Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 09:58

Eukaliptus

EukaliptusŹródło: Inne
d3agpmk
d3agpmk

13
Microtheca

Ellen patrzyła, jak pan Cave się potyka. Przez chwilę wy¬dawało się, że przegrał; lecz on, jak przystoi monarsze, zachował monarszy spokój. Leniwie odwrócił oczy od kłopotliwego drzewa, obezwładniająco nijakiego eukaliptusa krzewiaste¬go, szalenie skromnego, niezwykle rzadkiego - krzewiastego E. fruticosa, który tak łatwo pomylić z E. foecunda.
Zaczął mówić o czymś innym, a mianowicie o tym, jak rozwiązać najistotniejszy problem tego najbardziej suchego z kontynentów, czyli problem rzek, które pędzą do morza na łeb na szyję, co jest widomym niedopatrzeniem natury, z którego powodu powstało to ogromne, martwe centrum, obszar absurdalnej pustki, nienadającej się do żadnego innego pożytecznego celu prócz podniety do pstrykania milionów zdjęć marnej jakości i pobudzania wyobraźni polityków, dziennikarzy oraz innych myślicieli lateralnych. Ellen, która przyniosła właśnie termos z herbatą, spostrzegła, że wypowiadane przez pana Cave'a zdania zaczynają się wikłać, a on sam rzuca ukradkowe spojrzenia na listowie.

Wreszcie całkiem zamilkł. Nastała krytyczna dla egzaminowanego - a i dla czekającej Ellen - chwila przeciągającego się milczenia.
Dziewczyna drżała z niepokoju. Chciała zamknąć oczy, uczynić cokolwiek, byle wspomóc własną szansę na wyzwolenie.
Pan Cave zerwał liść.
- Eukaliptus nieposiadający nazwy pospolitej. - Stał od¬wrócony wciąż plecami. A potem tonem powściąganej emocji, wzorowanym na ogólnokrajowych teleturniejach, podał poprawną nazwę łacińską.
Ellen nie mogła na to dłużej patrzeć, odwróciła się bez słowa i poszła nad rzekę. W głowie miała chaotyczną gonitwę myśli, jakby naprawdę biegła pomiędzy drzewami: małżeństwo zaaranżowane, bardziej dla jej ojca niż dla niej, małżeństwo na odległość, bez jej zgody, bez jej udziału; ona cała wydana jakiemuś przyjezdnemu z Adelajdy. Białe małżeństwo, nic więcej. Tymczasem ojciec mówi o tym tak lekko, czasem wręcz żartobliwie.
Bezruch drzew podziałał na nią kojąco. Mimo to omal nie wybuchnęła zwierzęcym skowytem, z rozpaczy.
Gdy zaś równomiernie rozmieszczone pnie zagęściły się wokół niej, poczuła nieokreśloną radość na myśl o tym, że „uciekła" od nich, od tych obu mężczyzn.
Między nieruchome drzewa wślizgiwały się ukośnie srebrne smugi światła, jakby wpadały przez wąskie okna. Katedry naśladują las. Sklepiony dach wzbija się pod niebo, gładkie filary udają pnie drzew, nawet obowiązkowe echo - to wszystko ma sprawiać, by człowiek poczuł się malutki i dzięki temu mógł doznać uczucia tajemniczego zachwytu. I w lesie, i w katedrze nawet najcichsze skrzypnięcie potrafi zburzyć to pło¬che wrażenie. Z tego też powodu Ellen podświadomie cały czas stąpała na palcach.

W miejscu, gdzie kończyła się geometria plantacji, a otwierała jasna przestrzeń, przyciągnął jej uwagę jakiś kształt leżący pod drzewem. Sądziła początkowo, że to ubranie ojca, które tam położył i o nim zapomniał. Lecz gdy wśród krzaków zarysowały się wyraźniej kontury ludzkiego ciała, drzewa i leśne podszycie przeistoczyły się w jednej chwili w teatralne tło.
W cieniu pod drzewem leżał jakiś mężczyzna. Ktoś obcy, na ich terenie!
Jeszcze jeden konkurent! - pomyślała.
Postanowiła zawrócić w stronę domu, ale najpierw pode¬szła jeszcze trochę bliżej. Chwilę stała nieruchomo, wśród ogólnego bezruchu otoczenia. A jeśli on nie żyje? Postąpiła jeszcze kilka kroków. Jeżeli śpi, sprawdzi, kto to taki. Zapragnęła zobaczyć twarz nieznajomego intruza.
Jego głowę zakrywał jednak łokieć uniesionej ręki, a jedno i drugie - gęsty cień. Zawahała się, bo żeby mu się przyjrzeć, musiała ukucnąć.
Mogłaby go teraz dotknąć.
Był nieogolony. Opalona szczęka. Musiał długo przebywać na dworze. Wędrowiec. To, co wyglądało na tobołek leżący u jego boku, okazało się zniszczoną czarną walizeczką, taką, w jakiej się nosi instrumenty naukowe, chociaż nie muzyczne. Jego włosy uznano by w tej okolicy za zbyt długie. Ellen przypomniały męskie fryzury z Sydney. Ubranie, choć znoszone, było dobrej jakości. Kiedy mu się tak przyglądała, jego wargi poruszyły się. „Coś mu się śni". A potem: „O czym może śnić mężczyzna leżący pod drzewem, o czym w ogóle ktoś taki myśli?".

d3agpmk

Co się tyczy męskich ciał, ich odsłoniętych partii: bywają na ogół poznaczone bliznami. Mężczyźni mają skłonność do gromadzenia blizn. Noszą je, niemal tak, jak kobiety noszą biżuterię. Gdy się nosi bliznę, to jakby się nosiło w zanadrzu jakąś ciekawą historię. Sama taka możliwość dodaje osobie znaczenia. Zatem pod każdą blizną kryje się jakaś historia, na nieszczęście.
Przyglądała się krótkiej, przejrzystej bliźnie poniżej zamkniętego oka, prostej kresce jakiegoś skaleczenia, gdy oko się otworzyło i spojrzało na nią.
Było barwy zielonej z domieszką koloru khaki. W danej sytuacji, jakby podszytej ryzykiem - do tego w jaskrawym świetle przesianym przez cień - miało właśnie taką barwę, jakiej się Ellen spodziewała. Nieznajomy nie poruszył się, wyjąwszy ruch powieki, nie uniósł nawet łokcia. Można by sądzić, że wyleguje się we własnym łóżku - na ich ziemi!
Ku jej zaskoczeniu, odezwał się pierwszy.
- Czego chcesz?
- Kim ty jesteś?
- Kimkolwiek.
Wstała z kucek. Mądrala! Zgarniając z luźnej, bawełnianej sukienki nieistniejące gałązki i liście, miała już zamiar odejść. Tymczasem on usiadł. Był starszy od niej, choć przecież nie tak stary jak ojciec czy pan Cave. Mógł sobie liczyć najwyżej trzydzieści trzy lata.
- Otworzyłem oczy i zamiast gwiazd nad głową zobaczyłem... cętki.
Nie miała pewności, o czym on mówi. Odwróciła się do odejścia.
- Mówiłeś przez sen.
- Pewnie nic ciekawego. A co mówiłem?
- Wymieniłeś czyjeś imię.
Roześmiał się - i pozostał w tej pozycji, z odrzuconą w tył głową, spoglądając na wiszące w górze gałęzie i obwisłe liście.
- A cóż to za tragiczne drzewo? Powinienem był wybrać ładniejsze. Jeśli się nie mylę, to...
Tak się składa, że E. microtheca, znany powszechnie jako kuliba, należał do nielicznych eukaliptusów, jakie Ellen rozpoznawała, a to dzięki temu, że ojciec często robił sobie żarty z jego szokującego historycznego znaczenia, „historii płytkich grobów", jak mawiał.

Tymczasem nieznajomy w ogóle nie wymienił nazwy drzewa.
Więc może jednak nie był chodzącym na swobodzie kolejnym kandydatem do jej ręki. Zmarszczywszy brwi, przypomniała sobie codzienne ostrzeżenia ojca tyczące mężczyzn oraz użytku, jaki czynią ze słów. Ten jednak mężczyzna prawie wcale się, jak dotąd, nie odzywał. Kiedy nań zerkała, na¬wet nie patrzył w jej stronę. Pięknie ukształtowaną głowę trzymał odwróconą, czym innym pochłonięty.
Już tego było za wiele, że tak tu sobie siedzi, jakby nigdy nic! Jednocześnie Ellen poczuła rosnącą radość z faktu, że za¬padające między nimi milczenie w ogóle ich nie krępowało. Zaledwie to sobie uświadomiła, ogarnęła ją irytacja, której zapragnęła dać natychmiast wyraz, sama nie bardzo wiedząc, dlaczego.
- Czemu nie usiądziesz? Albo ty usiądziesz, albo ja będę musiał wstać. Nie mogę pozwolić, byś tak nade mną stała. To idiotyczne.
Nie czekając na jej odpowiedź, podniósł się z ziemi, a El¬len uśmiechnęła się lekko.
A potem znowu spojrzał w inną stronę.
- Czy wiesz... - Obrócił się z rękami w kieszeniach i ni stąd, ni zowąd odtańczył coś w rodzaju irlandzkiego jiga, jakby on, obcy człowiek, nie posiadał się z radości, że ją widzi. Ellen omal nie parsknęła śmiechem.
Po tym wszystkim powinna się zaraz oddalić, ale przecież on chciał jej coś powiedzieć, mimo że w tej chwili pokazywał jej plecy.
Obdzierał z pnia pasmo kory. Kiedy się odwrócił, cienie zamigotały i przepłynęły po jego twarzy jak pióra lub woda.
- W Melbourne - podjął - niedaleko rzeki Yarra, mieszka pewna kobieta. Przez wiele lat pracowała w biurze notarialnym na Bourke Street, które się specjalizowało w sporządzaniu testamentów. Odchrząknął i z odległości kilku kroków popatrzył na Ellen.
- Urodziła się we wschodniej Europie, w mieście o wielu mostach. Jej ojciec miał czarne wąsy i siwe, faliste włosy. Jego fryzura przypominała strumień lub twoją rzekę w porze powodzi. Nosił płaszcz narzucony na ramiona, bo tak się do dziś noszą mężczyźni w jego mieście... Dziwny zwyczaj, nie uważasz? Raczej damski... Ta kobieta dowiedziała się, że jej ojciec jest słynnym tenorem, kiedy zabrał ją kiedyś na piknik (była jeszcze małą dziewczynką) i śpiewał dla niej arie w sosnowym lesie. Jej matka również była śpiewaczką. Pochodziła ze starej rodziny bogatych kupców.
W rodzinnym kraju naszej bohaterki panowały rządy dyktatorskie. Nikt nie miał prawa wyjechać za granicę bez zgody władz. A nawet gdy otrzymywał pozwolenie, nie mógł wywieźć pieniędzy. Krajowe pieniądze nie miały żadnej wartości na świecie. Żeby ominąć tę przeszkodę, wymyślano różne fortele.

Rodzice tej kobiety zakopali pod drzewem w ogródku cenną kolekcję znaczków, dziewiętnastowiecznej klasyki, białe kruki z Przylądka Dobrej Nadziei, Mauritiusa i Tasmanii. Odziedziczyli ją po jakimś przodku ze strony matki. Wąsaty tenor co roku wykopywał spod drzewa emaliowane, zawinięte w ceratę naczyńko i pincetą - opowiadający utkwił w Ellen spojrzenie jednego oka - wyjmował jeden bezcenny zna¬czek, który można było następnie łatwo wsunąć do koperty i sprzedać w Genewie za twardą walutę. Małżonkowie mogli dzięki temu odbywać koncertowe tournee po całej Europie.
Ojciec od najmłodszych lat rozpieszczał jedynaczkę. Wracając z podróży, przywoził jej zawsze jakieś wymyślne prezenty. Czasem zabierał ją ze sobą do kawiarni, na spotkania z przyjaciółmi. Stawał się wśród nich gadatliwy i hałaśliwy. Dziewczynka zasypiała czasem z rączką wsuniętą do jego kieszeni. Kilka razy przedstawił ją elegancko ubranym damom, które chyba ani na chwilę nie przestawały się śmiać - nosiły kapelusze z woalkami i zostawiały na filiżankach i białych ciasteczkach czerwone ślady szminki.

Z panienki wyrosła tymczasem młoda kobieta. Trudno, musimy to wyznać: melancholijna piękność. Nie miał co do tego cienia wątpliwości pewien rudowłosy student prawa. Ale młodzi mogli się ze sobą porozumiewać tylko szeptem na uli¬cy bądź w kawiarni, gdyż ojciec panny nie chciał widzieć młodzieńca w pobliżu swego domu i nie pozwalał córce spotykać się z oblubieńcem. Na samą o nim wzmiankę wpadał w straszną złość. W jego oczach młody człowiek nie posiadał żadnej, ale to żadnej zalety. Co gorsza, pozostawał pod nadzorem policji z powodu jakiejś nielegalnej działalności politycznej.
Zapowiedziano mu, żeby się nie trudził i nie pisał listów, bo cokolwiek napisze, zostanie wrzucone do pieca.
Stojąc na wpół w słońcu, na wpół w cieniu, Ellen przyglądała się uważnie twarzy mężczyzny, by się upewnić, czy nie wymyśla tej historii na poczekaniu.
Nie śpiesząc się, podjął przerwany wątek.
- Zostało już tylko kilka znaczków. Żeby pomóc córce za¬pomnieć o studencie, z którym, co odkrył, potajemnie się spotykała, ojciec zabrał ją na wycieczkę, tym razem tylko we dwoje. Najpierw pojechali do Szwajcarii, by spieniężyć znaczek. W Genewie tenor poznał pewną włoską diwę operową. Cóż to była za kobieta - primadonna w każdym calu! Córka musiała patrzeć, jak jej ojciec dosłownie traci dla Włoszki głowę. Postanowił nie spocząć, dopóki jej nie zdobędzie. Ciągnął za sobą córkę i oboje jeździli za diwą po całej Europie. W końcu, w pięciogwiazdkowym hotelu w Madrycie, dopiął celu. Niemal tego samego dnia skończyły mu się pieniądze! Musieli wracać do domu. Łkając z głową opartą na ramieniu córki, wąsaty tenor wyśpiewywał w pociągu tęskne, rzewne pieśni.
Jego korpulentna małżonka czekała na nich ze spleciony¬mi na piersiach rękami. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby się wszystkiego domyśliła. Powtarzała się ta sama co zwykle historia: kobieta! Tym razem postanowiła nie wszczynać awantury.

d3agpmk

Z kolei tenor nie miał nic do powiedzenia swojej połowicy. Głowę zaprzątała mu całkowicie włoska primadonna. Stracił apetyt. Nie mógł spać. Postanowił znowu wyjechać do Szwajcarii, tym razem sam. Tymczasem jego ślubna postanowiła walczyć. Krzyczała, płakała. Błagała o pomoc córkę. Wąsaty tenor zawsze słuchał zdania jedynaczki - tej kobiety, która mieszka teraz w Melbourne. Byli tak bardzo do siebie podobni. Tymczasem rudowłosy student trafił do aresztu. Albo kryminał, oświadczono mu, albo zgoda na emigrację.
Córka dobiła z ojcem targu: podzielą się pozostałymi znaczkami. Ona wyjedzie ze studentem, a on będzie się mógł połączyć ze swą primadonną.
Zgodził się ochoczo.
Zdawało się, że nieznajomy wypatrzył coś na niebie i nie przestając mówić, przyglądał się temu, mrużąc oczy.
- Wspólnie wybrali dzień wyjazdu. - Jego głos brzmiał nader interesująco w tym upale. - Córka postanowiła być miła dla matki, ale jej rodzicielka nie dała się nabrać na te uprzejmości. Te państwa policyjne siłą rzeczy rodzą różne komplikacje. Dziewczyna dołączyła do ojca, który klęcząc pod drzewem-skarbonką, grzebał w ziemi w poszukiwaniu puszki ze znaczkami. W jego optymizmie było coś dziecięcego - podśpiewywał sobie pod nosem jakąś pogodną arię. Pomyśleć tylko, że kilka obrazków na ząbkowanym papierze, które można zmieścić na dłoni, mogło rozwiązać wszystkie problemy w ich życiu.

Pamiętała, że puścił do niej oko. Należało pracować w ciszy.
Zaledwie godzinę wcześniej używała filatelistycznej pincety do wyskubywania sobie brwi. Obecnie trzymała ją w pogotowiu, gdy ojciec otwierał emaliowane naczyńko. Z ramion zsunął mu się płaszcz. Ktoś spalił wszystkie znaczki! W naczyńku nie zostało nic, prócz popiołu.
W wiele lat później udało jej się wreszcie wyjechać z ojczyzny. Na miejsce emigracji wybrała kontynent położony na drugim końcu świata. Pozostali bohaterowie tej historii, wliczając studenta, zostali na miejscu. Pozdrawiali się czasem na ulicy.
Biedna, nieszczęsna kobieta, pomyślała Ellen. Usiłowała sobie wyobrazić córkę tenora, obecnie dorosłą już kobietę, zamieszkałą w Melbourne - taki szmat drogi od rodzinnego kraju. Jak dalej żył jej ojciec? Czy nadal mieszkał z żoną? Żadna historia nigdy się nie kończy, tyle już wiedziała. W realnym życiu nie zdarzają się szczęśliwe zakończenia. Są tylko wieczne początki.
Pragnęła poznać dalszy ciąg tej opowieści. Tymczasem nie¬znajomy najwyraźniej stracił do niej zainteresowanie i bujał myślami gdzie indziej. Jego zachowanie było okropnie nie¬grzeczne: odwrócił się od Ellen na pięcie, jakby była drzewem, nie osobą. W promieniu mili wokół nie było żywego ducha. W jaskrawym blasku dnia jego nieco zbyt długie włosy, a nawet łagodne oczy, wydawały się całkiem nie na miejscu.
Już miała dać mu nauczkę i odejść, kiedy spostrzegła ze zdumieniem, że to on odchodzi, zostawiając ją samą pod eukaliptusem. Oboje, każde w swoją stronę, oddalili się od drzewa. Postanowiła, że więcej go nie zobaczy.

d3agpmk
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3agpmk