Szkoła, w której straszy Nika pobiegła na górę, rozejrzała się i otworzyła zamek. Na strychu było… jakoś inaczej niż zwykle. Wzdrygnęła się z zimna i naciągnęła sweter na dłonie. Była już przecież późna jesień. Można się było tego spodziewać – strych nie był ogrzewany. Chwilę później, już przeglądając szafę przypomniała sobie, że gdy szła do szkoły było dosyć ciepło. Wzruszyła ramionami i wyciągnęła ręcznik oraz dwie książki. Trzecia, najmniejsza, gdzieś się zawieruszyła i dziewczyna musiała uklęknąć, by zajrzeć w najdalsze zakamarki. Chciała już stąd wyjść – czuła się dziwnie, jakby ktoś ją obserwował. Wreszcie znalazła książkę wetkniętą w sam koniec dolnej półki.
Gdy zeszła z drewnianych schodków, pewien szczegół przykuł jej uwagę – szkielet stał w innym miejscu… Potem zauważyła coś, co sprawiło, że serce na moment przestało jej bić. Szkielet stał sam, bez pomocy stojaka. Dobrze pamiętała grzechoczące kości, połączone drucikami, które bujały się luźno, gdy na początku roku szkolnego Felix przestawiał stojak. Szkielet bez podparcia nie miał prawa utrzymać pozycji pionowej.
Stała oniemiała dłuższą chwilę, gdy nagle szkielet wolno uniósł rękę i wykonał gruchoczący krok w jej kierunku. Upuściła książki. Wrzasnęła i rzuciła się w kierunku wyjścia. Słyszała za plecami klekot kości. Nie oglądając się, wypadła na schody, zatrzaskując za sobą drzwi. Zbiegła na parter i zdyszana zatrzymała się dopiero w hallu. Schylona, przez kilka sekund próbowała złapać oddech. Poprawiła nerwowo włosy, które opadały jej na twarz i uniosła głowę. Przed nią stał Ruben i gapił się na nią bezmyślnie. W porównaniu z Niką był wielki jak góra. Patrzyli na siebie dłuższą chwilę, po czym chłopak zrobił jeszcze głupszą minę niż zazwyczaj, zmierzył ją wzrokiem z góry do dołu i powiedział:
— Dobrze, że masz takie buty.
Potem odwrócił się i odszedł swoim kaczkowatym krokiem. Felix z Netem przyglądali się całej sytuacji, stojąc przy sklepiku. Podeszli do rozdygotanej Niki.
— Dlaczego tak biegłaś? — zapytał Felix.
— To było straszne! — wykrztusiła. — Ten szkielet, na strychu…
— Znów cię prześladuje? Przestawiłem go dalej od naszej kwatery.
— On… próbował mnie złapać.
Chłopcy popatrzyli na nią podejrzliwie.
— Ciekawe, czy doktor Jamnik już przyjmuje? — zastanowił się Net, patrząc na zegarek.
— Lepiej nie — powiedział Felix. — Wykryje u niej rozdwojenie osobowości, a potem przepisze aspirynę i witaminę C.
— Mówię poważnie! — prawie krzyknęła Nika i zerknęła przez ramię na schody, jakby bała się, że szkielet zejdzie za nią aż tu.
Felix spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
— Jak konkretnie chciał cię złapać?
— Wyciągnął rękę i zrobił dwa kroki — powiedziała dziewczyna, naśladując ten ruch. Popatrzyła na chłopców i opadły jej ramiona. — Wy mi nie wierzycie…
— Widzieliśmy tylko, jak zaczepiał cię Ruben — stwierdził Net. — Szkieletu to on nie przypomina. Powiedziałbym, że wprost przeciwnie.
— Nie zaczepiał mnie — odparła. — Gapił się tylko i powiedział, że mam dobre buty. Zapewne chodziło mu o to, że w pantoflach bym zleciała ze schodów.
— Ruben to przygas. — Net machnął ręką.— Ma pół mózgu. O wszystkim i tak decyduje Marcel… A właściwie… dlaczego ty zawsze chodzisz w tych martensach?
— Lubię je… — Wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok.
Felix zmarszczył czoło.
— Miał bardzo głupią minę — powiedział.
— Zawsze taką ma. Może pielęgniarka go upuściła, jak się urodził? — zastanowił się Net. — Dawno temu w szpitalach robili tak, że po urodzeniu matce zabierali dziecko. I oddawali dopiero, jak wychodziła do domu.
— Straszne… — wzdrygnął się Felix. — Jak tak sami je nosili, to co jakiś czas któreś im upadało...
— Przestańcie! — wrzasnęła Nika, aż połowa dzieci w hallu się odwróciła.
Chłopcy dopiero teraz zdecydowali się traktować poważnie jej słowa.
— Chodźmy na górę, zobaczymy — zaproponował Felix.
— Nie! — zaprotestowała. — Nie wejdę tam nigdy w życiu!
— Więc nie sprawdzimy, czy miałaś rację.
— Idźcie sami — powiedziała znacznie ciszej. — Bezpański szkielet buszujący po strychu rzuci wam się w oczy.
Chłopcy wzruszyli ramionami i zostawili Nikę w hallu. Podśmiewając się z dziewczyńskich strachów, zaczęli wchodzić po stopniach. Gdy został im już tylko ostatni bieg schodów, zaczęli iść wolniej. Z każdym kolejnym stopniem ich nastrój ulegał zmianie. Gdy stanęli wreszcie przed drzwiami na strych, nie mieli już chęci na żarty. Co innego wyśmiewać się ze szkieletu, stojąc w ruchliwym hallu, a co innego, gdy ma się zaraz ten szkielet zobaczyć.
— Wchodzimy razem — powiedział Felix.
— A jakby co, razem uciekamy — dodał Net.
— OK.
Pchnęli drzwi i ramię przy ramieniu weszli do środka. Felix wymacał kontakt i zapalił światło. Zakurzony i zagracony strych wyglądał normalnie, ale to wcale ich nie uspokoiło. Zrobili kolejny krok i następny. Doszli powoli do schodów prowadzących do ich kwatery.
— Zimno jakoś… — powiedział Net, zapinając się pod szyję. Z ust leciała im para.
Coś przesłoniło światło okna i zachrobotało metalicznie. Net prawie już zawracał, by wybiec, ale Felix przytrzymał go za rękaw.
— To tylko gołąb na parapecie — szepnął, wskazując półokrągłe okno.
Gołąb usadowił się wreszcie i przestał hałasować. Spojrzeli w głąb strychu. W półcieniach stał szkielet. W napięciu wpatrywali się w niego długą chwilę, ale nie poruszył się. Znajdował się na stojaku, tam, gdzie podczas porządkowania kwatery przestawił go Felix.
— Bolesław Łysy śpi na stojąco. — Net próbował żartem dodać sobie otuchy.
Weszli po schodkach, zebrali książki i ręcznik Niki, zawrócili i starając się nie spieszyć, doszli do drzwi. Poczuli wyraźną ulgę dopiero po dotarciu do drugiego piętra, gdzie było więcej uczniów.
— Chyba nas zaraziła — powiedział Net. — Odczuwam irracjonalną obawę przed powrotem do naszej kwatery.
— Ja też.
— Dziewczyńskie strachy… Z tym trzeba coś zrobić. Za bardzo lubię ten strych, żeby się go bać. Felix zastanowił się chwilę.
— To proste — powiedział. — Jak Nika z nami tam pójdzie, to nie będziemy mogli się bać.
— Hm. Racja. Ona się będzie bała za nas.
Zeszli na dół i podeszli do Niki oczekującej ich przy portierni.
— Nic tam nie ma — zapewnił ją Felix. Oddał jej książki i uwalany w kurzu ręcznik.
Nika odgarnęła włosy wciąż opadające jej na twarz. Felix i Net zobaczyli, że dziewczyna płacze:
— Do tego zgubiłam spinkę do włosów.
— Tę srebrną? — zapytał Felix.
— Tak. To pamiątka po prababci… — chlipała. — Nosiły ją też babcia i mama...
— Pewnie jest na strychu — powiedział Net. — Chodź, poszukamy.
Nika, cofając się, pokręciła głową.
— Musisz to przezwyciężyć — dodał Net, kończąc w myślach „i my też”. — Wrócimy tam i pokażemy ci, że wszystko jest OK. Bolesław Łysy stoi na swoim miejscu.
— Bolesław Łysy?
— Właśnie otrzymał imię. Nie będzie taki straszny.
Nika z ociąganiem wzięła go za rękę i pozwoliła się zaprowadzić w kierunku schodów. Dotarli na samą górę. Otworzyli drzwi i pewnym krokiem, choć z duszą na ramieniu, weszli w półmrok. Nika nerwowo ściskała rękę Neta, idąc krok za nim. Net czuł, że musi za wszelką cenę udawać, że się nie boi. Gołąb nadal drapał pazurami po parapecie, aż zęby bolały. Przez brudną szybę widać było zarys szybko poruszających się skrzydeł.
Spinki nigdzie nie było.
— Bolesław stoi tam, gdzie go zostawiliśmy na początku roku szkolnego — powiedział Net, wskazując ręką w głąb strychu.
Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Ręka Neta zaczęła drżeć.
— Nie… — powiedział powoli i cofnął się o krok.
W półmroku, w miejscu, gdzie dwie minuty temu był szkielet, teraz stał tylko pusty stojak.
— Nie… — powtórzył Net i odwrócił się w kierunku wyjścia.
— Nie rozumiem tego… — powiedział Felix, patrząc na stojak. Poczuł, że Net szarpie go za rękaw i też się odwrócił.
— Mówiłam wam — powiedziała Nika i poczuła, że teraz Felix ją szarpie za rękaw. Odwróciła się. Szkielet stał o własnych siłach w cieniu za ostatnim okienkiem. Niedaleko od drzwi, pod schodami prowadzącymi do ich kwatery. Trójka przyjaciół stała skamieniała, patrząc to na niego, to na drzwi. Gołąb ucichł niespodziewanie.
Mała kostka w małym palcu szkieletu drgnęła. Cała trójka wypadła z wrzaskiem na schody i zbiegła po kilka stopni naraz. Drzwi odbiły się od ściany i zatrzasnęły z łomotem. ###Boże Narodzenie Powoli ściemniało się. Na niebie widać już było pierwszą gwiazdkę. Ulicą w dole przetoczył się tramwaj, aż zadzwoniły szklanki w kredensie. Nika zeszła z parapetu i wetknęła do kontaktu wtyczkę od lampek choinkowych. Plastikowe drzewko, stojące na stole, zabłysło żółtawymi światełkami. Mały pokój ze ścianami ciasno obstawionymi meblami wyglądał teraz bardzo przytulnie.
Wstawiła do buczącej lodówki dwa półmiski ze śledziem z cebulką i karpiem w galarecie, które przygotowała wczoraj. Nie miała chęci jeść sama. Nalała sobie soku i, ze szklanką w ręku, wspięła się po kilku stopniach do swojego okrągłego pokoiku bez drzwi. Usiadła przy małym biureczku i zapaliła lampkę. Spojrzała na choinkę, westchnęła i, od miejsca zaznaczonego zakładką, zaczęła czytać najnowszą część Harry’ego Pottera.
Nagle coś odwróciło jej uwagę. Uniosła wzrok i zobaczyła błysk na niebie. Pomyślała, że to ostatnie promienie słońca zza horyzontu oświetlają samolot, ale błyszczące coś skręciło i zaczęło się przybliżać. Odłożyła książkę i wstała zaintrygowana. Helikopter? Rakieta? Po chwili zrozumiała, co widzi i nie była już w stanie wykonać żadnego ruchu. Dwanaście reniferów ciągnęło po niebie sanie Świętego Mikołaja, zostawiając za sobą błyszczącą złotem smugę. Zaprzęg wyraźnie zwalniał, aż wreszcie sanie pięknym poślizgiem zawinęły nad ulicą i z hukiem oraz tupotem kopyt opadły na dach. Ludzie w dole, na chodniku, zdawali się nic nie zauważać.
Ja nie mam kominka, zdążyła jeszcze pomyśleć Nika, gdy ze strasznym łomotem otworzyła się szafka pod zlewem i wypadły z niej garnki. W ślad za nimi wygramolił się brodaty grubas ubrany w czerwony płaszcz podszyty białym futrem. Odrzucił z twarzy puszysty pompon czapki i wyprostował się. Potarł rękawicą zaczerwieniony nos i uśmiechnął się do Niki. W domu zrobiło się nagle przyjemnie i… domowo. Choinka zaczęła wyglądać na prawdziwą choinkę, a cienie za starymi meblami nie wydawały się już straszne ani ponure.
— Ho, ho, ho — powiedział Mikołaj dudniącym głosem. — Czyli dzień dobry.
Nika, jak skamieniała, patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i z szeroko otwartymi ustami.
— Nie masz kominka, więc wszedłem przez kontakt — wyjaśnił Mikołaj, wskazując szafkę. — Ostatnio nieco przytyłem, ale bezpieczniki wytrzymały.
Dziewczyna nadal nie mogła wykrztusić słowa.
— Wesołych świąt! — powiedział Mikołaj i uściskał ją. — Czemu tak patrzysz? Nie widziałaś nigdy Świętego Mikołaja?
Nika faktycznie wyglądała, jakby próbowała się obudzić.
— Bo… ja już nie wierzę w Świętego Mikołaja… — udało się jej wydukać.
— Nieważne, nie obrażam się — Mikołaj uśmiechnął się szeroko. — Nie mam zresztą monopolu na rynku. Są dzieci, które wierzą w Aniołka, Dziadka Mroza, w Gwiazdora albo w kogoś tam jeszcze… — Gwiazdora? Jakiego gwiazdora? Takiego z MTV?
Mikołaj machnął ręką.
— Przynoszę prezenty nawet tym, którzy we mnie nie wierzą, choć to wcale nie takie proste. Spotkałem już takie małe potworki, które wzywały policję, bo brały mnie za włamywacza. — Mówiąc to szarpnął za klamkę lodówki (jakby z góry wiedział, że zamek jest zepsuty) i zaczął przeglądać jej zawartość. — Masz chude mleko? Jestem na diecie.— Usmiechnął się wyjaśniająco.
— Na dolnej półce…
Mikołaj wyjął z kredensu szklankę, nalał do niej mleka z kartonika i wypił do dna.
— Ale… czemu nie otwierasz swojego prezentu? — zapytał odstawiając szklankę.
— Jakiego prezentu? — Zdziwiła się. Spojrzała pod choinkę i zdziwiła się jeszcze bardziej. Leżała tam spora złota paczka przewiązana czerwoną wstążką. — Ojej, to dla mnie?
Mikołaj skinął głową, gładząc się po brodzie. Nika podeszła do choinki i wzięła prezent w dłonie. W środku było coś lekkiego i miękkiego. Rozerwała papier i ujrzała… nowiutką kurtkę zimową z białym futerkiem na kołnierzu, kapturze i mankietach. Założyła ją i stwierdziła, że jest znacznie lepsza, niż mogłaby to sobie wymarzyć. Mikołaj gładził brodę, bardzo z siebie zadowolony. Rude loki Niki rozsypały się malowniczo po ciemnozielonym materiale kurtki.
— Dziękuję bardzo — krzyknęła radośnie.
— Nie marzniesz na mrozie i nie grzejesz się w domu — wytłumaczył Mikołaj. — Oddychająca tkanina z Goretexu jest bardzo odporna na rozdarcia. Do tego obszycia z króliczego futerka.
Nika objęła Mikołaja i cmoknęła go w różowy policzek, ale zaraz posmutniała.
— Bardzo miło, że pan wpadł — powiedziała odsuwając się — ale pewnie wiele dzieci czeka…
— Widzisz, ja jestem w wielu miejscach jednocześnie — powiedział, głaszcząc ją po głowie. — Wiesz, czemu Einstein wziął się za opracowywanie tej swojej teorii względności? Chciał się dowiedzieć, jak w jeden dzień obskakuję cały świat. I prawie mu się to udało… Chodź. — Gestem zaprosił ją do szafki pod zlewem, ale zatrzymał się w pół przysiadu. — No tak! Ty nie potrafisz przejść kablem elektrycznym. — Nika zaprzeczyła ruchem głowy. — Kablem antenowym też pewnie nie przejdziesz. — Nika znów pokręciła głową. — Wywietrznikiem kanalizacji też chyba nie… No trudno, wyjątkowo pójdziemy schodami.
Wyprowadził ją na klatkę schodową i machnięciem ręki zamknął zamek w drzwiach. Weszli na poddasze i stanęli pod drabiną do klapy prowadzącej na dach.
Nika zatrzymała się i powiedziała:
— Podobno dzieci nie mogą zobaczyć Świętego Mikołaja…
— Uznałem, że ta sytuacja jest wyjątkowa — odparł Mikołaj i otworzył klapę. — A do tego ty jesteś wyjątkowym dzieckiem. Zapnij kurtkę i załóż kaptur.
Wyszli na dach. Dwanaście reniferów wpatrywało się badawczo w Nikę i szeptem wymieniało między sobą uwagi. Jeden z nich naprawdę miał czerwony nos i mrugnął do niej okiem. Któryś z tyłu zachichotał, ale uspokoił się trącony kopytem sąsiada. Za nimi stały duże sanie. Miały wielkość ciężarowej wywrotki. Ciemne drewno było powyginane w fantastyczne łuki. W przedniej części znajdowała się kanapa, a ładownię wypełniały prezenty w różnych kolorach i różnego kształtu. Po bokach sań przymocowane były latarenki, takie jak na Starym Mieście. Za szkiełkiem każdej z nich pełgał wesoły płomyk. I zwierzęta, i sanie stały na pochyłym blaszanym dachu jak przylepione, pod kątem. Nika zauważyła, że Mikołaj, a nawet ona sama nie mają najmniejszych problemów z chodzeniem po śliskiej połaci. Rozejrzała się i stwierdziła, że spadzisty przed chwilą dach wydaje się być poziomy, za to cały świat wokół jest przechylony. Miała chęć zapytać, jak to możliwe i jak to się dzieje, że dach nie zapada się pod ciężarem reniferów, ale
zapomniała o tym, gdy Mikołaj pomógł jej wsiąść do sań. Usiadła w zagłębieniu pluszowej kanapy i musiała przyznać, że jest to najwygodniejsza rzecz, na jakiej kiedykolwiek siedziała. Po raz pierwszy też, odkąd pamiętała, nie marzła zimą na dworze.
— Zapnij pasy — powiedział Mikołaj i wgramolił się na siedzenie obok niej. Chwycił lejce i zawołał w dziwnym języku kilka słów do reniferów. Kopyta zabębniły po dachu (ale znów nikt z przechodniów nie zwrócił na to uwagi) i po chwili sanie uniosły się ponad dachami, a świat znów stał się poziomy. Nika wyjrzała przez poręcz. Ulice i domy szybko malały w dole. Wstęga Wisły błysnęła matowo w świetle księżyca, po jej drugiej stronie widać było Starówkę
i pięknie oświetloną choinkę na Placu Zamkowym. Renifery przyspieszyły i zatoczyły łuk wokół centrum miasta, przystrojonego świątecznie hotelu Marriott i migającego lampkami Pałacu Kultury.
Zaczął padać śnieg, ale płatki dziwnym trafem omijały sanie. Płomyk z latarni przelatywał przez szkło i rozpływał się złotą smugą za saniami. Wtedy Nika miała już pewność, że Święty Mikołaj na pewno jest najprawdziwszym Świętym Mikołajem. Poczuła też, że znów zaczyna w niego wierzyć, a właściwie… to przecież wierzy już całkowicie.