Rozdział 1
Nienawidzę swojego męża. Dzisiaj również – kiedy o dziesiątej rano z łagodnym uśmiechem wszedł do mojej sypialni, trzymając w rękach tacę, na której ustawione były w szeregu: filiżanka kawy, dzbanek ze śmietanką i cukiernica – nie wiem dlaczego zachciało mi się rzucić w jego głowę lampką nocną i rozpłakać się. Muszę jednak przyznać, że nie wszystkie moje poranki tak się zaczynają. Tylko te, kiedy Michaił jest w domu. Tysiące kobiet bez chwili namysłu oddałyby swoją prawą rękę w zamian za posiadanie takiego małżonka: czułego, dobrego, szczodrego, bogatego, wyrozumiałego... Ale mnie nie wiedzieć czemu zbiera się na wymioty nawet wtedy, gdy on je zupę. A od dymu z jego papierosów dostałam alergii, mimo że przedtem bez problemu wytrzymywałam obecność swojego ojca, który nie wypuszczał fajki z ust.
– Kochanie – powiedział czule małżonek, ustawiając na łóżku specjalny stolik – jesteś dzisiaj jakaś blada! Głowa cię boli? Zrobiłem ci kawę. Wypij, póki gorąca. Mam nadzieję, że nie przesłodziłem... Posłusznie zaczęłam sączyć brązowy płyn, kompletnie nie czując smaku. Tymczasem Misza podszedł do okna i rozsunął zasłony. Do pokoju zajrzał pochmurny dzień.
– No, no! – zachwycił się mężulek. – Dopiero co zaczął się listopad, a już spadł śnieg i zimno jak w lodowni! Pewnie właśnie dlatego niezbyt dobrze się czujesz! Wiesz co, lepiej zostań w łóżku. Zaraz każę Nataszy szybko tu posprzątać i wtedy sobie odpoczniesz. Jeśli chcesz, to pójdę po ciastka?
Pokręciłam powoli głową.
– Aż tak źle? Nawet eklerów nie zjesz? – zmartwił się Misza i wymknął się na korytarz.
Bezmyślnie patrzyłam w ślad za nim. Michaił jest taki przystojny, że nadawałby się jako model do żurnali mody. Ma prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, waży około osiemdziesięciu kilo, błękitne oczy, bujne jasnoblond loki... A do tego jeszcze w młodości uprawiał kulturystykę i kiedy ściąga koszulkę, kobiety wydają okrzyki zachwytu, a mężczyźni wciągają brzuchy.
Michaił jest bogaty. Tylko nie myślcie sobie, że dorobił się majątku, biegając po ulicy z automatem, albo że oszukiwał łatwowiernych ludzi, tworząc piramidy finansowe. Nie, on jest po prostu dzieckiem szczęścia. Dziesięć lat temu razem ze swoim najbliższym przyjacielem Loszą zajął się handlem komputerami. Wtedy ich biuro mieściło się w jednym pokoju, a teraz mają już całą sieć sklepów i punktów serwisowych. Wszelkie zyski mąż natychmiast inwestuje dalej, jednak na życie pozostaje nam jeszcze całkiem przyzwoita suma. W każdym razie mamy mieszkanie, daczę, dwa samochody, gosposię. Kilka razy do roku jeździmy za granicę na urlop. Chociaż... dlaczego mówię „mamy”? Wszystko jest zapisane na Michaiła. A ja nie mam kompletnie nic. Jeśli więc mąż się ze mną rozwiedzie, zostanę bez grosza przy duszy. Co więcej, nigdzie nie pracuję, mam bowiem niezwykle „potrzebny” i „opłacalny” w dzisiejszych czasach zawód muzyka.
Nie gram jednak na gitarze i nie skaczę z mikrofonem po scenie. Jestem harfistką, gorzej niż przeciętną, mimo że uczyłam się gry na harfie przez długie lata. Jakoś jednak nie ułożyły mi się stosunki z harfą. Nienawidzę tego instrumentu, podobnie jak swojego męża. I jeszcze jeden istotny fakt: Michaił ma trzydzieści lat, a ja trzydzieści sześć. Z wyglądu jestem podobna do chorego konika polnego. Tam, gdzie inne kobiety mają pewne krągłości, u mnie sterczą kości. Wzrostem nie dociągnęłam nawet do stu sześćdziesięciu centymetrów i ważę trochę więcej niż żaba. Pozostaje tylko dziwić się naturze, która wynagrodziła mi to wszystko rozmiarem nogi – trzydzieści dziewięć. Mam błękitne oczy, osadzone blisko nosa, małe usta i ciągłe problemy z włosami: nie chcą się ani kręcić, ani układać. Przeważnie sterczą w różne strony. Do tego jeszcze nie mogę pochwalić się mocnymi zębami, i kiedy Misza, demonstrując swoje wspaniałe kły, zręcznie odgryza kawałek jabłka, w moim sercu mimo woli rodzi się zazdrość: dlaczego jedni
mają wszystko, a inni?
A zresztą, co tu dużo mówić: już od samego dzieciństwa miałam straszliwego pecha. Urodziłam się w bardzo zamożnej rodzinie. Moi rodzice nie byli już tacy młodzi. Tata, profesor, doktor nauk, skończył pięćdziesiąt pięć lat, a mama, śpiewaczka operowa, była od niego dokładnie o dziesięć lat młodsza. Nie udało im się mieć dzieci w młodości, myśleli więc, że są bezpłodni. Niespodziewanie jednak Pan Bóg postanowił okazać im miłosierdzie i powołał mnie do życia.
Jeśli myślicie, że łatwo jest być obiektem wielkiej, dozgonnej miłości, to jesteście w dużym błędzie. Miałam okropne dzieciństwo. Nigdy, pod żadnym warunkiem nie pozostawiano mnie samej. W niemowlęctwie miałam nianię, w latach szkolnych – guwernantkę, Różę Jakowlewnę. Podczas gdy inne dzieci z rumieńcami na policzkach zjeżdżały z górki na sankach, ja, unieruchomiona – w futerku, walonkach, dwóch czapeczkach, rękawiczkach z jednym palcem i szaliku – patrzyłam na nie z zawiścią. Mama zabraniała mi wszystkich dziecięcych zabaw, przy czym podobno robiła to dla mojego dobra. No bo przecież, zjeżdżając z górki, można sobie skręcić kark, biegając z piłką – nogę, a skakanie na skakance grozi uszkodzeniem kręgosłupa. Kąpanie się latem w rzeczce również było zabronione, a do szkoły Róża Jakowlewna odprowadzała mnie aż do dziesiątej klasy. Do bufetu szkolnego i do stołówki miałam wstęp wzbroniony. Zapowiedziano mi, że moja noga nigdy tam nie postanie, ponieważ na stołówce gnieżdżą się okropne choroby – żółtaczka,
czerwonka itd. No i w ogóle przedsięwzięto niewiarygodne środki ochrony mojej osoby przed wirusami i mikrobami! Lody musiały się najpierw roztopić na talerzyku, a dopiero potem wręczano mi łyżkę. Jabłka i pomarańcze były dokładnie myte wodą z mydłem, a następnie sparzano je wrzątkiem. Sprzątanie w pokoju dziecięcym przeprowadzano dwa razy dziennie, ale mimo wszystko lgnęły do mnie najrozmaitsze choróbska. Począwszy od pierwszej klasy, przez cały czas byłam chora, przechodząc płynnie od odry, przez ospę wietrzną, do świnki. Jeśli w mieście zaczynała się epidemia grypy, to potrafiłam zachorować na nią dwa razy. Chyba nie znalazłoby się ani jednej dziecięcej infekcji, która by mnie ominęła: ostre zapalenie krtani, szkarlatyna, koklusz... Do szkoły uczęszczałam dorywczo, uczyłam się koszmarnie i nie miałam żadnych przyjaciół.
Wreszcie kiedyś poruszona została kwestia gry na instrumencie muzycznym. Mama podeszła do tej sprawy poważnie i skrupulatnie wszystko zbadała. Fortepian został z mety odrzucony, gdyż pianiści cierpią na okropną osteoporozę. Od skrzypiec pojawia się szpetny odcisk na podbródku. Wiolonczela uniemożliwia prawidłowy rozwój klatki piersiowej. W końcu tata, który był już zmęczony niekończącym się ględzeniem mamy, rzekł: – Wygląda na to, że najlepszym instrumentem są drewniane łyżki – lekkie, a jednocześnie wydają głośny dźwięk!
Ojciec miał, jak widać, poczucie humoru. W przeciwieństwie do mamy, która całkowicie była go pozbawiona, dlatego zamachała rękami i oświadczyła:
– Instrumenty ludowe? Nigdy w życiu!
Niedługo po tej rozmowie poszliśmy na koncert, na którym mama, obserwując pilnie orkiestrę, zauważyła harfistkę. Wszystko momentalnie stało się jasne.
– Cudowny instrument! – zachwycała się mama. – Duży, więc nie pójdzie z nim sama do szkoły. Potrzebny będzie ktoś, kto ją odprowadzi! Bardzo dobrze, zawsze będziemy ją mieli na oku!
I to był początek drogi krzyżowej dziecka – przyszłego geniusza. Godzinami ślęczałam przy harfie. Aczkolwiek zdarzały się również chwile radości. Czasami mama wyjeżdżała na występy i wtedy można się było obijać: położyć się na kanapie z książką i brzdąkać nogą po strunach. Wydobywały się wtedy koszmarne dźwięki. Ale, po pierwsze, tata, profesor matematyki, nie miał poczucia rytmu, a po drugie – spod moich palców przeważnie płynęły bynajmniej nie cudowne melodie. Oczywiście mama-muzyk od razu zorientowałaby się, w czym rzecz!
Harfy nienawidziłam jak żywego człowieka – kopałam ją i szczypałam, jednak w ósmej klasie mama mi oznajmiła:
– Masz, dziecko, talent, więc będziemy cię przygotowywać do studiów muzycznych.
Wzruszyłam ramionami. W dzienniczku ze szkoły muzycznej ze wszystkich przedmiotów od góry do dołu miałam same tróje. Studia muzyczne w takim przypadku nie były chyba najlepszym pomysłem, ale mama dołożyła wszelkich starań i zostałam przyjęta. Wielu wspomina lata studenckie jako najlepszy okres w swoim życiu, ja natomiast mam zupełnie inne odczucia: było to pasmo jednakowo szarych dni. Nie miałam żadnych przyjaciółek, a wykładowcy, z miejsca zorientowawszy się w moim „utalentowaniu”, niezbyt się starali. Przechodząc z trudem z roku na rok, jakimś cudem dotarłam do obrony dyplomu. Przede mną roztaczała się perspektywa smutnego życia ze znienawidzoną harfą w objęciach.
Tata do tego czasu już umarł, a sprawić mamie przykrości, mówiąc jej, że rzucam muzykę, nie potrafiłam. Był rok 1984 – wkrótce miała zacząć się pieriestrojka. Mama po raz kolejny wykorzystała swoje znajomości i zostałam przyjęta do pracy w filharmonii. W miesiącu odbywało się tam po pięć-sześć koncertów. A pamiętacie, jak w tamtych czasach było rozpowszechnione pojęcie „sprzedaży wiązanej”? Kupowało się w sklepie, przypuśćmy, książkę deficytowego Walentina Pikula , a trzeba było dodatkowo zapłacić jeszcze za zbiór wierszy poety Pupkina , pt. Klasa robotnicza kroczy zamaszyście. Nie chciało się Pupkina? To nici z Pikula! Tak też było ze mną i moją harfą. Ludzie spodziewali się pieśni estradowej, komika, ostatecznie żonglerów albo treserów z pieskami. Ale w tym momencie konferansjer, wywracając oczyma, zapowiadał: – Camille Saint-Saëns, utwór na harfę.
I wtedy na scenę, stukając ciężkimi lakierkami, wychodziłam ja, ubrana w białą koncertową suknię, i zaczynałam niezbyt umiejętnie szarpać struny nieszczęsnej harfy. Teraz to pewnie by mnie obrzucono zgniłymi pomidorami, ale w połowie lat osiemdziesiątych publiczność była zupełnie inna – bardziej inteligentna i litościwa. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że harfistka stanowi jedynie dodatek do Kobzona czy Leszczenki i gdzieniegdzie słychać było nawet skąpe oklaski.
Tak minęło siedem lat. Potem mama spostrzegła swój błąd. Ukochana córka dobijała do trzydziestki, a kawalerów wciąż nie było. No ale jak ja mogłam ich znaleźć? Na spotkania towarzyskie chodziłam wyłącznie z mamą, na urlop również wyjeżdżałyśmy razem, a prawdziwych przyjaciółek po prostu nie spotkałam! Mama rzuciła się do książki telefonicznej. W naszym życiu rozpoczął się nowy etap – byłam prezentowana jako panna na wydaniu! I nikogo nie obchodziło, czy chcę wyjść za mąż, czy nie. A z mamą nie było warto się sprzeczać...
Mama odrzucała wszystkich proponowanych kandydatów. Jednego po drugim. Siemion za stary, a do tego wdowiec z dziećmi. Piotr – brzydki. Konstantin pije. Aleksiej – przystojny, ale biedny jak mysz kościelna. Mama miała nieprawdopodobnie wygórowane wymagania wobec mojego narzeczonego – miał być przystojny, mądry, bogaty, inteligentny, nie pić i najlepiej jeszcze być sierotą z mieszkaniem i domkiem letniskowym. Najciekawsze jest jednak to, że po roku intensywnych poszukiwań taki kandydat się znalazł. Był to Michaił Gromow – siostrzeniec mamy najbliższej przyjaciółki. Prowadził bardzo korzystne interesy. Było tylko jedno „ale”. Narzeczony dopiero co skończył dwadzieścia cztery lata, a ja wyprawiłam już w czerwcu trzydziestkę. Jednak kwestia wieku niedługo martwiła zaszczytne negocjujące strony. Adelajda Maksimowna, ciotka Miszy, chciała jak najszybciej uwolnić się od odpowiedzialności za siostrzeńca, którym opiekowała się po śmierci jego rodziców, a moja mama była gotowa na wszystko, byleby mnie zaobrączkować.
Wyswatali nas i ożenili. Pół roku po ślubie z poczuciem spełnionego obowiązku umarła moja mama. Adelajda Maksimowna przeżyła ją dokładnie o miesiąc. Rzecz jasna zarzuciłam koncertowanie i
teraz całymi dniami wyleguję się w domu na kanapie. Domem zajmuje się Natasza. Dzieci nie mamy. Czasami do głowy przychodzi mi myśl: może sprawić sobie pieska? Parę razy nawet pojechaliśmy oglądać szczenięta, ale zawsze wracaliśmy do domu rozczarowani. A poza tym psa trzeba by było wyprowadzać, regularnie karmić, wozić do weterynarza i na wystawy – jednym słowem: jedna wielka udręka. Do tego jeszcze, gdzieś tak ze cztery lata temu, niespodziewanie zasypała mnie lawina alergii i kwestia zwierząt w domu sama się rozwiązała. Wszystkie moje dni wyglądają identycznie. Wstaję około dziesiątej. Biorę prysznic, potem jem śniadanie, piję kawę i zasiadam przed telewizorem. Następnie jem obiad i ucinam sobie mniej więcej półtoragodzinną drzemkę. Potem udaję się albo do fryzjera, albo na zakupy. Przez pewien czas próbowałam chodzić na basen, ale momentalnie nabawiłam się zapalenia płuc, a na zajęciach z fitnessu porządnie nadwerężyłam sobie nogę. Tak więc sport musiałam sobie wybić z głowy. Za to z przyjemnością biorę
masaże. Lubię saunę, tylko nigdy nie skaczę po niej do basenu – strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Jednak w moim beznadziejnie nudnym życiu jest promyk słońca. Są to powieści kryminalne. Uwielbiam czytać książki i skupuję je workami. Marinina, Daszkowa, Sierowa, Jakowlewa, Polakowa – stały się moimi prawdziwymi przyjaciółkami. Z jaką radością sięgam po nowości! Jest tylko jeden mały problem – książka wystarcza mi zaledwie na jeden dzień. Dlaczego te panie tak wolno piszą! Dzisiaj, na przykład, kompletnie nie mam się czym zająć. W telewizji pokazują takie bzdury, że aż mnie skręca.
Ułożywszy się wygodnie na kanapie z górą kołder i poduszek, rozpakowałam czekoladkę i poleciłam Nataszy:
– Niech pani będzie tak miła i pójdzie do kiosku po gazety: „Kronikę Kryminalną”, „Pietrowkę 38” i „Megapolis”.
Natasza skinęła głową i ruszyła co tchu, by wykonać polecenie. Wyciągnęłam się na kanapie. Jednak dobrze, że nie sprawiłam sobie psa. Przyszedłby teraz, wlazł do mnie pod koc i nie dałby mi odpocząć... Drgnęłam na dźwięk ostrego dzwonka. Zegarek pokazywał prawie południe. Najwidoczniej roztrzepana Natasza w pośpiechu zapomniała kluczy. Zsunęłam się z kanapy i jednym szarpnięciem otworzyłam drzwi. Zamiast tęgawej jasnowłosej Nataszy zobaczyłam przed sobą zgrabną, czarnowłosą dziewczynę.
– To pani jest żoną Michaiła Gromowa? – zapytała.
Zdziwiona, kiwnęłam głową. Dziewczyna podała mi paczkę i szybko zbiegła, stukając po schodach obcasami.
– Kim pani jest?! – zadałam spóźnione pytanie, ale na dole trzasnęły już drzwiczki od samochodu.
W paczce znalazłam kasetę wideo z napisem: „Obejrzyj sama”. Magnetowid stoi u nas w gabinecie. Najpierw na ekranie telewizora migały szare pasy, potem rozległo się straszne sapanie i przed moimi oczyma pojawiły się dwa obnażone ciała. Skrzywiłam się. Nie znoszę pornografii. Komu przyszło do głowy, żeby przysłać mi podobne obrzydlistwo?! Podczas gdy przychodziłam do siebie, akcja zaczęła się rozwijać. W pewnym momencie mężczyzna się odwrócił, a ja o mało co nie spadłam na podłogę – wprost na mnie skierowana była twarz Michaiła. W odrętwieniu obserwowałam rozwój wydarzeń. Kamera odtworzyła wszystko z pełną obojętnością – od początku do końca. Potem ukazała się twarz czarnowłosej dziewczyny, tej samej, która dopiero co wybiegła z klatki, i popłynął uroczy głęboki głos, prawdziwy mezzosopran: „Dzień dobry. Nie znamy się, niemniej jednak jesteśmy związane niewidoczną pajęczyną. Pozwoli pani, że się przedstawię – nazywam się Tania Mołotowa. Mam dwadzieścia pięć lat. Jestem tłumaczem. Znam angielski, niemiecki,
francuski, arabski, świetnie zarabiam i jestem bardzo ładna...”.
Muszę przyznać, że dziewczyna miała rację. Burza czarnych jak smoła włosów otaczała wąską twarz z nieskazitelnie jasną cerą. Ogromne piwne oczy, gęste rzęsy, wyraźne łuki brwiowe... mały nos, usta jak u wielkiej aktorki Brigitte Bardot, figura również cudowna: wąska talia, długie nogi i jędrne piersi.
„...Tak, jestem piękną kobietą – kontynuowała z uśmiechem dziewczyna. – Czego o pani nie da się powiedzieć. A na dodatek jestem młoda. Mój romans z Michaiłem trwa już od roku i przyzna pani, że pod każdym względem pasuję do niego bardziej niż pani. Jest jeszcze jeden szkopuł. Wkrótce urodzę dziecko. Ono powinno mieć ojca. Misza nigdy się z panią nie rozwiedzie. Jest zbyt przyzwoity i boi się powiedzieć pani prawdę. Ale ja nie muszę się przed panią płaszczyć, dlatego proszę mnie uważnie posłuchać. Jest pani beztalenciem i próżniakiem, spędzającym swoje życie absolutnie bezcelowo pod kołdrą. Poza tym jakimś cudem wbiła pani do głowy nieszczęsnemu Miszy, że jest pani śmiertelnie chora. Ale mnie jest trudno oszukać – jest pani darmozjadem, bezużyteczną istotą, niezdolną nawet do urodzenia dziecka. Przez panią mój syn może stracić ojca, niech więc pani natychmiast wystąpi o rozwód. Może pani zostawić sobie dobra materialne – Michaił odejdzie z jedną walizką i będzie łożył na pani utrzymanie. No bo pani przecież
nie jest w stanie zarobić złamanego grosza... Proszę się nie martwić, jakoś wyżywimy pasożyta. Niech wreszcie dotrze do pani, że między wami nie ma miłości, a stosunki płciowe są tak rzadkie, że nie można ich nawet nazwać stosunkami. Jeśli nie zgodzi się pani na te warunki, to proszę mieć pretensje wyłącznie do siebie. Rozwód i tak się odbędzie, tyle że zostanie pani z niczym. A teraz proszę jeszcze raz popatrzeć, jak nam ze sobą dobrze”.
Na ekranie ponownie zaczęły poruszać się obnażone ciała. Poczułam, jak po policzkach ciekną mi łzy. Okazało się, że czarnowłosa dziewczyna miała całkowitą rację. Najwidoczniej z natury jestem pozbawiona ognistego temperamentu. Wprawdzie przez pierwsze miesiące po ślubie spaliśmy w jednym łóżku, ale potem Misza przeniósł się do innego pokoju, motywując swoją przeprowadzkę tym, że nie chce budzić mnie każdego ranka podczas zbierania się do pracy. Kiedy to my po raz ostatni się kochaliśmy? W czerwcu, dziewiątego, akurat przed jego wyjazdem do Londynu. A teraz jest już listopad! Cała reszta też się zgadza – darmozjad, leniuch niezdolny do zarobienia chociażby grosza...
Rozległo się trzaśnięcie drzwi wejściowych i radosny głos Nataszy: – Przyniosłam gazetki!
Szybko wyłączyłam magnetowid, wytarłam policzki i krzyknęłam: – Niech je pani położy przy lustrze!
Ale Natasza naturalnie nie usłyszała i wparowała do gabinetu. Zobaczywszy moje zaczerwienione oczy, natychmiast zapytała:
– Płakała pani? Co się stało? Róża została zabita?
Że też można być na tyle głupią, aby przypuszczać, że gospodyni może rozpaczać z powodu śmierci bohaterki meksykańskiej telenoweli!!!
– Niedokładnie trzepie pani koce – rozzłościłam się. – I dlatego dostałam alergii.
– Zaraz wypiorę – zaoferowała się natychmiast Natasza i zaczęła ściągać poszewkę z kołdry.
Bezmyślnie patrzyłam, jak zręcznie i szybko pracują jej małe palce.
– I słusznie – mruknęła gosposia. – Z jakiej racji miałaby się pani przejmować? Żadnych trosk, żadnych kłopotów, mąż – przystojniak, w domu wszystkiego pod dostatkiem. Ech, bajka, a nie życie!
Tego było już za wiele i kiedy wyszła za drzwi, na dobre się rozryczałam. Tak w ogóle to nie jestem z gatunku histeryczek i po raz ostatni płakałam na pogrzebie mamy, dzisiaj jednak łzy płynęły mi ciurkiem jak przy krojeniu cebuli.
Dopiero po dwóch godzinach zdołałam się uspokoić i byłam w stanie myśleć. No i co mam teraz zrobić? Udawać, że nic się nie stało? Wyrzucić kasetę i żyć sobie spokojnie dalej? Nie, to nie dla mnie”. Mama zawsze twierdziła: „Skarbie, małżonkowie nie powinni mieć przed sobą żadnych tajemnic. Mąż i żona to jedno”.
Łatwo jej było tak mówić, bo miała w domu tatę, który, moim zdaniem, nawet nie podejrzewał, że na świecie istnieją inne kobiety poza uwielbianą przez niego żoną! Nie, trzeba koniecznie rozmówić się z Miszą.
Poszłam po książkę telefoniczną. Czy istnieją żony, które nie pamiętają numeru telefonu swojego męża? Tak! To właśnie ja! Nigdy nie dzwonię do Miszy ani do pracy, ani na komórkę.
Telefon komórkowy nie odpowiadał, wybrałam więc inny numer. – Firma „Wicher” – rozległ się miły kobiecy głos. – Słucham uprzejmie.
– Proszę zawołać Michaiła.
– To ty, Taniu? – ucieszyła się niewidoczna rozmówczyni.
– Nie – odpowiedziałam cicho, czując, jak w gardle staje mi wielka klucha. – Nie, niech pani powie, że żona prosi go do telefonu.
Głos stał się momentalnie oschły i oficjalny:
– Michaił Anatoliewicz pojechał do filii. Proszę zadzwonić na komórkę. Drżącymi palcami zaczęłam ponownie wybierać wcześniejszy numer. Tania! Żeby to szlag trafił! Całe biuro wie o kochance! Większego wstydu jak dziś się jeszcze nie najadłam.
Wytrwale próbowałam się dodzwonić, aż w końcu usłyszałam:
– Halo!
– Misza, proszę cię, przyjedź do domu.
– Co się stało? – przestraszył się mąż. – Jesteś chora?
– Zdrowa jak ryba – zapewniłam go. – Musimy porozmawiać.
– Kochanie, wybacz, ale jestem strasznie zajęty. Nie dam rady wrócić przed dziewiątą.
– Proszę cię, przyjedź natychmiast. Spotkała mnie ogromna przykrość! – A co? Pokłóciłaś się z Nataszą?
Mąż był jak zwykle życzliwy i czuły, ale w ostatnim pytaniu dało się słyszeć ironię. Faktycznie, największa przykrość, której mogłam doświadczyć, to awantura z gosposią.
– Nie martw się, kochanie – pocieszał mnie Misza. – Wyrzucimy babsztyla i zatrudnimy kogoś innego. Nie wolno ci się denerwować – jeszcze się migrena zacznie! Zrób tak: każ jej natychmiast iść do domu, a sama połóż się i odpocznij.
Rzuciłam słuchawką w kanapę i zaczęłam gapić się w okno. Po chodniku pędzili ludzie: mężczyźni z teczkami, kobiety z torbami, babcie z wózkami...
Wszyscy mają jakiś cel w życiu. Tylko ja go nie mam... Nie mam po co wychodzić z domu. Nie mam dokąd pójść.
Dalej działałam jak automat.
Najpierw położyłam Miszy kasetę na łóżko. Potem napisałam na kartce: „Za moją śmierć proszę nikogo nie winić” – i przypięłam ją agrafką do poduszki. Następnie poszłam do przedpokoju i starannie się ubrałam. Nie ma nawet co myśleć o tym, żeby targnąć się na swoje życie w domu. Natasza natychmiast wezwie pogotowie i tragedia przemieni się w farsę. Powoli wlokłam się alejką, czując, jak przemakają moje jesienne zamszowe buty. Po raz pierwszy nie obawiałam się, że się przeziębię, bo niby po co? Nieboszczyk nie ma przecież kataru.
Przez kilka godzin włóczyłam się bez celu po Moskwie i w żaden sposób nie mogłam wymyślić sobie godnej śmierci. Rzucić się z okna? Mam lęk wysokości. Otruć się? Czym? Powiesić się? Nie mam sznura, a nie mogę go kupić, bo torebka leży w domu pod lustrem razem z komórką, portmonetką i kluczami.
Nagle miasto się skończyło i rozpoczęła się długa szosa. Nad stolicą powoli zapadał listopadowy zmierzch. Zaswędziało mnie w nosie i rozkichałam się na dobre, czując, jak zaczyna boleć mnie gardło. Dość już tego, muszę raz dwa skończyć przeciągające się już zbyt długo pożegnanie z nędznym życiem, bo inaczej do reszty się rozchoruję. Na pustej szosie pojawiły się nagle światła samochodu. Kierowca, zobaczywszy mnie, zatrąbił ostrzegawczo, ja jednak pędziłam już wprost na maskę. Rozległ się ostry zgrzyt, pisk, a potem przed moimi oczami ukazała się ziemia. Leżąc twarzą w lodowatej kałuży, usłyszałam krzyk:
– Nie, o Boże!
I pomyślałam bezwiednie: „Mam nadzieję, że to już koniec”.