Dziewięć
A więc wszystko postanowione. Przekręcony w drzwiach klucz ląduje w kieszeni płaszcza i słychać, jak winda rusza z parteru. Zza drzwi mieszkań płyną zapachy pieczonych ciast. Woń wanilii, cynamonu i rumu wypełnia klatkę schodową. Jest cicho, tylko gdzieś w głębi korytarza dźwięczą naczynia i odzywają się dziecięce głosy. Ale i tak ciszy jest więcej.
Otula ciało, głowę, wypełnia dom i świat i własne myśli są słyszalne jak nigdy dotąd. Na ścianie windy po lustrze pozostał tylko jasny ślad. Sprawdzić jeszcze raz, czy klucz jest na swoim miejscu i już można zatrzasnąć za sobą żelazne wrota szybu. Na chwilę zjawia się ten stary strach, czy aby klatka pojedzie w dół, a nie w górę, by rozbić się gdzieś o strop dachu wśród świstu czarnych od smaru stalowych lin. W każdym razie lepiej zamknąć oczy i myśleć, że to tylko gra w „a kuku” do chwili, gdy kabina w końcu stanie i ktoś z tamtej strony usłużnie otworzy drzwi.
Jeszcze kilka kroków i jasność dnia powinna przepędzić wszystkie złe sny, Pankracy. Dlatego ubrałam się na biało. Żeby się łatwiej przemknąć, żeby nie zobaczył nikt. W nocy jest wyraźna czerń, w dzień przezroczysta biel.
Teraz chodnik, trawnik, sklepik i nigdzie żywej duszy, jakby wszyscy wyjechali, chociaż samochody stoją i błyszczą wymyte na święta i jest tak jasno, tak jasno, że aż oczy bolą, a niebo takie błękitne, Pankracy.
Trzeba minąć kiosk, kawiarenkę, skręcić w prawo, a potem prosto aż do przejścia i potem autobus, tramwaj i znowu autobus. Za żadne skarby w ciemność metra. Wszystko zapamiętane. Wystarczy w myślach powtarzać sobie przystanki i numery. Nie ma innego wyjścia. Będę siedzieć pod drzwiami, na schodach albo na ulicy. Przecież pogoda jest taka piękna i drzewa niedługo zaczną kwitnąć, tylko dlaczego jest tak pusto, jakby wszyscy się skryli i patrzyli zza firanek ze wszystkich pięter, z każdego domu, z dachów, z nieba, zewsząd, ale i tak trzeba dalej, trzeba przejść jezdnię, trzeba dotrzeć do chodnika i teraz w lewo, i już zaraz będzie przystanek, i autobus zajedzie pusty, błyszczący, z umytymi szybami, żeby lepiej było widać, żeby widać było z daleka na wylot. Dlatego biały strój, Pankracy, biały płaszcz, biała sukienka i buty, i biała chustka na głowie, i pod spodem też wszystko białe jak powietrze, więc powinno się udać, bo przecież jest zupełnie sam, od dawna to wiedziałam i tylko tak udawał, gdy bez przerwy
wydzwaniał, ale do niego nie dzwonił prawie nikt, i nie mogę już być taka niedobra jak wczoraj i go zostawić, wrócić, jakby nigdy już tam nie miał przyjść.
Koszula, gatki, skarpetki. Bolek kręcił się w łazience jak mięsisty bąk. Od sedesu do lustra, od lustra do biało-złotej szafy z jeszcze większą taflą, a potem do szklanych półek i jeszcze raz z powrotem. Szumiała woda w umywalce, szumiała spłuczka, bzyczała odłożona suszarka. Przecierał to to, to tamto lustro z pary i nie mógł się zdecydować, którym dezodorantem psiknie sobie pod pachy. — Gatki, gatki — podśpiewywał pod nosem. — Gatki podstawowa rzecz. — Zdecydował się w końcu na slipki. Jak włożę lekki garnitur, to bokserki będą się odznaczały — tak myślał. Pod prawą pachę psiknął się w końcu elements, a pod lewą cool water. Zadowolony z pomysłu zapiął łososiową koszulę.
— Mężczyzna musi być trochę tajemniczy — pomyślał. — I trochę romantyczny też. To działa na kobiety. I szybki też. I zdecydowany — wyliczał w myślach, dokręcając krany.
Wyłączony telefon leżał na stole w salonie. Pół godziny temu zjawa Iriny przepadła i nie chciała wrócić, chociaż wytężał wyobraźnię i zaciskał powieki. Chwilami pojawiał się sam samowar, ale był zimny i ledwo widzialny. Właściwie nie przypominał nawet samowara, tylko nie wiadomo co. Wtedy podjął decyzję: rzeczywistość zawsze jest lepsza od fatamorgany, więc trzeba się zbierać, ubierać i ruszać, póki jeszcze jest czas. Tak łatwo minąć się na tym świecie i nigdy już nie spotkać. Zwłaszcza w tym zawodzie.
Serce zadrżało mu w piersi, gdy pomyślał o bezkresie wschodu, gdzie jego szczęście może przepaść raz na zawsze. Przecież tam można jechać i tydzień bez przerwy, a wysiąść gdziekolwiek, i szukaj wiatru w polu. No więc teraz prędko do szafy po garnitur w kolorze niedojrzałej śliwki, lejący się materiał lekko połyskuje, lśni w załamaniach i szeleści cichutko jako nowiutkie banknoty.
Ściany mieszkania, sprzęty i ekran telewizora patrzyły na krzątaninę Bolka beznamiętnie. Człowiek wszystko oddaje rzeczom, a one zawsze zostawiają go samego. Wybierając spinki do mankietów rozmyślał o krawacie i jednocześnie roztrząsał problem skarpetek. Buty wybrał wcześniej: plecione mokasyny. Przyszła mu do głowy apaszka, lecz przypomniał sobie wczorajszych kolesi pod szaletem i skrzywił się pogardliwie. Wielkie lustro w drzwiach szafy pochwyciło ten grymas, więc zatrzymał go, żeby sprawdzić, jak wypada en face i z profilu. — Tylko krawat — uznał. — Krawat albo nic. Jest ciepło i można rozpiąć ze dwa guziki, żeby widać było łańcuch. Tak — uśmiechnął się zadowolony. — Krawat jest niezły, ale łańcuch lepszy, bo nie trzeba się martwić, czy pasuje. No i w końcu złoto to jest złoto. — Wciągnął spodnie i był gotów. Wszystko leżało bez zarzutu, jakby nigdy tego nie zdejmował, jakby się w tym urodził, spał, a wierny gajer nadążał za jego gestami krok w krok. Ruszył do drzwi i wtedy poczuł, że opuszcza go odwaga.
Dopóki planował, był panem sytuacji, ale teraz, gdy plan zaczynał działać, kolana miękły, a w ustach pojawiła się suchość. — Przecież to Ruska — próbował odzyskać animusz, lecz zaraz zjawiała się myśl, że wcale nie taka ona Ruska, a w dodatku właśnie przez nią boi się wyjść, zejść do auta, z trasy zadzwonić, że ma ważną sprawę i tak dalej. Zatrzymał się z ręką na klamce, odwrócił i popatrzył na żegnającego go Szejka. Pies go kochał, lecz nie potrafił dodać mu otuchy. Puścił więc klamkę, wrócił do salonu i nalał sobie przyzwoitą miarkę wędrowniczka. Tego z czarną kartką.
Wypił, skrzywił się i zaraz powtórzył. Odwaga powoli wracała na swoje miejsce. Pamięć cofnęła się bardzo daleko. Przestawała już rozpoznawać zdarzenia, ludzi i miejsca. Przypominała sobie różne rzeczy, ale nie była pewna, czy zdarzyły się akurat jej. Czy można pamiętać coś, co spotkało kogoś innego, tak jakby było się nim? Tego nie wiedziała. Pozwoliła jednak ponieść się fali obrazów i uznała je za swoje.
Tak było lepiej. Postrzępione na brzegach, niewyraźne, poruszały się jednak płynnie, naturalnie, może tylko trochę wolniej, jakby wszystko odbywało się pod wodą. Poczuła chłód. Ręce miała związane na plecach. Spróbowała wpełznąć pod przykrycie, lecz było zwinięte w bezładny kłąb. Ugniotła narzutę kolanami, ścisnęła, podkurczyła nogi, wciągając materiał między uda, i zrobiło się jej trochę cieplej. Słońce wisiało nad Saską Kępą, ale okna były teraz zasłonięte i w pokoju panował półmrok. Złoty krąg wznosił się coraz wyżej, przesuwał na południe i rozgrzane czarne dachy Skaryszewskiej, Nowińskiej i Bliskiej wydzielały smołową woń.
Pustawe przegubowe 115 skręcało w Chodakowską, sunęło wśród magazynów, dziadowskich peryferii, wśród wygwizdowów i drucianych parkanów i wyjeżdżało na Stanisławowską, by minąć tor kolarski, Wiatraczną wydostać się na rondo i potem ruszyć Grochowską między coraz rzadszymi i coraz niższymi domami na wschód, gdzie miejska zabudowa pęka gdzieś koło Traktu Lubelskiego, rozsypuje się w łańcuszek pojedynczych chałup, lepianek, niedorobionych kamienic, by na koniec zniknąć u brzegów lasów.
Próbowała sobie wyobrazić, co jest dalej, ale myśl odbiła się od wielkich zielonych drogowskazów „Lublin”, „Terespol” i wróciła do ciemnego pokoju. Znów zanurzyła się w przeszłość. Była bardzo mała i ktoś prowadził ją za rękę. Szli cichą, zasypaną śniegiem uliczką w Radości albo Międzylesiu.
W powietrzu unosił się zapach węglowego dymu. Chodnik pokryty był lodem i próbowała się ślizgać. Na gałęziach drzew leżały śniegowe łapki. Było cicho. Gdzieś poszczekiwał pies, w oddali turkotał pociąg. Odległa perspektywa uliczki zbiegała się w białoszary punkt. Wszystko było niewielkie i na wyciągnięcie ręki. Z okapów parterowych domów, z rynien zwisały sople, a kominy u wylotów miały dziwne blaszane figurki przypominające profile ludzkich postaci. Nie była pewna, czy to jej wspomnienie, ale ból na chwilę ustąpił, więc niewykluczone, że to ona była tą małą dziewczynką, ślizgającą się na podeszwach butów, podczas gdy ktoś mocno przytrzymywał ją za rękę.
Gwar ulicy na chwilę przycichł i usłyszała zniekształcone echo dworcowych megafonów. Metaliczny, klaszczący głos uderzał o kamienne perony. — Nie wiadomo, czy odjeżdża czy przyjeżdża — powiedziała cicho. Tamci za drzwiami rozmawiali. Ktoś postawił coś na kuchence. Przy Targowej musiały zmienić się światła, bo ulicą przetoczył się tramwajowy wizg.
Znów zrobiło się jej chłodno. Materiał między udami był zimny, obcy i szorstki. A potem nagle poczuła, że wszystko, co się zdarzyło, zdarzyło się bardzo dawno i nigdy się nie powtórzy, bo same zdarzenia już się wyczerpały i teraz czeka ją tylko samotność, która rozciąga się od końca do końca świata i nigdy nie ustanie. Strach znów wszedł w jej nagie ciało. Nie bała się bólu. To tylko nicość jak płomień ogarniała ulicę Kijowską, dworzec, pociągi, auta, ludzi i sklepy, wszystko, co widziała w życiu do tej pory, i zostawała tylko ona sama zwinięta w kłębek w skopanym łóżku, które jak papierowa łódka wirowało w czarnej nieskończoności.
Wtedy zapragnęła, by tamci znów przyszli, żeby otworzyli drzwi, mówili do niej, żeby jej dotykali, bo ludzki ból jest lepszy od nieludzkiego strachu. I gdy w końcu tak się stało, gdy odpoczęli, gdy usłyszała nad sobą ich zdwojone oddechy i poczuła bijące od nich ciepło, a do pokoju wślizgnął się za nimi zapach jedzenia, zwinęła się w najciaśniejszy kłębek i zaczęła bezdźwięcznie szeptać coś, co przyszło jej do głowy nie wiadomo skąd: „Aniele Boży, stróżu mój...”
— Może na Rutkowskiego — powiedział z nadzieją w głosie Paker.
— Gdzie?
— Na Rutkowskiego. No, na Chmielnej...
— Nie — odpowiedziała stanowczo Syl. — Na Marszałkowskiej.
— Buty były zawsze na Rutkowskiego.
— Teraz też są. Ale nie takie.
— A jakie niby?
— Jakieś takie... Lepiej tu. Tutaj chyba jest więcej.
Stanęli pod Metropolem i Paker zapatrzył się w otchłań Śródmieścia.
— Rzeczywiście — powiedział ni to do siebie, ni to do Syl.
Ludzie przechodzili i pachnieli różnymi perfumami. Wydawało mu się, że fahrenheit dawno już wywietrzał i poczuł się trochę nieswojo. Elektroniczny billboard pod Forum wyświetlał jakieś napisy, lecz nie mógł nadążyć. Wyglądały elegancko i tajemniczo.
— Zmieniło się — powiedział.
— Co się zmieniło? — zapytała Syl.
— Wszystko. Teraz nie wiadomo, gdzie co jest.
— Pójdziemy do Konstytucji, to na pewno coś się znajdzie.