanowi właściwie lekko zmodyfikowany wariant powyższych starań. Niedoszłego cadyka ha-dor przekazują tu sobie z rąk do rąk jak kolejną jałówkę, przewożą do tajnych ośrodków, w końcu zabijają - może i Mesjasz, ale przede wszystkim zmienna w równaniach, pionek w partii szachów. Zdanie gojów poznajemy z ironicznych one-linerów statystów. “Nie żebym był specjalnie religijny, Bóg mi świadkiem - wtrąca Dick. - Ale czuję się w obowiązku zauważyć, że Mesjasz już nadszedł, a wy dranie żeście zabili skurczybyka”. Czy ma na myśli denata ze śledztwa Landsmana, czy Jezusa?


Skomplikowane to wszystko do granic absurdu? Włącza się tu wszakże znany mechanizm psychologiczny: im bardziej taka procedura jest ostra, im więcej wysiłku w jej realizację trzeba włożyć - tym większa pewność jej mocy i tym silniejsza wiara. Bóg talmudyczny porozumiewa się z Żydami jak informatyk ze swoim komputerem: zadając zawieszony na dyskretnych wartościach program.
Ten judaistyczny „proceduralizm nadprzyrodzonego” dominuje we współczesnej popkulturze, fantastyka wzorująca się na formułach hollywoodzkich przejęła go z dobrodziejstwem inwentarza - widać go np. w horrorach fantasy, gdzie prawie zawsze zwycięstwo Zła lub Dobra zależy od poprawności wykonania rytuału, dostarczenia na czas artefaktu itp. Do bólu chrześcijański jest natomiast np. David Lynch.
Ma to swoje odbicie także w science fiction. Technognostycyzm splątał się z kabałą, Aronofsky przeszedł drogę od komputerowo-kabalistycznego poszukiwania Boga w „Pi” - do „Źródła”: pierwszej baśni transhumanistycznej.
Chabon na koniec wyrywa się z tych więzów, Landsmanowie jednym gestem wywracają religijną szachownicę i przecinają koronkowe spiski. Detektyw prosi żonę o wybaczenie. Inaczej to wszystko miało się potoczyć, zła historia się ziściła - ale poradzą sobie, bez planu, bez domu; oni i cały naród żydowski.
Jakoś to będzie.

d3ufvcx
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3ufvcx