Trwa ładowanie...
fragment
09-12-2010 13:32

Dzisiaj narysujemy śmierć

Dzisiaj narysujemy śmierćŹródło: Inne
d47lpxg
d47lpxg

1.

Będzie rysował Leonard, jej syn. Jego urodziła pierwszego,
potem jeszcze trzech. Ale najpierw matka musi wyjść z ciemności,
w której wtedy została. Z której oni w inną ciemność
wybiegli. Najpierw on musi jej na to pozwolić, by pojąć, że była.
Pachniała olejem eukaliptusowym, miała spokojny oddech, ciepłe
ręce i wygodne kolana. Mówiła do dzieci: moje najpiękniejsze
gwiazdeczki. Byli zbyt mali, by protestować, że do chłopców
tak się nie mówi. Miała na imię Gloriose, na chwałę Matki
Boga. Mieszkali w glinianym domu na zielonym zboczu, które
łagodnie spadało do jeziora Kivu. Jezioro jest wielkie, głębokie,
czasem niebieskie, niekiedy czarne, zawsze piękne.
Tamtego kwietnia miał dziewięć lat. Dziś ma dwadzieścia
cztery, metr dziewięćdziesiąt pięć, sylwetkę szczupłą, czaszkę
jak u Nefretete, oczy uważne, włosy krótkie – z takim wyglądem
człowiek nie miał wtedy prawa do następnego słowa ani
oddechu. Ale ojca nie za wygląd zabili. Wiedzieli, kim jest,
co wieczór od lat wypijali z nim po primusie, wzrost nie miał
żadnego znaczenia. Tata wyszedł z domu jeszcze przed zmierzchem,
w pełnym słońcu. Tak go Leonard pamięta. Codziennie
po skończonej pracy szedł do cabaret (tak w Rwandzie
nazywa się bary i wiejskie gospody), wypijał tam jedno piwo
i wracał. Choć wtedy nie wrócił na czas, choć nigdy stamtąd

nie wrócił – został po jasnej stronie. O nim syn może dzisiaj
mówić. Ojciec miał małą firmę, zatrudniał kilka osób, budował
ludziom domy. Zaradny, towarzyski, wesoły. Powtarzał
dzieciom wiele razy: bez taty nie zbliżajcie się do jeziora.
O matce Leonard nie mówi ani słowa. Ta, która go urodziła,
jest wymazana? Był koniec, a nie było początku?
– Hi, I'm Leo – słyszę zza pleców, kiedy patrzę na czarno białe
twarze zawieszone w szklanej gablocie. Ale ja nie potrzebuję
teraz towarzystwa, potrzebuję ciszy. Chcę być tylko
z tymi zza szyby. Oni na mnie patrzą. – Ścięli ich aż pół tysiąca
w ciągu jednego dnia – mówi do mnie Leo. To jest drugie
zdanie naszej znajomości.
Trzecie, czwarte i piąte: – Przez wiele dni gnili na tym
trawniku dookoła. Teraz są tutaj. Czasem tu przy nich sobie
siedzę.
Tak się poznajemy. Na uniwersyteckim campusie, nad wielką
betonową płytą kryjącą kości studentów i profesorów pozbierane
z trawy.
Mieszkam na Gikondo, od centrum Kigali pięć minut motocyklem.
To najtańsze taksówki w mieście, siedemset tutejszych
franków za kurs, mój ulubiony środek lokomocji, zielony
kask na głowę, słońce, powietrze, widok. Motocykliści lubią
pogadać.
– Ojciec chciał, żebym studiował – mówi mi jeden, chyba
niewiele starszy od Leonarda. – Zabili ojca, wszystkich moich
zabili. Niedaleko. Wiem kto. Mieszka obok i dzisiaj. Siedział
w więzieniu. Wrócił na Gikondo. Powiedział mi na powitanie,
że ładnie wydoroślałem. Że jestem podobny do ojca. A teraz
głaszcze moją córkę po głowie. Powtarza, że to wypisz wymaluj
babcia. Moja mama, której uciął głowę.
Motocykl przyspiesza, słowa giną z wiatrem, ściemnia się.
Leżę w ciemności i wiem, że dookoła nikogo nie ma. Dom
jest w kształcie baraku, ma wiele pokoi, ale akurat dzisiaj

nikt w nich nie nocuje. Jest cicho i pusto. Ile metrów dzieli
moje okno od muru kaplicy? Siedem? Dwanaście? Wyjdę na
zewnątrz i zmierzę odległość krokami. Odchylam moskitierę,
wstaję, ale nie idę do drzwi. Musiałbym znowu przejść przez
korytarz pełen robactwa, więc rezygnuję i podchodzę do okna.
Licząc na jakieś dalekie liche światło, szukam odpowiedzi
na moje pytanie. Byłoby dziesięć kroków, nie więcej. Ale po
co mi to wiedzieć? Widzę nową jasną ścianę kaplicy. I widzę
ich cienie. Po co mi wiedzieć, jak blisko? Choć nie są mi nieprzyjazne,
odruchowo zapalam lampę. Na biurku leży katalog,
który przyniosłem dzisiaj z tutejszego Centrum Pamięci.
W katalogu fotografia dziewczynki. W białej sukieneczce z falbankami
patrzy z ufnością na kogoś, kto stoi obok. Nie mogę
wiedzieć, kto to był (mama czy tata?), i nie wiem, jak wyglądał.
Zdjęcie skadrowano tak, by pokazać jedynie dziecko. Uśmiecha
się, dumnie stawia pierwsze kroki. Podpis: Aurore, dwa
lata, spalona żywcem w kaplicy na Gikondo.
Wiem, że jej osmalone kości leżą teraz w niedużym grobie,
kilka metrów ode mnie, za przeciwległą ścianą bez okna.
Wiem, że Leonard miał wielkie szczęście.
Ale jeszcze niewiele wiem o ziemi „tysiąca wzgórz i miliona
uśmiechów". Tak napisał do mnie na powitanie jakiś komputerowy
automat z urzędu imigracyjnego w Kigali, przysyłając
mi e mailem
rwandyjską wizę.
Książki, międzynarodowe raporty i google podpowiadają
mi, że ten górzysty kraj w Afryce Centralnej, wielkości jednego
polskiego województwa (ktoś nazwał Rwandę państwem
kieszonkowym), liczy dziesięć milionów ludzi. Większość
z nich mieszka na wsi. Uprawiają fasolę, maniok, pataty i sorgo.
Podstawowy sprzęt rolniczy – motyka, kilof, maczeta. Bogactwa
naturalne – śladowe. Przemysł – żaden. Bezrobocie
w niektórych miejscach nawet osiemdziesiąt procent. Budżet
państwa – w większości oparty na pomocy zagranicznej. Co
trzeci człowiek żyje tu za mniej niż dolara dziennie. Co drugi

d47lpxg

ma mniej niż piętnaście lat. Średnia długość życia: pięćdziesiąt.
Śmiertelność noworodków: sto na tysiąc urodzonych.
Poza tym z każdego tysiąca urodzonych tu dzieci ponad sto
pięćdziesiąt umiera, zanim skończy pięć lat. Główne choroby:
malaria i AIDS. Chorych nie leczą lekarze. W ośrodkach zdrowia
zwykle ich nie ma. Są pielęgniarki, jedna na trzy tysiące
mieszkańców. Lekarze pracują w nielicznych szpitalach. Nie
ma wśród nich wielu specjalistów. W całym kraju jest jeden
laryngolog. Operacje kardiologiczne
i onkologiczne przeprowadza
się jedynie za granicą (np. w Kenii, w RPA). Z braku
pieniędzy zwykle nie wykonuje się ich wcale. Dentyści? Jest
kilkunastu, zwykle nie mają sprzętu ani preparatów koniecznych
do pracy.
Mimo tego wszystkiego światowe instytucje finansowe
chwalą Rwandę za rozwój gospodarczy, jakiego dokonała
po roku dwutysięcznym. Bank Światowy nazywa ją liderem
reform.
Większość tutejszych (dwie trzecie) to katolicy, mniejszość –
protestanci i muzułmanie. Większość – Hutu (85 procent),
mniejszość – Tutsi (14 procent) i Pigmeje Twa (1 procent).
Tyle, w skrócie, dowiedziałem się na razie o Rwandzie.
Dowiedziałem się również, z innego źródła, że trzask rozłupywanej
maczetą głowy brzmi jak trzask rozłupywanej kapusty.
Aurore Kirezi, dwuletnia parafianka z Gikondo. Jej śliczna
buzia wisi teraz na ścianie w budynku Centrum Pamięci obok
twarzy innych dzieci. Są oświetlone mocnymi reflektorami.
Są tutaj także dla mnie. Abym na nie patrzył. Przyszedłem tu,
żeby dowiedzieć się więcej, zanim zacznę rozmawiać z tymi,
którzy przeżyli. Notuję imiona dzieci, nazwiska i dodatkowe
informacje umieszczone pod każdym zdjęciem. O Aurore,
że była rozgadanym dzieckiem i że lubiła pić mleko. Zapisuję
każde słowo, które ktoś tutaj przyniósł. Ktoś, kto przeżył i znał

drobne codzienne szczegóły. Jestem mu wdzięczny, bo zrobił
to także dla mnie. Bym się dowiedział i zrozumiał, że tego, co
tutaj widzę, nie wolno mi zatrzymać dla siebie. Bym potem
opowiadał i tego, co teraz notuję, nie poddawał żadnej cenzurze.
Dlaczego chcę o tym opowiadać? Komu i po co? Tym,
którzy powiedzą, że nie wiedzieli? Że nie znali prawdy? Ale
gdzie jest granica między mówieniem prawdy a epatowaniem?
Czy ten, który mi powie: epatujesz dziecięcym cierpieniem,
będzie mówił o mnie? Czy raczej o sobie: tego, co opowiadasz,
nie potrafię przyjąć, nie ma we mnie na to miejsca, brzuch
mnie boli, podbrzusze.
Ale czy to jest powód, bym zamilkł?
Thierry Ishimwe, dziewięć miesięcy. Na zdjęciu leży na kwiecistym
prześcieradle. Ścięta maczetą w ramionach matki.
Françoise Murengezi Ingabire, dwanaście lat. Krótka fryzura,
szeroki uśmiech. Lubiła pływać, jeść jajka, chipsy i pić
fantę tropical. Ścięta.
Bernardin Kambanda, siedemnaście lat, na zdjęciu jest chyba
młodszy. Drobny, ufne spojrzenie, odstające uszy. Wyprostowany,
w szkolnym mundurku (był pilnym uczniem?), pozuje
do zdjęcia. Ktoś mu chyba powiedział, że w takiej chwili
nie wolno się uśmiechać, więc widać, jak z całej siły powstrzymuje
uśmiech. Maczeta.
David Mugiraneza, dziesięć lat, na zdjęciu w białej koszuli
z kołnierzykiem. Podpiera ręką brodę, typ intelektualisty. Mówił,
że zostanie lekarzem. Zamęczony na śmierć.
Fidele Ingabire, dziewięć lat (jak Leonard). Strzał w głowę.
Ariane Umutoni, cztery lata (jak brat Leonarda). Nóż
w oczy.
Fillette Uwase, dwa lata. Rozbita o ścianę.
Dzieci, zanim ginęły, musiały patrzeć, jak gwałcono ich
matki (wnuczęta – jak gwałcono ich babcie). Mężowie patrzyli,
jak gwałcono ich żony (dziadkowie – jak wnuczki). I jak wkładano
im między nogi butelki. Tak najczęściej zabijano kobiety

Tutsi: ciosem w brzuch i poniżej. Nim skonały, patrzyły na
śmierć swoich dzieci. I ojcowie też.
(...)

d47lpxg
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d47lpxg