1
To zaczyna się niepostrzeżenie, przeważnie od porażenia banałem.
Któregoś dnia - ile wtedy masz lat? nie więcej niż kilkanaście - zdajesz sobie sprawę, że nigdy już nie będziesz dzieckiem. Nie przeżyjesz po raz drugi ani godziny, ani minuty z tego czasu. Już zatrzasnęły się zwrotnice, wszystko zaprzepaszczone, szanse wszystkie. Jak funkcja falowa - ze wszechmożliwości kollapsujesz do jednego jedynego stanu. Takie i tylko takie dzieciństwo poniesiesz w sobie aż do wieczności. Przegrywasz z każdym dniem.
Niby wszyscy dobrze o tym wiemy - ale ty nagle pojmujesz ostatnie konsekwencje, asymilujesz tę nieuchronność do samego rdzenia swej duszy, i nogi się pod tobą uginają, kręci ci się w głowie, siadasz na ziemi, przerażony, zrozpaczony, serce bije mocno, powoli. Liczysz, raz-dwa, trzy-cztery, pięć-sześć, to są kroki śmierci, tak się skrada, tak odmierza, zegar atomowy wszechświata, metronom rozpadu połowicznego, klepsydra entropii. Żeby się wydobyć, trzeba rzeczy małych: smaku świeżego jabłka, zapachu nocy, śmiechu twej małej siostry... Wstaniesz, w końcu wstaniesz, wszyscy wstajemy. Za tobą, na ziemi, cień-pokurcz: zwłoki dziecka.
Hodowaliśmy konie. Stado liczyło ponad dwieście sztuk. Kiedy spędzaliśmy je wszystkie do korralu, od grzmotu ich kopyt kamienie przewracały się w swych podziemnych legowiskach. Tylko my i Zapartowie prowadziliśmy hodowlę na taką skalę; ale stado Zapartów było prawie o połowę mniejsze. Wiosną przeganialiśmy wierzchowce po nieskończonych łąkach Zielonego Kraju i razu pewnego zdarzyło się, iż gdzieś w tej nieskończoności tabuny jednak się spotkały, wpadły na siebie, przemieszały. Od tamtego czasu znakowaliśmy zwierzęta. Nasz znak to dwie odwrócone podkowy; Zapartów - krzyż.
Znakowanie źrebaków odbywało się przeważnie na zewnątrz, na wybiegu. Czasami siadałem na ogrodzeniu, przyglądałem się. Ale nie było mnie przy tym, jak tato i dziadek Michał znakowali Trzecią Gwiazdę. Ezekiel mi opowiedział; a potem sam dziadek. Trzecia Gwiazda wyrwała się na moment i jeszcze leżąc, wierzgnęła tak nieszczęśliwie, że trafiła kopytem prosto w pierś starca. Uderzenie źrebaka nie było silne, lecz dziadek Michał wyraźnie poczuł, jak coś mu się tam w ciele przemieściło. Stracił dech, usiadł ciężko. Po chwili pojawił się ból, piekący, kłujący. Tato, Ezekiel i ciotka Tekla pochylali się nad dziadkiem. - Już dobrze, już dobrze - sapał.
Nie było dobrze. Odnieśli go do domu, do jego pokoju na piętrze przybudówki. Chciał pójść sam, okazało się, że muszą go wziąć pod ramiona; i skończyło się na tym, że go zanieśli - zawołali jeszcze Nataniela do pomocy. Mały Jan pogalopował po Doktora. Wtedy się dowiedziałem. Natychmiast pobiegłem do dziadka, ale tam już kłębiło się pół rodziny i mama odpędziła nas, mnie i Larysę. Larysa płakała.(Z płaczem Lary s y było tak: czasem wywoływał u mnie dzikie napady złości, krzyczałem na siostrę, przedrzeźniałem ją, robiłem miny, więc ona tym głośniej szlochała, więc tym większa złość rosła we mnie... a czasem - jej płacz podnosił wysokie fale współczucia, bliźniaczego smutku, próbowałem ją wówczas niezdarnie uspokajać, mamrotałem jakieś pocieszenia, przytulałem mocno, dzieci tak bardzo polegają na cielesności, dotyk i ciepło koiły wszelkie nasze koszmary...
Raz złość, raz współczucie - i zdawało się, nie istnieje reguła pozwalająca przewidzieć, który wzorzec reakcji akurat przeważy). Larysa, z oczyma pełnymi łez, schowała się pod schodami; wpełzłem za nią. Miejsca ciemne, miejsca ciepłe, duszne, miejsca półmroku - tam bezpieczeństwo, tam pociecha. - Umrze, umrze - chlipała. Usłyszała to zdanie od kogoś pod drzwiami dziadka i teraz powtarzała na głos, był to jej strach największy, ponieważ kompletnie niezrozumiały. - Nie umrze - mówiłem - nie umrze. - Umrze, umrze, umrze. - Niecały rok wcześniej umarła kuzynka Małgorzata.
Wieczorem żyła, rankiem była martwa; nigdy potem już jej nie widzieliśmy. Zapytany tato odparł, iż zabrała ją śmierć. Teraz wróciły do Lary s y wszystkie dziecinne strachy wobec nieznanego. Kciuk powędrował do buzi, wcisnęła się w kąt wnęki - chude kolana pod brodą, palce nóg skulone, włosy koloru słomy kryją zapuchnięte oczy, łamie mi serce ten grymas bezgranicznej rozpaczy na jej pulchnej twarzyczce, wykrzywione w płaczu wargi. Płacz wśród dzieci jest zaraźliwy; im dłużej na nią patrzyłem, tym bliższy byłem łez.
Już drżały mi usta, już mrowiły policzki. Naraz złapałem ją za ramię. - Chodź. - Pociągnąłem, raz, drugi, trzeci, coraz silniej, aż się wreszcie ruszyła i odtąd dała już sobą powodować. - Chodź, zobaczymy.
Nasz dom składał się z kilkunastu mniejszych i większych budynków skupionych na planie prostokąta wokół najstarszej części: drewnianej chaty farmerskiej. Obecnie w chacie nocują już tylko goście, niemniej pozostała osią kompleksu. Od wschodu styka się z nią budynek największy (w którym i my mieszkaliśmy): trzykondygnacyjny, murowany, z sześcioma kominami, obszerną werandą i długim gankiem. Przybudówka dziadka znajduje się na jego tyłach. Ganek otacza wielki budynek dookoła, używaliśmy go także jako korytarza, tak przechodziło się z pokoju do pokoju. Często zakradaliśmy się nim (my, dzieci) pod okna zamkniętych przed nami pomieszczeń i podsłuchiwali, podpatrywali. Jeszcze częściej po prostu goniliśmy się po ganku do utraty tchu lub gniewnej interwencji któregoś z do- rosłych. Matka krzyczała, że w końcu kiedyś połamiemy sobie karki. Jeśli już, to nie w ten sposób - istniały znacznie bardziej prawdopodobne. Mały Jan pokazał mi którejś nocy, jak wspiąć się na dach i jak przechodzić zeń na dachy innych budynków.
Z perspektywy dachu wszystko było inne, miejsca doskonale znane okazywały się nagle egzotycznymi konstrukcjami tajemnego przeznaczenia.
Wspinałem się, gdy tylko mogłem - czyli głównie nocą, bo za dnia zawsze istniało ryzyko odkrycia. Ale było w tym coś jeszcze: narkotyk wysokości. Z dachu widziałem nawet dąb. Wspinałem się i na dąb; z niego widziałem nasze dachy. I było także to: oddech wielkich przestrzeni. Zwłaszcza w noce, w ciepłe noce gwiaździste. Sześć lat, tysiąc snów, wdrapywałem się między bliźniacze kwadratowe kominy, wznosiłem twarz, otwierałem usta, połykałem długimi haustami noc; noc połykała mnie. Ręka wiatru we włosach, w gardle pędzel zapachów (ziemi, trawy, dymu, ziemi), w uszach szum, straszny, wspaniały szum nieskończonych przestrzeni; ten niesłyszalny huk, który jest tłem każdej ciszy, a w takie noce po prostu rozsadza ci czaszkę.
Oparty plecami o komin, z szeroko otwartymi oczyma, ustami wpółuchylonymi, drżałem, zziębnięty, rozgorączkowany. (Teraz jestem pewien: gdyby nie Mały Jan, gdyby nie dachy naszej farmy - nie przyjąłbym kielicha Mistrza Bartłomieja).
Istniały wszakże w tym królestwie ścieżki niższe i dreszcze łatwiejsze. Poprowadziłem Larysę. Wiedziałem, że z ganku można przeskoczyć na wykusz przybudówki i następnie tak się po nim przesunąć, stopa za stopą, by zajrzeć do wnętrza dziadkowej sypialni. Rzecz jasna, ten skok to było ryzyko śmiertelne - lecz dziecko nie widzi tego w ten sposób. Przeskoczyliśmy oboje - ja pierwszy, ona za mną - i nawet nie spojrzeliśmy w dół. Przykucnięci, zbliżyliśmy się do okna, jednym ruchem unieśli głowy. Był już wieczór, za plecami mieliśmy cień chmurnego nieba; przed sobą - ciepłe światło pełnego ludzi pokoju.
Był tam dziadek Michał - leżał w łóżku, nieruchomy, widzieliśmy jego ręce na kocu i garb nosa; był Doktor - chodził w kółko od drzwi do łóżka i z powrotem, co jakiś czas pochylał się nad dziadkiem i wsłuchiwał się w rytm jego oddechu, tętna; był tato, wujek Anastazy, wujek Karol, ciotki bliźniaczki; był Pastor, którego przyjazdu nie zauważyłem - on siedział na krześle przy nogach łóżka, tyłem do okna, z pochyloną głową, wyglądało jakby spał, ale potem przekonaliśmy się, że w istocie czytał z otwartego na kolanach modlitewnika.
Trwało to długie minuty, kwadranse. Zmierzchało już, podniósł się wiatr przednocny, poznałem go po zapachu. Co jakiś czas otwierały się drzwi sypialni, zaglądali do środka krewni. Ciotki bliźniaczki znowu zaczęły płakać. Doktor otworzył swą torbę, błysnął metal i szkło. Wkłuł się w ramię dziadka, wtłoczył mu w żyłę jakąś ciemną ciecz, potem sięgnął do kamizelki, zerknął za zegarek. Palce dziadka zaciskały się na kocu; ja ściskałem spoconą dłoń Larysy. Na co tam czekaliśmy, kurczowo uczepieni parapetu, przyklejeni do ściany pięć metrów nad ziemią?
Jaki sekret pragnęliśmy podpatrzeć?
Bo w końcu przecież podpatrzyliśmy. Dziadek nagle usiadł, zobaczyliśmy jego twarz, przerażone oczy, ślinę i krew na brodzie. Zaczął kaszleć, łapać się za pierś. Przypadł do niego Doktor, przypadł tato, reszta rodziny - aż Doktor musiał na nich nakrzyczeć, dopiero się odsunęli.
Dziadek, z twarzą wykrzywioną w bólu, szeptał coś charkotliwie. Widać nie mogli go zrozumieć, bo nagle się uciszyli, i wtedy zabrzmiały wyraźnie słowa Pastora: - Prawo Pana doskonałe - krzepi ducha; świadectwo Pana niezawodne - poucza prostaczka; nakazy Pana słuszne - radują serce; przykazanie Pana jaśnieje i oświeca oczy... - Larysa złapała mnie mocno za koszulę, odwróciła głowę od okna.
- Umrze, umrze, umrze, umrze. - No więc umrze; będziesz wreszcie cicho?! - warknąłem.
Tam wewnątrz działy się bowiem rzeczy przedziwne.
Doktor wzniósł ponad głowę puste dłonie i odstąpił od łóżka. Tato, ciotki i wujkowie stali w milczeniu, nagle skamieniali. Pastor zaś, nachylony tuż nad dziadkiem Michałem, wrzeszczał nań z wściekłością:
- Aż po grób! Aż po grób! Aż po grób!
Nie bardzo wiedziałem, co by to miało znaczyć. Był żeby to refren kolejnej modlitwy ? Pastor wymawiał te trzy słowa głosem zarezerwowanym dla kazań potępieńczych; był odwrócony do okna plecami, lecz doskonale potrafiłem sobie wyobrazić, jak teraz wygląda jego twarz. Co najdziwniejsze, dziadek zdawał się go mimo wszystko nie słyszeć.
Patrzył pusto przed siebie - to znaczy gdzieś w prawo, w kąt sypialni między łóżkiem a drzwiami - i dyszal swoje. Banieczki krwi pękały mu na wargach. Zaczęło mi się zbierać na wymioty. Przełknąłem z wysiłkiem.
Wtem Pastor umilkł. Ktoś krzyknął; któraś z ciotek chyba. Zamigotała żarówka, na moment zrobiło się w pokoju ciemniej, jakby wielka ćma okrążyła lampę. Cień wypęczniał w miejscu, w które wpatrywał się dziadek Michal; wypęczniał, rozrósł się, napuchł na jedną trzecią pomieszczenia, po czym szybko się cofnął i rozpuścił.
Zielona sukienka, róża w ciemnych włosach, opalone, nagie ramiona. Uśmiecha się ciepło, podchodząc do dziadka, siadając na łóżku, ujmując drżącą rękę starca; on uśmiecha się do niej.
Wielka cisza. Pastor wznosi ramię, niczym do ciosu Mojżeszowego. Tato łapie go za to ramię, przytrzymuje.
Ciotka Joanna odwraca się od nich wszystkich, opiera czoło o ścianę.
Młoda kobieta z różą we włosach z powrotem układa dziadka na łóżku, wsuwa mu pod głowę poduszkę. W tej ciszy usłyszałbym, gdyby coś powiedziała; nie mówi nic. Pochyla się nad dziadkiem. Myślałem, że go pocałuje - ale nie. Ociera wierzchem dłoni jego wpółotwarte usta, delikatnie zamyka mu powieki. Nadal uśmiecha się lekko.
W uszach ma srebrne kolczyki, małe, lśniące.
Potem wstała, spojrzała na mnie, przygładziła sukienkę i rozpłynęła się w powietrzu.