Ewa Wachowicz. Mogło się skończyć źle. Bała się amputacji. "Popełniłam błąd"
Ewa Wachowicz chętnie udziela wywiadów i opowiada o gotowaniu, ale czy ją znacie? Kim jest kobieta, którą od lat podziwiają miliony Polaków? Czy zastanawialiście się jaka prywatnie jest była Miss Polonia i dlaczego porywa się na ekstremalne wyzwania?
Kobieca Ewa Wachowicz potrafi... odebrać poród krowy. Tego nie dowiecie się z jej programów kulinarnych. Pięćdziesięcioletnia dziś Miss Polonia, choć za pośrednictwem szklanego ekranu wielokrotnie gościła w naszych domach, sama pieczołowicie strzegła swojej prywatności. Tym bardziej wciągająca okazuje się jej szczera rozmowa z Markiem Bartosikiem. Książka "Wszystkie korony Ewy Wachowicz" to próba pierwszej autobiografii Miss Polonia.
Dowiadujemy się z niej np. że Wachowicz uwielbia stawiać przed sobą wyzwania i potrafi postawić się każdemu, nawet mafii. Że do twarzy jej w dredach i niemal straciła palce u prawej stopy. A skoro już przy tym wątku jesteśmy... poniżej publikujemy fragment książki, w którym Wachowicz opowiada, jak do tego doszło i czego ją to doświadczenie nauczyło.
Ewa Wachowicz o afrodyzjakach:
Część II: Korona bez ostatniego diamentu, czyli wulkany Ziemi [Fragment książki Marka Bartosika, "Wszystkie korony Ewy Wachowicz"]
Do Polski docierają od Ciebie filmiki gdzieś z górskich szczytów na całym świecie. Wachowicz wygląda jak Wachowicz, także po wspinaczce na 7 tysięcy metrów. Uśmiechnięta, zadowolona. Co ukrywasz poza kadrem?
Ty byś od razu chciał jakichś bebechów na wierzchu, potu i łez. W ekstremalnych warunkach bywa i tak, ale nie jeżdżę w wysokie góry po to, by cierpieć. Trochę pocierpieć jednak trzeba, żeby szacunek do gór nie był tylko sloganem. Kiedyś, w drodze na Ararat...
5137 metrów, Kaukaz...
…odmroziłam sobie palce u prawej stopy. Wyglądało to okropnie. Zeszły mi paznokcie, część stopy miałam czarną. Bałam się, przyznaję, amputacji, ale lekarze mnie uspokoili, że tak źle nie jest. Prawie pół roku chodziłam w crocsach, do spódniczki również, bo żadnych innych butów nie byłam w stanie założyć.
Ale co się wydarzyło tam w górach?
Popełniłam błąd, który mnie nauczył, że sprzęt sprawdza się dwa razy, a bezpośrednio przed wyjściem w góry trzeci raz. Doświadczeń w wysokich górach nie miałam wtedy wiele. Wcześniej byłam tylko na Mount Kenia...
5199 metrów nad poziomem morza, tuż "pod” równikiem.
Właśnie, pod równikiem... Tam było ciepło. Góra jest przepiękna, a na jej zboczach rosną potężne starce i wielkie lobelie. To wśród nich przeżyłam pierwsze objawy choroby wysokościowej: zawroty głowy, zatrzymanie wody, co powodowało, że bardzo puchłam. Do tego dochodził potworny, jak w ciężkiej migrenie, ból głowy. Przekonałam się też, że choroba wysokościowa atakuje jednak przede wszystkim układ nerwowy – zrobiłam się pobudzona, niecierpliwa. Z takimi objawami najlepiej radzić sobie stopniowo, przyzwyczajając się do dużej wysokości, ale nie zawsze jest na to czas. Ostatnio w Himalajach wylądowaliśmy już na wysokości 3600 metrów nad poziomem morza i właściwie zaraz ruszyliśmy jeszcze wyżej.
Na zboczach Araratu upałów nie było.
Nawet wymyśliliśmy, że wejdziemy tam z końcem marca, żeby na podejściu leżał jeszcze śnieg i można było skorzystać z nart skiturowych. Przed wyjazdem przewodnik Grzegorz Bargiel, brat Andrzeja, który na nartach zjeżdża z K2, powiedział, że zima jeszcze mocno trzyma. I zalecił, żeby zaopatrzyć się w ogrzewacze do butów. Dopytałam, jakich Andrzej używa w Karakorum, i kupiłam takie same. To były wkładki do butów skiturowych zasilane z baterii. Wszystko działało, akumulatorki naładowałam. Przed atakiem szczytowym nie sprawdziłam ich ponownie. Gdy wychodziliśmy, na zegarze była druga w nocy, a na termometrze minus 37. Szybko okazało się, że w lewym bucie wkładka nie grzeje. Zastanawiałam się, czy coś źle podłączyłam, czy bateria się rozładowała, ale szłam. Mówiłam tylko Grześkowi: "Kurde, zimno mi w nogi, zimno mi w nogi”. W pewnym momencie on mnie spytał: "Jak ci jest?”. 'Dobrze, już nie jest mi zimno w nogi” – odpowiedziałam. "Dziewczyno, zjeżdżasz do obozu” – usłyszałam od razu. Od tamtej chwili pamiętam, że jak jest zimno, to znaczy, że jeszcze mamy czucie. Jak przestaje być zimno, to znaczy, że już jest odmrożenie. Z Araratu wracałam na bosaka, bo przez potężne obrzęki nie byłam w stanie założyć żadnego buta.
Nogę wyleczyłaś. Coś wynikło z tej przygody?
Przekonałam się, że taka wszechmocna to nie jestem. Dużo rozmawiałam o tym z Marcinem Kacperkiem – przewodnikiem, z którym też chodzę po górach i wspinam się po skałkach, jeżdżę w puchu poza trasami. Powiedział mi coś niesamowicie mądrego. "Wiesz, że mogłaś stracić palec? Jeden, dwa. Warte jest to wyjścia na Ararat?”. No niewarte – musiałam mu odpowiedzieć. Nie tylko dlatego, że każdy z palców jest ważny dla stabilności całej sylwetki. Warto czasem po prostu zawrócić, odpuścić.
Skorzystałaś kiedyś z tej rady?
Ostatnio w Himalajach.
W tych wymarzonych Himalajach, w które nie mogłaś się wybrać od tylu lat?
Dojechałam tam latem 2018 roku. Doszłam do wysokości 5500 metrów. Dalej przed nami był kocioł wypełniony zmarzliną, a obok lawinisko. Popatrzyłam na to wszystko i uznałam, że nie mam szans wejść wyżej. Zawróciłam z jednym z miejscowych asystentów naszej wyprawy.
Z poczuciem porażki? Przecież żeby w górach coś osiągnąć, trzeba determinacji.
Tamta decyzja była dla mnie dowodem, że panuję nad swoim życiem, że umiem ocenić ryzyko i zrównoważyć je z celem, jaki mogę osiągnąć. Wyszło mi, że lepiej wrócić do domu, do planowania kolejnych wypraw. A w ogóle to w Himalajach było super!