Którejś nocy matka wtoczyła się do pokoju dzieciaków i stanęła nad łóżkiem Mani.
– Moja lalunia! – wybełkotała. – Ciebie jedną teraz mam, księżniczkę! Co ty byś mała, chciała, co? Powiedz no tylko mamuni, a wszystko ci dam, wszystko!
W mroku pokoju wyglądała trochę tak jak dawniej, na zdjęciu, które Mania nosiła w tornistrze. Matka była na nim szczupła, uczesana w wysoki kok, a za rękę trzymała chudego kilkulatka. Obok niej ojciec z zaczesanymi do tyłu włosami huśtał na wyciągniętych w górę rękach gołą dziewczynkę w chustce z zawiązanymi rogami. Za nimi błyszczała Wisła.
– No, co ty byś chciała, córa, co? Może kieckę jaką albo cukierków?
Mania zastanowiła się. Lalek nie lubiła, a cukierki mogła zdobyć sama. Znów sprzedawała butelki, chociaż kobieta w punkcie skupu wydziwiała, że poda tych alkoholików, jej rodziców, na milicję, to odbiorą im wreszcie prawa rodzicielskie, a ona będzie miała wikt i opierunek w porządnym domu dziecka. Dopiero kiedy Mania nakłamała, że zbiera butelki z całej klatki, przestała się czepiać.
– Mów mamuni, póki pyta!... Co byś ty, lala, chciała?! – Matka chwiejnie zbliżyła do niej twarz.
Z bliska widać było wyraźnie, że jest duża i opuchnięta. Jakby kobieta ze zdjęcia była jej siostrą, w dodatku niezbyt podobną. Jak z innego ojca albo matki.
– Komunię – pisnęła Mania.
– Że co? – chuchnęła nieprzetrawioną wódką.
– Komunię. Komunię bym chciała... mamuniu.
Matka odwróciła się i wyszła z pokoju. Mania była pewna, że nie zapamięta ani słowa z tej rozmowy, ale następnego dnia musiała pojechać na bazar Różyckiego, bo kiedy wróciła, rzuciła na polówkę komunijną sukienkę.
– Masz, mała! Żebyś wiedziała, że jak mamunia obieca, to dotrzyma. I żeby te małe damulki z przeciwka zesrały się z zazdrości!
Sukienka była za szeroka w ramionach i pasie, miała za duże rękawy i była za długa. Tu i ówdzie Mania podpięła ją szpilkami, gdzieniegdzie zafastrygowała, a potem wywiesiła na balkon, żeby wywietrzyć zapach papierosów i kapusty.
– I przyjęcie ci wyprawimy, jak trzeba. – Matka stanęła w drzwiach balkonu i pokazała w uśmiechu puste miejsca po zębach. – Zaprosiliśmy już z tatuniem kilku znajomych. I niespodziankę ci szykujemy, a co!
Kiedy Mania powiedziała o sukience, Hanka wzruszyła tylko ramionami. Dobrze wiedziała, w czym sama pójdzie do komunii. Jej suknia miała być długa do ziemi, z bufiastymi rękawami, marszczonym stanikiem, wcięciem w pasie i kordonkową narzutką z białymi pomponami, taką, jak miała kuzynka ze wsi. Obmyśliła to już dawno – tyle że ojciec nie zgadzał się na komunię.
– Mówią, żeś w mieście na wiarę diabła przeszedł! – popłakiwała matka. – A może ty już w Boga nie wierzysz, co?
– Wierzę, nie wierzę, co za różnica! – wzruszał ramionami. – W centrali wszyscy ateiści, to jak powiem, że córkę wysyłam do komunii? [...]
Każdej niedzieli spotykały się za blokami i szły do kościoła – Beata, Hanka i Mania. W ciągu trzech lat, które minęły od wyprawy na hałdę, osiedle bardzo się zmieniło. Tam gdzie dawniej wypiętrzały się góry ziemi przetykanej kawałami niepotrzebnych blach i drutów, wyrosło kilkanaście cztero- i dziesięciopiętrowców.
O ile mniejsze bloki stały blisko siebie, o tyle wieżowce tkwiły odwrócone od siebie w obrażonym półobrocie. Zabierały światło drzewom i usianym napisami „Szanuj zieleń” trawnikom, które wiosną zamieniały się w bajora, a latem żółkły od słońca. Ścieżki wydeptane przez mieszkańców bronowano i zasypywano garściami nasion, ale odradzały się, zanim trawa wzeszła. [...]
Agnieszka nie chodziła do kościoła, bo ojciec był ateistą i nie pozwolił jej się zapisać na religię. Matka Hanki twierdziła, że nie wierzyć to grzech, ale mówić o tym głośno to grzech śmiertelny. Nie powiedziały tego Agnieszce, tak jak nie przyznawały, że zazdroszczą jej wysypiania się i Teleranków w zimowe niedziele.
Ale już wiosną cieszyły się, że chodzą do kaplicy. Na dworze było jasno, powietrze pachniało, a w przerwach między blokami zalegały plamy słońca, do których ścigały się, a potem tłoczyły jedna przez drugą, wystawiając w górę twarze. Wdychały zapachy smażonych jajek i gotowanych parówek, słuchały klaśnięć trzepaczek – osiedlowych tam-tamów zapowiadających wiosnę.
W kościele było ciemno i duszno. Zapach naftaliny mieszał się z wonią kadzidła, płomienie grubych świec chwiały się sennie, a ludzie to siadali, to wstawali, kaszląc, chrząkając, przyglądając się sobie jawnie lub ukradkiem. Beacie w ścisku robiło się niedobrze i musiała wychodzić na zewnątrz. Szybko wracała, bo ksiądz, który zastąpił na religii siostrę Józefatę, krążył wokół baraku, a potem odpytywał z treści kazania i nie chciał słuchać usprawiedliwień.
Starała się wytrzymać przynajmniej na kazaniu, ale i tak niewiele umiała z tego zapamiętać, bo biblijne frazy mieszały się z aluzjami politycznymi, którymi ksiądz sypał z ambony ku radości jej ojca. Łatwo mu się było cieszyć – przychodził tu najwyżej raz na miesiąc, a nie kilka razy w tygodniu, jak one. Przepowiadały po drodze rachunek sumienia, odpytywały się z formułek i przewinień, a gdy której brakowało grzechów, pożyczały sobie lżejsze, takie jak: „opuściłam poranną modlitwę” czy „nadużyłam imienia...”.
Beacie pociły się ręce, gdy czekała na swoją kolejkę do konfesjonału. „W imię Ojca i Syna...” – powtarzała, „Ostatni raz u spowiedzi byłam...”, „Zgrzeszyłam następującymi...”. Wypowiadała te zdania po kilkadziesiąt razy, ale kiedy przychodziła jej kolej, w głowie miała pustkę. To miejsce przerażało ją, dławił cudzy oddech po drugiej stronie krat. Klękała na twardej desce, zamykała oczy i suchymi ustami recytowała gotowe formuły. Przepraszała za obrażanie, za nadużywanie, że nie była tyle i tyle razy. Była winna, grzeszna, brudna. Och, jak bardzo brudna...
Wybaczano jej. Głos zza krat wstawiał się za nią i wyznaczał pokutę. Na odgłos pukania wstawała, całowała stułę, szła pod ołtarz, znów klękała i „odmawiała” – po trzy, sześć, w cięższych przypadkach po dziesięć razy. Modliła się płynnie, bez zacinania i przestanków. To były cudze słowa, kto inny je wymyślił, kto inny uświęcił, ona tylko powtarzała. Czuła, że tego od niej chcą.
Od ołtarza odchodziła lekka jak balon, ale do domu szła nastroszona i czujna. Szczerze mówiąc, wolała drogę do kościoła niż powrotną. Wtedy mogły kłócić się, wyzywać i śmiać; po spowiedzi była czysta, bała się do kogokolwiek odezwać, żeby znów nie nagrzeszyć.