Był listonoszem w Amsterdamie,
jechał na prochach, miał abbę w programie,
oglądał porno w dni wolne od pracy.
Kumple, pijacy-radykałowie:
– Marycha – mówią – zawróciła nam w głowie,
kanał, rozumiesz, leżymy na cacy.
W kraju stagnacja i buractwo,
aferałowie, sprzedajne lewactwo,
w ogóle dno. A tam – też wesoło:
widziałeś tych gównokratów z Brukseli?
Wolność i wolność, niech szlag ich strzeli,
a spróbuj dostać normalne zioło!
Ale na Wschodzie jest jeszcze kraina,
może ostatnia dziś, jedna jedyna,
w której nie zgasła jutrzenka swobody!
Tam lud okowy zrzuca: bez kitu!
Spróbuj zbudować kanały zbytu,
zawieź im dłoń wyciągniętą do zgody.
Tam sama radość i życia uroki,
Cerkiew Moskiewska odczynia uroki
i cześć oddaje Jah. Pod kontrolą
związków tam branża tekstylna rozkwita
i reszta usług, porządek i kwita!
Piosnki w kołchozie na miedzy świergolą.
Tam piołunówkę się pije na katar.
Demonów kobiecokształtny awatar,
noc kryjąc czarną w głębokim gardle,
każdą tam spełni twoją zachciankę.
Miej, bracie, rozum: przywieź afgankę! –
przekonywali go kumple zajadle.
Wyruszył zatem na szlak bez hałasu.
Na skrzydłach linii lotniczych Donbasu,
co na śniadanie serwują pół wora,
wyzbywszy się całego majątku,
marząc o innym, obłędnym porządku,
ze strefy Schengen znikł jak kamfora.
Zstąpił na ziemię w mieście Doniecku,
z języków obcych mówiąc tylko po grecku,
którą to mową ponoć każdy tu włada.
Tubylcy dwaj powitali go w raju:
kierowca forda wraz z kumplem na haju.
Na niebie gwiazd odchodziła parada.
Kierowca rzecze: – Czuj się jak w domu.
Dobrze jest, ziomku. Komu jak komu,
tobie załatwi się skun, nie ma sprawy.
Jedziemy, bracie, do Stachanowa,
tam raj na ziemi: gospodarka planowa,
na cały Amsterdam starczy trawy!
Świat leżał zmierzchem jak lodem skuty.
Była zima. Zaczynał się luty.
Księżyc jak puszczyk dopędzał ich w biegu.
Pełgał żar niespokojnym blaskiem,
ciągnął huragan ku hałdom donbaskim,
dusze w głębokim tonęły śniegu.
Na kilometrze czterdziestym piątym
wicher ogarnął ich kołomątem
i mrok jak torf ze złóż plejstoceńskich.
– Johann, kaput! – kierowca rzecze –
pomódl się lepiej do swoich, człowiecze,
wszystkich świętych amsterdamskich i męskich!
Mróz ściął paliwo i w ustach słowa.
Śmierć od morza szła, od Azowa,
nad nimi krążył zaś demon smutku.
Żeby się rozgrzać, wytrąbił z dziurki
dezodorant, próbował z komórki
gdzieś się dodzwonić, ale bez skutku:
„Abonent czasowo niedostępny.
Życie to proces w ogóle podstępny
jak wir na rzece. Dla nieboszczyka
śmierć to nie strata. Po prostu się zmienia
operatora i ustawienia:
dźwięk połączenia pomału zanika”.