Dziś prawdziwych kanciarzy już nie ma
Genialni oszuści, malwersanci, uwodziciele-recydywiści - kultura popularna co i rusz dostarcza nam kolejnych produkcji opartych na ich losach. O ile stwierdzenie, że życie pisze najlepsze scenariusze, to kompletny banał, to w tym wypadku trudno zaprzeczyć. Historie związane z najbardziej pomysłowymi przestępcami to kopalnia gotowych fabuł. I mimo że większość z nas oficjalnie potępia rozmaite wykroczenia i opowiada się po stronie prawa, kryminaliści w rodzaju rodzimego Szpicbródki z miejsca budzą naszą sympatię. W końcu w życiu na przekór obowiązującym w społeczeństwie normom, jest coś urokliwego i romantycznego.
Urok kryminalisty
Sławomir Koper , historyk, autor m.in. "Życia towarzyskiego elit PRL" skupia się w "Oszustach, zabójcach, kasiarzach" na losach dwudziestowiecznych polskich kanciarzy i manipulantów. Sięga przy tym po niedostępne wcześniej materiały źródłowe, co pozwala mu na stworzenie prawdziwej kryminalnej panoramy, pełnej nieznanych wcześniej faktów. I choć pisarz zapewnia we wstępie, że nie interesują go w tym wypadku bestialscy mordercy, a wyrafinowani oszuści, lektura jego nowej książki pokazuje, że ci również nie przebierali w środkach...
Policzek za nieznajomość reguł
Jedną z najciekawszych postaci polskiego międzywojnia (okresu już i tak szalenie barwnego) był bez wątpienia Józef Łokietek. Działacz PPS-u, człowiek o bardzo szerokich horyzontach (obronił między innymi doktorat z chemii), należał do postaci w niejasny sposób powiązanych ze sferami rządowymi. Cieszył się między innymi ogromnym uznaniem marszałka Piłsudskiego (na zdjęciu), co do pewnego stopnia zapewniało mu bezkarność w wypadku rozmaitych ekscesów. Łokietek był oficjalnie intelektualistą o socjalistycznych sympatiach. Nieoficjalnie: szefem gangu wymuszającego haracze od warszawskich handlarzy.
O jego pozycji świadczą najlepiej przytoczone przez autora słowa Jana Balcerzaka: "(...) Łokietek, będąc w nastroju ochoczym, wchodził do lokalu gastronomicznego ze swą świtą: na jego widok orkiestra restauracyjna grała "Pierwszą Brygadę", na co wszyscy goście podnosili się z siedzeń (...), co dla nieobeznanych gości było nowością (...) Wówczas, spostrzegłszy to, Łokietek podchodził do każdego z tych [ludzi], wymierzał każdemu silny policzek, a gdy to nie poskutkowało, świta jego powtarzała razy (...) do momentu, aż delikwenta odwieziono karetką pogotowia".
Sprawdzian z prucia sejfów
Również w dwudziestoleciu międzywojennym na dobre wykształciła się pewna nowa profesja. Mam tu na myśli kasiarzy, a więc złodziei zajmujących się pieczołowicie przygotowanymi rabunkami pieniędzy zamkniętych w kasach pancernych. Ich ofiarami byli zwykle bankierzy lub jubilerzy, ale również osoby trzymające swoje oszczędności w mieszkaniach prywatnych. Kasiarze byli znienawidzeni przez wyższe sfery, warstwy biedniejsze podchodziły do nich jednak ze sporą dozą sympatii. Ponadto: profesja uprawiana między innymi przez słynnego Szpicbródkę wymagała sporej praktyki i wiedzy z zakresu m.in. fizyki i chemii.
Właśnie dlatego doszło do założenia jednej z najdziwniejszych szkół w historii naszego państwa: "Stefan Szewczyk założył w 1935 roku Akademię Kasiarzy kształcącą przyszłych specjalistów od prucia sejfów (...) Podczas zajęć uczono również fachowego wykonywania podkopów oraz zapoznawano słuchaczy ze sposobami wykuwania dziur w ścianach i sufitach (...) Akademia nie działała jednak zbyt długo, bo policja zainteresowała się dziwnymi spotkaniami w domu "rektora" i aresztowała go (...) W efekcie niemal wszyscy "studenci" rozpoczęli ferie w ośrodkach zamkniętych".
Firma-atrapa i nieoczekiwany zysk
Częstą praktyką wśród kasiarzy było wynajmowanie lokali znajdujących się w pobliżu miejsca, w którym znajdował się wybrany sejf. Dzięki temu złodzieje mogli obserwować zwyczaje związane z funkcjonowaniem danego banku, sklepu itp., a ponadto, była to świetna okazja, aby - przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności - stworzyć podkop, poprzez który pod osłoną nocy uda się swobodnie przejść do okradanego miejsca. Kasiarze otwierali nawet czasem w wynajmowanych lokalach fikcyjne działalności gospodarcze, mające zapewnić odpowiedni kamuflaż.
Firmy te nie były rzecz jasna nastawione na zysk, ich rolą było zdjęcie z przygotowujących się do skoku kasiarzy wszelkich podejrzeń. Czasem jednak fortuna sprzyjała na długo przed skokiem. Koper przywołuje fragment jednej z opartych na faktach powieści Sergiusza Piaseckiego. Pewien złodziej otworzył "fikcyjny" sklep z zabawkami, który odniósł nieoczekiwany sukces: "Ekspedientka zrobiła bardzo gustowną wystawę. Ładnie urządziła wnętrze, sama sprowadziła na kredyt i brała w komis zabawki i sklep zamiast spodziewanego deficytu zaczął dawać zyski".
Epidemia grafomanii
Koper sporo miejsca poświęca Sergiuszowi Piaseckiemu, człowiekowi obdarzonego jednym z najciekawszych życiorysów ze wszystkich rodzimych pisarzy. Urodzony na Białorusi autor, zaciekły przeciwnik komunizmu i żołnierz, parał się działalnością przemytniczą. Praktyka nabyta dzięki temu procederowi, pozwoliła Piaseckiemu na nawiązanie współpracy z polskim wywiadem. Z czasem żołnierz stał się jednak zbyt rozpoznawalny, a więc, z punktu widzenia wywiadu, zupełnie nieprzydatny.
Piasecki kontynuował działalność przestępczą i trafił do więzienia, gdzie rozwijał swój talent literacki. Jeden z rękopisów trafił do Melchiora Wańkowicza, który doprowadził do publikacji książki "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" i przedterminowego zwolnienia więźnia. Przypadek Piaseckiego doprowadził podobno do wybuchu grafomanii w polskich zakładach karnych: "Skazani nabrali przekonania, że jest to jedyna droga do wolności, w związku z czym wielu z nich zaczęło pisać. I już niebawem personel placówek penitencjarnych szczerze przeklinał Sergiusza i jego powieści...".
''Zabierzcie mnie ze sobą''
"Ja nie jestem przestępcą. Chciałem tylko mieć wszystkie kobiety świata" - mówił podczas procesu Jerzy Kalibabka, znany także jako "Tulipan". Kalibabka pochodził z Dziwnowa. Jego rodzice przewidzieli dla niego rolę rybaka, który przejmie rodzinny interes. To jednak niespecjalnie interesowało Jerzego. Chłopak był przekonany, że jest predestynowany do zupełnie innego życia. Objawiało się to choćby nonszalanckim sposobem zachowania i nietuzinkowym jak na tamte czasy stylem ubioru, który można by oględnie nazwać "zachodnim".
Kalibabka szybko zorientował się, jak silne wrażenie wywiera na kobietach. Postanowił to skrzętnie wykorzystać, prowadząc przez wiele lat działalność romansowo-kryminalną, polegającą na uwodzeniu i okradaniu poznanych dziewcząt i nie tylko. O uroku "Tulipana" niech świadczy następujący fakt: gdy milicja, poszukując Kalibabki, odwiedziła jedną z jego ofiar, kobieta błagała wręcz o to, by funkcjonariusze zabrali ją ze sobą. Choć nie miała już złudzeń co do prawdziwych intencji byłego kochanka, chciała raz jeszcze zobaczyć go na żywo.
Bardziej de Sade niż Casanova
Wbrew powyższemu, traktowanie Kalibabki jako uroczego bon vivanta, byłoby nieporozumieniem. Wizerunek przedstawiony w opartym na jego losach serialu "Tulipan" jest znacznie cieplejszy, niż miało to miejsce w rzeczywistości. Podrywacz był bowiem tak naprawdę działającym z zimną krwią sadystą traktującym kobiety jak zabawki. Choć w czasach, w których "kariera" Tulipana trwała w najlepsze, nie mówiło się zbyt wiele o granicach dotyczących kobiecej wolności osobistej i prawie do decydowania o własnym ciele, dziś wiemy już, że Kalibabka dokonał niezliczonej ilości gwałtów. Mimo to, część upokorzonych kobiet zdecydowała się zostać z nim na dłużej - przeważały względy emocjonalne lub materialne.
Tulipan co prawda bił swoje kochanki, ale i obsypywał je prezentami. Tu warto wspomnieć o systemie, który PRL-owski Casanova wypracował przez lata - często mieszkał on jednocześnie z dwiema kobietami, z których jedna była oficjalną metresą, druga natomiast służącą, traktowaną za dnia w sposób, w jaki traktuje się niewolników. Do wyrównania szans dochodziło dopiero w nocy. W kwestii przyjemności seksualnych obie panie funkcjonowały bowiem na równych prawach.
Mistrz ucieczek
Zdzisław Najmrodzki, najpóźniejszy z przytaczanych przez autora przykładów, trudnił się przede wszystkim, choć nie tylko, kradzieżą samochodów (w swoim repertuarze miał również brawurowe włamania do Peweksów). Nie byłoby w tym jeszcze nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że przestępca zasłużył sobie na miano króla ucieczek.
Z gliwickiego sądu wydostał się w trakcie przerwy w rozprawie - za pomocą zamontowanego w celi sznura zjechał na dół z wysokości drugiego piętra (jak się okazało, kraty już dawno były przepiłowane, zabezpieczał je jedynie kit). Na dole czekał rzecz jasna zmotoryzowany wspólnik. To jednak nic: policja odkryła, że w razie niepowodzenia gangster i jego koledzy mieli jeszcze jeden pomysł: "wyszło na jaw, że gdyby Najmrodzkiego na przerwę obiadową zamknięto gdzie indziej, to też by zwiał, wprost z sali rozpraw (...). Za ławą oskarżonych wisiała kotara, a za kotarą było tajemne przejście do szkoły sąsiadującej z gmachem sądu (...) Najmrodzki miał siedząc pomiędzy milicjantami, zrobić gwałtowne salto w tył i zniknąć za kotarą".
Stare nawyki
Najmrodzki miał już wcześniej na swoim koncie inną spektakularną ucieczkę. Trzeciego września 1989 roku media podały sensacyjną informację: "jeden z pensjonariuszy gliwickiego aresztu zniknął podczas spaceru jak kamfora - relacjonował z ironią lektor audycji". Jak się okazało, gangster opuścił spacerniak za pomocą zabezpieczonego tunelu przygotowanego przez jego wspólników i... matkę. Najmrodzki został ułaskawiony w 1994 przez prezydenta Wałęsę. Pomógł w tym podobno fakt, że efekty jego resocjalizacji były bardzo widoczne.
Podobno podczas pobytu w więzieniu zaczął pisać dość marną, ale jednak całkiem refleksyjną poezję. Sam przestępca zarzekał się, że od tej pory wchodzi na drogę prawego i szlachetnego życia. Zginął rok później, prowadzony przez niego samochód zderzył się z ciężarówką: "Oględziny rozbitego samochodu wykazały, że pochodził on z kradzieży, miał fałszywe tablice rejestracyjne, a sam Najmrodzki posługiwał się dowodem osobistym wystawionym na inne nazwisko".
Dziś prawdziwych kanciarzy już nie ma?
Część z przedstawionych przeze mnie postaci (stanowiących jedynie wyimek tego, co znajdziemy w książce Kopra) przeniknęła już na dobre do masowej świadomości. Inni dopiero walczą o "atencję" i niewykluczone, że dostaną w przyszłości swoją szansę. W końcu ich losy stanowią doskonały materiał, po który z czasem powinni sięgnąć twórcy literaccy lub filmowi.
Gdy porównamy natomiast kinowe portrety postaci takich, jak Szpicbródka i Kalibabka z ich prawdziwymi odpowiednikami, stwierdzimy raczej, że nie ma tu mowy o ubarwianiu i siłowemu uatrakcyjnianiu ich wyczynów. Przeciwnie: forma kinowa lub telewizyjna jest z założenia ograniczona i na wiele pikantnych faktów najzwyczajniej w świecie nie wystarczyło miejsca. Pozwolę sobie jednak na smutną refleksję: lektura "Oszustów..." przekonuje, że w dobie cyfryzacji i technologicznych przestępstw, nawet fach kryminalny stał się dużo bardziej trywialny...
Mateusz Witkowski/ksiazki.wp.pl