Wiał wiatr i płatki śniegu tańczyły w powietrzu. Chłopiec usłyszał pianie koguta, ale nie był to złocisty ptak, siedzący na gałęziach Yggdrasila, lecz wojowniczy kogut Johna Grotnika, który straszył każdego, kto przechodził koło zagrody. Dotarli do rzędu zabudowań i skręcili przy domu kowala.
- Nie ma ognia - mruknęła matka. Piec, służący do rozgrzewania żelaznych sztab, był równie czarny, jak stojące pod dębem kowadło.
Jack poczuł zimno jeszcze bardziej dojmujące niż chłód zimowej nocy. Nigdy dotąd nie widział, by ten piec był wygaszony. Stanowił serce wioski, przy którym ludzie zbierali się, by porozmawiać i gdzie można było ogrzać stopy po długim marszu. Teraz ogień nie płonął. Wkrótce wszystkie ognie zgasną, włącznie z dwiema brązowymi plamkami światła, które nieśli.
Potem zostanie rozpalony nowy ogień, za pomocą drewna, czerpiącego swoją moc z ziemi. Dziki ogień musiał bowiem płonąć, by obracać koło roku. Tylko wtedy lodowe olbrzymy wrócą w swoje góry, a przejście między światami zostanie zamknięte.
(...)
Chłopiec zapukał laską w drzwi domu wodza i po chwili ojciec przepchnął się przez drzwi, trzymając w ramionach Lucy. Dom pełen był mężczyzn, którzy mieli uczestniczyć w uroczystości. Musieli mieć krzepę, bo rytuał był trudny i mógł trwać bardzo długo. Słabi, starzy, dzieci i większość kobiet, zostali w domach, skuleni pod owczymi skórami. Bard i brat Aiden siedzieli razem przy palenisku, w którym wciąż buzował ogień.
(...)
Powiem bardowi o naszyjniku, kiedy wrócę, postanowił. Wiedział, że ogień należy rozpalić bez krzemienia i żelaza, którym się zwykle posługiwali. Metal służył śmierci - albo, jak to ujął bard, Nieżyciu. Dzisiaj Nieżycie miało wyjątkową siłę. Jeśli zanieczyści nowy ogień, ceremonia pójdzie na marne. - Szybko! - zawołał wódz, gdy Jack przecisnął się przez drzwi. Pośrodku pomieszczenia położono na krzyż dwie deski. Kilku mężczyzn przyciskało do podłoża dolną deskę, podczas gdy kilku innych trzymało końce górnej, przesuwając ją w tę i z powrotem. Rozpalenie ognia za pomocą dwóch patyków było niezwykle trudne. A tutaj próbowano to zrobić przy użyciu desek.
Lucy zdjęła wełniany płaszcz, by pokazać swoją białą sukienkę i ufarbowaną w pszczelim pyłku szarfę, którą zrobiła dla niej mama. Jej cudowne, złote włosy lśniły w słabym blasku. W ręce trzymała jedną ze świec matki.
Jack nie widział naszyjnika. Dzięki Niebiosom! Widocznie matka go zdjęła, domyślił się, potem jednak dostrzegł błysk nad skrajem sukienki. Lucy ukryła naszyjnik pod spodem.
- Teraz! - krzyknął bard. Ktoś wyrwał Jackowi lampę i zdmuchnął płomyk. Wódz wylał ceber wody na palenisko. Węgle zasyczały i wzbiła się z nich para. Jack poczuł, jak ciepło słabnie i pod drzwiami wdziera się chłód. Dom pogrążył się w całkowitych ciemnościach.
Muszę coś zrobić, pomyślał gorączkowo chłopak. Nie chciał krzyczeć na całe gardło o naszyjniku. Ojciec by się na niego rozzłościł, a potem wszyscy pozostali rozzłościliby się na ojca. Wybuchłaby bójka. Konflikt zatrułby uroczystość tak samo jak metal. Może srebro nic nie zmieni. Nie używa się go w broni, powiedział sobie Jack, choć naprawdę wiedział, że zło zanieczyszczało metal. Ten naszyjnik nosiła półtrollka Frith, a niewiele było istot równie złych, jak ona.
Słyszał szur-szur-szur deski, przesuwanej w tę i z powrotem. Kiedy jedna grupa mężczyzn była zmęczona, ich miejsce zajmowali inni. Bard mówił, że uzyskanie płomienia trwa czasami kilka godzin. Odgłos ciągnął się w nieskończoność, aż w pewnej chwili Jack usłyszał, że ktoś upada.
- Zmienić strony! - wykrzyknął bard.
- Nareszcie - ktoś jęknął.
Mężczyźni wpadali na siebie w mroku, a John Grotnik zaklął, mówiąc, że w jego dłoniach jest więcej drzazg niż w deskach. Szur-szur-szur rozbrzmiało ponownie i Jack poczuł zapach żywicy. Wiedział, że drewno się rozgrzewa.
- Szybciej! - ryknął wódz.
Jeśli podejdę do Lucy, będę mógł zabrać naszyjnik, nie wzniecając kłótni, pomyślał Jack. Gdy jednak przeciskał się przez pomieszczenie, za bardzo zbliżył się do pracujących. Czyjś łokieć walnął go prosto w brzuch i zaparło mu dech.
- Przepraszam, kto by tam nie był - mruknął jakiś mężczyzna.
- Stoisz mi na nodze - warknął ktoś inny.
Jack oddalił się, trzymając się za brzuch. Stracił poczucie kierunku.
- Lucy! - zawołał.
- Jack? - odpowiedziała. A niech to! Była po drugiej stronie pomieszczenia. Pomylił się. Zaczął wracać i znowu wpadł na mężczyzn.
- Przepraszam - sapnął jeden z nich. Chłopak był pewien, że tym razem ma podbite oko.
Zmiana stron! - zawołał bard. Teraz Jack czuł już woń dymu i mężczyźni nie potrzebowali dodatkowej zachęty, by pracować szybciej. Pojawiła się iskra, a potem jeszcze jedna i kolejna. Chłopak ujrzał nikły blask i parę rąk, kruszących suszoną hubę, powszechnie używaną na rozpałkę. Zalśnił płomień.
- Huraaaa! - krzyknęli wszyscy jednym głosem. Wódz zasypał ogień garściami słomy i na ścianach zatańczyły cienie. Lucy wystąpiła naprzód i zapaliła świecę.
- Stać! - ryknął bard. Zaskoczona dziewczynka upuściła świecę, która zgasła na podłodze. - Co to jest? - wykrzyknął starzec. Rzadko pokazywał swoją prawdziwą moc, ale teraz tak właśnie było. Nic dziwnego, że Ludzie Północy zwali go Smoczym Językiem i dbali o to, by zawsze trzymać się z jego prawej strony.
- Nosisz metal! - stwierdził bard, wyciągając srebrny naszyjnik na światło. Lucy pisnęła.
- Nie rób jej krzywdy! - krzyknął ojciec.
- A ty wiedziałeś, że to ma - powiedział starzec.
- To na cześć świętej Łucji - zaoponował ojciec.
- Nie opowiadaj bredni! Płakała, więc jej go dałeś. Słaby głupcze! To ty powinieneś nią pokierować. Jest tylko dzieckiem. Naraziłeś całą wioskę na niebezpieczeństwo.
Giles Kuternoga skulił się, a Jack w tym momencie był całym sercem po jego stronie, choć wiedział, że ojciec nie ma racji. Wśród mężczyzn podniósł się szmer.
- Tyle pracy - mruknął kowal.
- Mam w rękach pełno drzazg... i po co? - odezwał się John Grotnik. Lucy wybuchnęła płaczem i skryła twarz w sukience mamy.
- Nie będziemy się kłócić - powiedział z naciskiem bard.
-Gniew nie służy sile życiowej, ani mój, ani wasz. Pracowaliśmy z sercem, a możliwe, że cała szkoda ograniczy się do tego dziecka. - Ojciec wstrząśnięty podniósł wzrok. Jack też był zdumiony, dotąd bowiem myślał tylko o zanieczyszczeniu dzikiego ognia, a nie krzywdzie, która mogłaby spotkać Lucy.
(...)
- Muszę ci coś wyjaśnić – powiedziała matka - Od czasu ceremonii dzikiego ognia z głową Lucy nie wszystko jest w porządku. Przy innych zachowuje się zupełnie dobrze. Umie jeść i mówić, ale nabrała przekonania, że jest prawdziwą księżniczką.
- W kraju Ludzi Północy też oszalała - przypomniał Jack. Kobieta spojrzała na dom. Z otworu dymnego unosiła się smużka dymu.
- Lucy zawsze była osobliwa. Tak jak Giles.
Jack widział, że czuje się nieswojo, krytykując męża.
- On wie, co jest prawdą, a co nie - ciągnęła. - Lucy tego nie wie. Wydaje nam polecenia jak służącym. Nie pozwala, żeby ojciec ją dotykał, mówi, że to chłop. To go rani.
- I ja go zraniłem - odrzekł Jack. - Czemu sądzisz, że znowu mnie nie wyrzuci?
- Twój ojciec żałuje tego, co zrobił. Nie chce tego przyznać, ale przebaczy ci, jeśli go o to poprosisz.
- A przy okazji mnie zbije.
Matka westchnęła.
- Pewnie tak. - A potem dodała ironicznie: - Zawsze możesz ofiarować swoje cierpienie Bogu.
Jack był zdumiony. Ojciec ciągle mówił o tym, że cierpienie jest dobre i że można je ofiarować Bogu. Matka nigdy się temu nie sprzeciwiała. Wyglądało jednak na to, że ma własny pogląd na sprawę.
Dlaczego to zawsze musi być moja wina? - zastanawiał się Jack, gdy szli dalej. Ale wiedział, że zasługuje na lanie za to, że uderzył Pegę. Co go opętało, że zrobił coś takiego? Od miesięcy nie był w domu i wygląd ojca wywołał w nim wstrząs. Mężczyzna miał przygarbione ramiona, jakby nosił jakieś ciężkie brzemię. Twarz miał pochmurną. Przykucnął na stołku przy palenisku i strugał kawałek drewna. Zwykle o tej porze ojciec nie siedział w domu. Wiosną gospodarstwo wymagało uwagi.
- Co za lichota! - zadrwiła Lucy, niezdarnie rzucając do ognia rzeźbione zwierzątko. - Nigdy nie będziesz taki dobry, jak Olaf Jednobrewy. Nigdy, nigdy, nigdy! On robił mi piękne zabawki. - Miała na sobie białą sukienkę z uroczystości przesilenia, ubabraną teraz sadzą, a także srebrny naszyjnik w kształcie liści.
- Ojcze? - odezwał się Jack, przełykając ślinę. Giles Kuternoga podniósł głowę. - Ojcze, przyszedłem przeprosić.
- I powinieneś - stwierdził mężczyzna.
Jack stłumił przypływ gniewu.
- Źle zrobiłem, chowając pieniądze. Byłem nielojalny i nieszczery. Przyszedłem, by poddać się każdej karze, jaką uznasz za stosowną.
- Bez wątpienia zasłużyłeś. - Giles sięgnął do sterty opału i wybrał brzozowy kij. Jack zebrał w sobie całą odwagę. Ojciec bił mocno i Jack pomyślał, że mniej niż sześć silnych razów będzie wielkim szczęściem.
- Byłeś niegrzeczny - oznajmiła z zadowoleniem Lucy, wycierając dłonie o brudną odświętną sukienkę. - Z przyjemnością popatrzę, jak cierpisz.
Jack obiecał sobie, że zabierze jej srebrny naszyjnik, kiedy tylko zostaną sami. Ojciec złapał go za włosy i wzniósł kij. Chłopak zebrał się w sobie.
Ale zamiast go uderzyć, Giles Kuternoga odrzucił kij i opadł na kolana.
- Nie mogę! Nie mogę! - wykrzyknął. Zaczął wyć.
Jack był przerażony. Nigdy nie widział ojca w takim stanie.
- W porządku, tato - powiedział niepewnie.
- Nie powinienem był kłamać - zawodził mężczyzna. - To moja wina. Lucy to moja wina. To był grzech pychy.
- Musisz się położyć, Giles - powiedziała matka, klękając przy nim. - Chyba masz gorączkę... Tak, czuję to. Chodź na strych. Zrobię ci leczniczy napój.
Jack i matka poprowadzili ojca do drabiny. Wspinał się powoli, z bólem, a Jack wchodził za nim, na wypadek gdyby spadł. Mężczyzna wpełzł do łóżka, wciąż szlochając, a matka przyniosła mu napar z sałaty i wierzby, by zasnął. Zamknął oczy i podążył ku czekającym go snom.
Jack siedział przy ogniu, zbyt oszołomiony, by coś powiedzieć. W jakiej kwestii ojciec skłamał? Jaki grzech popełnił?
- Nie pozwoliłam mu spać - odezwała się Lucy, okręcając sobie kosmyk włosów na palcu i wydymając różowe wargi. - Każę swoim rycerzom spuścić mu baty.
Jack poczuł dreszcz grozy, patrząc na swoją siostrzyczkę.
Oszalała, a wyglądało na to, że ojciec także. Po tym, jak tego ranka uderzył Pegę, Jack zastanawiał się, czy i on nie przekroczył granicy szaleństwa.