Telefon alarmowy 999 rozdzwonił się tuż przed północą. Po drugiej stronie odezwał się drżący głos starszego mężczyzny, tak cichy, że ledwo słyszalny. Facet sprawiał wrażenie śmiertelnie przestraszonego.
– Policja? Nazywam się Powell. Dzwonię z Mead Cottage na Exley Road. Na litość boską, jak najszybciej przyślijcie tu kogoś. W moim domu jest włamywacz. Ja... – W tym miejscu nastąpiło przerażone sapnięcie, a potem szept zmienił się w krzyk. – Nie! Proszę, nie!
Z daleka dobiegły odgłosy szamotaniny, a potem w słuchawce zapadła głucha cisza.
Mimo ciężkich warunków panujących na drogach wóz patrolowy zjawił się pod wskazanym adresem w ciągu trzech minut. Wciąż jeszcze ślizgał się po oblodzonej nawierzchni jezdni, gdy dwaj policjanci, Evans i Howe, popędzili co tchu w stronę wejścia. Niewielki dom zalewała powódź światła, a na śniegu widniał odcisk czyichś butów, prowadzący w stronę otwartego okna na parterze z tyłu budynku. Śladów powrotnych nie było. Włamywacz wciąż przebywał w środku.
Dwaj mężczyźni postanowili się rozdzielić. Evans załomotał do drzwi wejściowych, podczas gdy Howe zaszed ł od drugiej strony, gotów do błyskawicznej akcji na wypadek, gdyby udało się wykurzyć napastnika. Powoli zbliżył się do otwartego okna, bo wewnątrz dostrzegł jakieś poruszenie. Zamarł, zbierając siły do skoku, ale w tym samym momencie ciemna sylwetka wychyliła się na zewnątrz. To był jego kolega, wstrząśnięty i blady jak śmierć.
– Ambulans! Szybko! Cholera, dzwoñ po ambulans!
Na środku maleńkiego pokoiku, zasypanego przez śnieg wpadający przez otwarte okno, na kanapie siedział skulony właściciel domu, a laska służąca mu do podpierania się spoczywała na jego kolanach. Wydawał się zupełnie nie zwracać uwagi na to, co działo się dookoła.
– Musiałem to zrobić... On by mnie zabił... Musiałem to zrobić... – Bezbarwnym głosem powtarzał w kółko te same słowa.
W pokoju panował straszny bałagan – poprzewracane krzesła, sterty rozrzuconych papierów, kabel telefoniczny wyrwany ze ściany... Na podłodze obok kanapy spoczywała jakaś skurczona postać, wciąż dająca słabe oznaki życia. Z głębokiej rany na głowie sączyła się krew, a klęczący obok Evans starał się zahamować jej upływ. Usłyszawszy kroki Howe’a, podniósł wzrok.
– Ten sukinsyn po prostu do niego strzelił – powiedział.
Powell wciąż ściskał w ręku lugera; nie protestował, kiedy Howe sięgnął po broñ, a potem ostrożnie zabezpieczał.
– On albo ja – wymamrotał.
– Co, do diabła, pan sobie myśli? – warknął Evans. – To oficer policji! Strzelił pan do policjanta! Oficer policji? Howe pochylił się, żeby spojrzeć na twarz nieszczęśnika. Na pierwszy rzut oka gość wydał mu się całkiem obcy. Stara, poszarzała twarz, naznaczona piętnem śmierci. A potem zauważył szalik... Znajomy, wilgotny, rdzawoczerwony szalik, teraz przesiąknięty krwią. To było niemal nie do uwierzenia, ale człowiekiem leżącym na podłodze – włamywaczem – okazał się nie kto inny, jak inspektor Frost we własnej osobie... Detektyw inspektor Jack Frost.
– On się tutaj włamał – poskarżył się Powell. – Próbował mnie zabić!
Wstał z trudem i podpierając się laską, pokuśtykał do okna, żeby coś pokazać.
– Spójrzcie tylko!
Drewniana rama okna została rozłupana w miejscu, gdzie ktoś starał się podważyć ją nożem. Nóż leżał na podłodze.
Nóż Frosta. Na zewnątrz śnieg powoli zasypywał ślady stóp. Stóp inspektora. A podręczny zestaw wytrychów, który Frost zawsze nosił przy sobie, teraz wisiał smętnie u zamka sekretarzyka.
Dwaj policjanci popatrzyli po sobie. To po prostu nie mieściło się w głowie. Detektyw inspektor Jack Frost w swoim czasie robił różne głupie rzeczy, ale coś takiego...? Jak, do diabła, mogło do tego dojść?
Okazało się, że to długa historia. Wszystko zaczęło się cztery dni wcześniej, kiedy Joan Uphill, prostytutka, nadaremnie czekała na powrót swojej ośmioletniej córki ze szkółki niedzielnej.