R o z d z i a ł 2
Drgnęłam na dźwięk dzwonka. W jednej chwili usiadłam na wpół przytomna, nie rozumiejąc, co się dzieje. Na stoliku przeraźliwie dzwonił telefon. Odruchowo podniosłam słuchawkę.
– To ty?! – usłyszałam wysoki nerwowy głos. – To ty?!
– Ja – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– Błagam! – jęczała kobieta, z lekka się dusząc. – Błagam, przyjedź do mnie jak najszybciej. Może przy tobie się nie odważy.
– Ale dokąd mam przyjechać i po co? – osłupiałam.
– Posłuchaj – mamrotała niewidoczna rozmówczyni, zjadając z przejęcia niektóre słowa – przecież nie możesz zostawić mnie samej. Pośpiesz się, błagam! Na podwórzu parkuje właśnie jakiś samochód. To na pewno on... Aniu, przyjdź, proszę cię, bo inaczej... on mnie zabije...
– To pomyłka – powiedziałam.
W słuchawce przeraźliwie zapiszczało. Odłożyłam ją na widełki i spojrzałam na zegarek: wpół do szóstej. Sen mnie opuścił. Mopsy siedziały na kanapie z wytrzeszczonymi ze zdziwienia oczami. Ja też byłam zaskoczona. I w tym momencie telefon zadzwonił ponownie.
– Aneczko kochana – wyszeptał ten sam głos – jak najszybciej...
– Znowu wybrała pani nieprawidłowy numer... – po raz kolejny usłyszałam piski w słuchawce. Już miałam ją odłożyć, kiedy rozległ się rozpaczliwy krzyk:
– O Boże! Co się dzieje?! Dlaczego ciągle mnie z panią łączy?! O Chryste, on zaraz tu wejdzie!
– Niech się pani uspokoi – spróbowałam przemówić do rozsądku zdenerwowanej kobiecie.
Jej słowa o nadciągającym niebezpieczeństwie wcale mnie nie zaniepokoiły. Pomyślałam sobie, że babka pewnie przesadza. Że jest zwykłą histeryczką. Gdyby ktoś chciał wtargnąć do jej mieszkania, żeby ją zabić, już dawno zostałaby po niej tylko mokra plama.
Katia ma taką pacjentkę – Ninę Koczetkową. Ledwie zaboli ją głowa, a już panikuje i z krzykiem oznajmia: „Umieram, niech mnie pani ratuje!”. Nie zważa na porę dnia ani nocy. Wydzwania dzień w dzień. Świątek, piątek czy niedziela. Katia musi biec na każde jej zawołanie, bo inaczej nasz telefon byłby rozgrzany do czerwoności.
– O Boże – mamrotała niewidoczna rozmówczyni – co ja mam teraz zrobić?
– Niech mi pani poda numer do tej Ani, spróbuję do niej zadzwonić – zaproponowałam.
– Tak, tak, tak! – wykrzyknęła. – Proszę zapisać. Niech jej pani powie, że on mnie zaraz zabije.
– Jak się pani nazywa?
– A co to za różnica?
– Ciekawa sprawa! – oburzyłam się. – Mam poinformować jakąś Anię, że ktoś kogoś zabije? A skąd będzie wiedziała, że chodzi akurat o panią? – Łana, mam na imię Łana! – krzyknęła i rzuciła słuchawką.
Zerknęłam na kartkę. Numer był prawie jak nasz, tylko kończył się siódemką zamiast szóstki.
Oczywiście nieznajoma Ania smacznie sobie spała. Nic dziwnego, o tej porze! W słuchawce usłyszałam ciągły sygnał. Po dwudziestym się rozłączyłam. Wiele osób wyłącza na noc telefon. Nie chcą, żeby wyrywano ich ze snu. Najwyraźniej Ania też się do nich zalicza. Może bym tak wyciągnęła wtyczkę z gniazdka i o wszystkim zapomniała? Nie zdążyłam jednak wstać, gdyż ponownie rozległ się dźwięk telefonu. Przeklinając w duchu własną bezduszność, odebrałam i z beznadzieją w głosie zapytałam: – Łana? Ania nie odbiera. Lepiej będzie, jeśli zadzwoni pani do niej nieco później, gdzieś tak koło ósmej...
W słuchawce usłyszałam chlipanie. Albo to Łana szlochała, albo na linii były zakłócenia. W końcu do mojego ucha dotarł słaby głos:
– Wyszedł... błagam... proszę...
Rozzłościłam się do reszty.
– No widzi pani, wyszedł. Jest pani cała i zdrowa. Nic pani nie zrobił. Proszę się spokojnie położyć. Mnie też przydałoby się trochę snu. Rano zadzwoni pani do biura obsługi klienta i powie, że...
– Umieram... – usłyszałam – ...zabił mnie... proszę tu przyjechać... nie chcę leżeć sama, na Boga...
Słowa docierały do mnie jak przez mgłę. Kobieta mówiła mechanicznie niczym robot. Po chwili w słuchawce rozległy się jęki i dziwne skomlenie. Spojrzałam na zegarek – równa szósta. Nie, zasnąć to mi się już na pewno nie uda.
– Jaki ma pani numer telefonu?
Ale Łana widocznie nie zrozumiała mojego pytania, ponieważ wybełkotała: – Ulica Sielezniewska 15, mieszkania 42.
Oho! To przecież sąsiedni blok!
– Zaraz przyjdę – obiecałam, zrzucając kołdrę. Jeśli ta babka ma po prostu atak histerii, już ja jej pokażę! Kto to widział, żeby wydzwaniać w środku nocy i nie dawać ludziom spać!
Wściekła wskoczyłam w dżinsy. Założyłam sweter, kurtkę puchową i, podkradłszy się na paluszkach do drzwi, zaczęłam ostrożnie przekręcać klucz w zamku. Domownicy mogą sobie jeszcze pospać dobrą godzinę. Zdążę wrócić, tylko wyleję kubeł zimnej wody na głowę tej bezczelnej histeryczki. Klucz z brzękiem upadł na podłogę. Drgnęłam. Jeszcze tylko brakowało, żebym obudziła dzieci. Na szczęście w domu panowała cisza. Nawet psy, które na odgłos otwieranych drzwi zawsze natychmiast przybiegały w nadziei, że zostaną wyprowadzone na spacer, spały sobie spokojnie na kanapie w salonie. Wyszłam z klatki i aż się wzdrygnęłam. Jeszcze nie zaczęło świtać. Ciemne niebo upstrzone było jasnymi gwiazdami. Na dworze panował okropny ziąb. Co najmniej trzydzieści stopni poniżej zera, a może nawet więcej. Truchtem przebiegłam do sąsiedniego bloku. Pod nogami skrzypiał śnieg. Miałam wrażenie, jakbym szła po kruszących się odłamkach lodu.
Dom był bliźniaczo podobny do naszego. W środku jednak czekała mnie niespodzianka – okazało się, że obie windy są nieczynne. Przeklęłam pod nosem. U nas w ramach oszczędności też wyłączają windę, ale tylko jedną – pasażerską. Co jest w pełni zrozumiałe: jeśli, nie daj
Boże, trzeba byłoby znieść chorego na noszach z najwyższego piętra, to bez windy ani rusz. Pewnie tu nikt nie zamierza chorować. Doszłam do wniosku, że mieszkanie nr 42 powinno się mieścić na szóstym piętrze. Powlokłam się na górę, posapując przy tym z wściekłości. Schody wyglądały na czyste, ale być może miało się takie wrażenie dzięki przytłumionemu oświetleniu dwudziestopięciowatowych żarówek. Wokół mnie panowała grobowa cisza. Nie zakłócał jej nawet najmniejszy dźwięk. Na drugim piętrze niespodziewanie ogarnął mnie strach. Powoli zaczęłam żałować, że wplątałam się w tę historię. Ruszyłam biegiem po schodkach. Moja kondycja fizyczna pozostawia jednak wiele do życzenia, dlatego już na czwartym piętrze dostałam zadyszki. Zwolniłam i resztę drogi przebyłam powoli, zastanawiając się, co powiedzieć nieznajomej Łanie.
Drzwi jej mieszkania wyróżniały się na tle pozostałych. Były obite piękną zieloną skórą. Wyglądały na drogie. Zamiast zwykłego dzwonka zobaczyłam psią mordę wykonaną z trudnego do określenia materiału. Kicz nad kicze i kiczem pogania! Ostatnio Kiriusza zobaczył taką samą na targu i długo prosił, żebyśmy zamontowali „pieska” u nas w domu. Pamiętam, jak sobie wtedy pomyślałam: niemożliwe, żeby znalazł się ktoś, kto kupi taką tandetę! A jednak! Okazuje się, że na tym świecie wszystko jest możliwe! Przycisnęłam „nos”. Posłuchałam przez chwilę ochrypłego trelu, mającego chyba naśladować szczekanie. Łanie jakoś się nie śpieszyło, żeby otworzyć. „Szczekanie” ucichło. Ponownie nacisnęłam dzwonek. Histeryczka najwyraźniej nie miała zamiaru podejść do drzwi. Co za bezczelne babsko! Nie dała mi się wyspać, a sama najspokojniej w świecie ucięła sobie drzemkę! Już ja dobrze znam takie typy! Pewnie zmęczyła się robieniem scen i wpadła w objęcia Morfeusza. Wcale nie liczyła na to, że ktoś będzie na tyle głupi, żeby pędzić
na złamanie karku, aby ją ratować! Poirytowana szarpnęłam za klamkę. Drzwi niespodziewanie się otworzyły. Doskonale, zaraz dostanie za swoje! Celowo głośno tupiąc buciskami, wparowałam do ciemnego przedpokoju i zawołałam:
– Pani Łano, gdzie pani jest?!
W odpowiedzi rozległ się ledwie słyszalny jęk. Rzuciłam się w stronę, z której dochodził. W niewielkim pokoju na łóżku leżała kobieta. Wystrój pomieszczenia bezsprzecznie świadczył o tym, iż mam do czynienia z samotną zamożną osobą. Łóżko było zasłane żółtym jedwabnym prześcieradłem. Dookoła same zakładki, kokardki, koronki, sztuczne futro i różowe falbanki. Łana była ubrana w nieprawdopodobną czerwono- pomarańczowo-czarną piżamę z tych, które za bajońskie sumy sprzedawane są w firmowych sklepach z bielizną. Odpowiednie wdzianko dla histeryczki. Kobiety tego pokroju są zazwyczaj „delikatnej i artystycznej natury”. Szybko otworzyłam usta, żeby dać upust swojemu świętemu oburzeniu, jednak równie szybko je zamknęłam. Nieznajoma może i miała napady histerii, ale teraz wyraźnie było z nią źle. Twarz pokrywała trupia bladość. Po czole spływały krople potu. Na kołdrze leżał telefon. Wybrałam „03”. Po dwudziestym sygnale wprost kipiałam ze złości. To tylko w filmach wszyscy pędzą na złamanie karku w stronę noszy, na
których wydaje ostatnie tchnienie umierający. W realnym świecie nikt nie kwapi się przyjść z pomocą.
Wreszcie, po jakichś trzech latach, beznamiętny głos oświadczył:
– Pogotowie ratunkowe, słucham.
– Proszę przysłać lekarza, kobieta zasłabła.
– Wiek? – zapytała obojętnie słuchawka.
Głupszego pytania nie da się już chyba wymyślić. Chociaż w sumie w pełni zrozumiałe, dlaczego zadają je na samym początku. Jeśli, na przykład, zaniemogła osiemdziesięcioletnia staruszka, nikt nie będzie się śpieszył. Rzuciłam szybkie spojrzenie na Łanę i odpowiedziałam:
– Czterdzieści pięć.
– Co jej jest?
– Nie wiem, jest nieprzytomna.
– Bóle występują?
– Nie wiem, chyba nie.
– Adres.
Szybko podyktowałam nazwę ulicy.
– Kto zgłasza?
– Sąsiadka.
– Proszę czekać – zawiadomiła bezdusznym głosem dyspozytorka i rozłączyła się.
Z niepokojem spojrzałam na chorą. Wtem jej oczy się otworzyły i wymamrotała: – Aneczko, przyszłaś!
Stwierdziłam, że nie ma sensu wyprowadzać jej z błędu i potwierdziłam:
– Przyszłam, przyszłam. Zaraz przyjedzie lekarz.
Łana wydała z siebie dziwny chrapliwy dźwięk i niewyraźnie wybełkotała:
– Podróba, podróba, szukał...
– Wszystko będzie dobrze, leż spokojnie – uspokoiłam ją, zerkając na zegarek.
No gdzie się podziewa ta karetka? Ale mają tempo! Zanim dotrą, można umrzeć ze trzy razy. Łana niespokojnie się poruszyła.
– Leż spokojnie – poleciłam, jednak kobieta powtarzała jak zdarta płyta: – Podróba, podróba...
– Dobrze już, dobrze, podróba – usiłowałam ją pocieszyć. – Nie martw się, lekarz zaraz tu będzie. Coś cię boli?
Zamilkła, potem wydała kolejny chrapliwy odgłos i niespodziewanie głośno krzyknęła:
– Nie uwierzył mi, przeszukał wszystkie kąty, ale tego nie ma...
– Wszystko już dobrze – wciąż próbowałam ją uspokoić.
– Wierzysz mi?
– Oczywiście.
– To powiedz wszystkim, że mnie zabił! – wykrzyknęła z przejęciem i opadła na poduszkę.
Jej twarz wykrzywiła się w straszliwym grymasie, usta usiłowały zaczerpnąć powietrza, jednak bezskutecznie. Wzrok utkwiła w jednym punkcie, ręce raptownie zadrgały i znieruchomiały. Przestraszyłam się na dobre. Czas ciągnął się w nieskończoność. Dopiero po upływie kwadransa rozległ się dzwonek do drzwi. Pobrzękując metalowymi skrzynkami, dwóch młodych mężczyzn weszło do pokoju i, spojrzawszy na Łanę, jednocześnie westchnęło.
– Masz ci los – mruknął jeden. – Na sam koniec zmiany.
– Jeszcze pół godziny i poszlibyśmy do domu, a teraz... – dodał drugi.
Pierwszy wyciągnął jakieś blankiety. Drugi nachylił się nad Łaną i polecił:
– Proszę dać ręcznik, tylko jakiś gorszy, żeby potem nie było żal go wyrzucić. Zdezorientowana poszłam do łazienki, ściągnęłam z wieszaka różową frotę i zaniosłam ją lekarzowi. Ten z niewiadomych przyczyn wsunął ręcznik Łanie między nogi.
– A pan co, zamierza przeprowadzić badanie ginekologiczne? – zdziwiłam się.
Westchnął smętnie, nakapał do szklanki jakichś brązowych kropli, po czym wyciągnął ją w moją stronę. Wydzielała z siebie ostry, nieprzyjemny zapach.
– Pościel się pobrudzi, trzeba będzie ją później wyrzucić – wyjaśnił spokojnie.
– Dlaczego? – spytałam zdziwiona, że nawet nie próbują pomóc chorej.
– Dlatego, że – rozpoczął lekarz, wybierając numer telefonu – po śmierci mięśnie się rozluźniają i cała zawartość pęcherza moczowego i jelit...
Urwał i krzyknął do słuchawki:
– Halo! Pogotowie, piętnasta karetka, proszę przysłać ekipę, mamy zwłoki. Nie, przed naszym przyjazdem.
Słuchałam w osłupieniu, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje.
– Nazwisko? – zapytał doktor.
– Moje?
– Nie, zmarłej.
– Nie wiem.
Lekarz chrząknął.
– Dobrze, w takim razie chociaż imię i wiek.
– Łana, a ile ma lat, nie mam pojęcia.
Obrzucił mnie chłodnym spojrzeniem, po czym zapytał:
– A pani to właściwie kim była dla zmarłej?
Zawahałam się. Jak mam mu wyjaśnić sytuację? Opowiedzieć całą historię o nocnych telefonach nieznajomej kobiety? Nie, to zbyt niedorzeczne i zanadto skomplikowane. Jeszcze w coś się wplączę...
– Sąsiadką.
– Sąsiadeczka! – gwizdnął. – Poszukajmy dokumentów. Pewnie ma gdzieś schowany dowód osobisty. W biurku albo szafie na pościel. Miał rację. W sąsiednim pokoju, w barku, na szklanej półce stało niewielkie pudełko. Na samej górze leżała bordowa książeczka. Otworzyłam ją: „Swietłana Rodionowna Łomakina, ur. 1952 r.”.
– Nie narzekała na serce? – zainteresował się lekarz, żwawo zabierając się za wypełnianie papierów. – Może cierpiała na dusznicę bolesną?
– Nie znałam jej za dobrze – wymamrotałam.
– Nic nie widzę, nic nie słyszę, nie mam nic do powiedzenia – mamrotał pod nosem lekarz, związując ręce kobiety bandażem.
Następnie wyciągnął niewielki kawałek pomarańczowej opaski medycznej, szybko napisał na niej drukowanymi literami „Łomakina” i, pogwizdując, przymocował ją do nogi zmarłej. Zrobiło mi się niedobrze na widok jego obojętnej miny i rutynowo wykonywanych czynności. Chłopak pracował jak automat. Na jego twarzy nie było widać żadnych emocji. Zachowywał się, jakby leżał przed nim złamany taboret, a nie martwa kobieta. Pewnie rozlatujące się meble byłyby w stanie wywołać w nim więcej gniewu albo złości.
– No dobrze – oświadczył nagle – proszę tu zaczekać. Zaraz przyjedzie milicja.
– Po co?
– Takie są wymogi w przypadku zgonu pod nieobecność lekarza – oznajmił, składając papiery.
Ruszyli w stronę drzwi.
– Hej, proszę poczekać! – krzyknęłam. – A ciało?
– Nie zabieramy zwłok – wyjaśnił. – Przyjedzie patrol, to zrobi porządek. Zawiozą albo do sądowej kostnicy, albo do zwykłej, w zależności od przyczyny zgonu. Niech pani tu zaczeka.
– Sama z trupem? – zdrętwiałam ze strachu.
– A co w tym takiego? – rozzłościł się doktor. – Żywych należy się bać, a nie martwych. Nie mogą wyrządzić nam żadnej krzywdy. Są zupełnie nieszkodliwi.
Brzęknąwszy na pożegnanie metalowymi skrzynkami, zniknęli na klatce schodowej. Po raz kolejny zapanowała cisza. Nie była już jednak taka niezmącona, jak jeszcze pół godziny temu. Ożyła winda. Usłyszałam, jak porusza się w szybie, a na podwórzu wyje alarm jakiegoś samochodu. Zrobiło mi się nagle zimno i nieswojo. Pośpiesznie wyszłam do drugiego pokoju, który służył jako salon. Obok szafki z telewizorem stały dwa piękne, nowe welurowe fotele. W jednym z nich, zwinięty w kłębek, spał ogromny kot. Wyglądał zupełnie jak tygrys. Szyję zwierzęcia okalała piękna, szeroka, jasnobłękitna obroża z medalionem. Odruchowo pogłaskałam kociaka i po raz drugi zajrzałam do dowodu osobistego zmarłej. Swietłana Rodionowna była samotna. Wydanego w 1997 roku dokumentu nie ozdabiał żaden wpis. Rubryka „dzieci” świeciła pustką. Dla zabicia czasu poszłam rozejrzeć się po kuchni. Tak, wygląda na to, że rzeczywiście mieszkała sama. Dwa malutkie garnuszki, niewielka patelnia i równie mała lodówka. Kobiety posiadające rodzinę mają
zupełnie inny zestaw naczyń i zazwyczaj ogromne szafy do przechowywania jedzenia. Łazienka w zalotnym różowym kolorze świadczyła o wysiłkach, jakie przedsięwzięła, usiłując zatrzymać szybko mijającą młodość. Szklane półeczki z trudem utrzymywały niezliczoną ilość słoiczków i tubek. Czego tu nie było! Kremy przeciwzmarszczkowe i antycellulitowe, emulsje na plamy pigmentowe, odmładzające toniki, maseczki do twarzy, najróżniejsze peelingi, glinki lecznicze, okłady roślinne, toniki na bazie ogórka... Istny obłęd! Jak ona mogła się połapać, co, kiedy i w jaki sposób stosować?! Na suszarce wisiał samotny ręcznik, na haczyku – bardzo drogi kobiecy szlafrok. Nigdzie nie było ani śladu po męskiej wodzie kolońskiej, piance do golenia, a w kubeczku umierała z nudów samotna szczoteczka do zębów. Wszystko jasne. Albo nigdy nie miała męża, albo się rozwiodła. Nagle mój wzrok padł na zegarek – za piętnaście siódma. Jeśli zaraz nie wrócę do domu, dzieci i Katia zaśpią. Nie nastawiają budzików, gdyż doskonale wiedzą, że
równo o siódmej wparuję do pokoju i wydam okrzyk bojowy: Pobudka!
Nogi same poniosły mnie w stronę drzwi wyjściowych. I tak na nic się nie przydam milicji. Zmarłej nie znałam, a jak zacznę im opowiadać całą historię, w którą się wplątałam, pomyślą, że coś kręcę i zaprowadzą mnie na komisariat. A tam mnie dokładnie wymaglują. Lepiej będzie, jak po cichutku się stąd ulotnię. Tak czy inaczej nie pomogę już biednej Łomakinej. Poza tym najprawdopodobniej była niespełna rozumu. Wygadywała jakieś brednie. Wzięła mnie za swoją znajomą...
– Miau – rozległo się tuż obok mnie żałosne miauknięcie.
Zatrzymałam się przy samych drzwiach. O moje nogi ocierał się kot. Napuszył ogon i delikatnie mruczał. Pewnie jest głodny. Przez moment mu się przyglądałam, po czym chwyciłam go na ręce i wyszłam na klatkę schodową. Wszystko wskazuje na to, że Swietłana była samotna. Biedny kotek zostanie więc w pustym mieszkaniu bez jedzenia i picia, skazany na śmierć głodową. Milicja nie będzie się przejmowała jakimś zwierzęciem. Wezmę go na razie do nas, a potem się zobaczy. Oddamy to cudeńko w dobre ręce.