brygada górska
W górach masz przesrane. Dźwigasz na sobie wszystko, co potrzebne do życia. Potrzebujesz jedzenia, więc napychasz plecak po brzegi suchym prowiantem na pięć dni, wyrzucając z niego rzeczy zbędne. Potrzebujesz amunicji, więc faszerujesz kieszenie paczką nabojów i połową skrzynki granatów, wciskasz je do schowków w plecaku, do chlebaka, wieszasz na pasie. Strasznie przeszkadzają w czasie marszu, obcierają pachwiny i biodra, ich ciężar wrzyna się w kark.
Swój granatnik automatyczny zarzucasz na prawe ramię, a broń rannego Andriuchy Wołożanina na lewe. Dwie taśmy nabojowe krzyżujesz na piersi niczym marynarz Żelezniak z filmu o rewolucji i jeśli zostanie ci jeszcze wolna ręka, to bierzesz „ślimaka”. – skrzynkę z taśmą.
Do tego namiot, kołki, topory, piła, łopaty i inne rzeczy, bez których pluton nie może się obejść. Jeszcze to, bez czego ty sam nie możesz się obejść – automat, kurtka, koc, śpiwór, menażka, trzydzieści paczek papierosów, zmiana bielizny, zapasowe onuce itd., itp. Wszystkiego razem wyjdzie jakieś siedemdziesiąt kilo. Już przy pierwszym kroku wiesz, że za nic nie wdrapiesz się na szczyt, choćby mieli cię rozstrzelać. Potem robisz drugi krok, trzeci, leziesz, gramolisz się, pełzniesz w górę, ślizgasz się, padasz, znów leziesz, wypruwasz flaki, chwytasz się krzaczków i gałązek. Zamroczony, wciąż idziesz i idziesz, nie myśląc o niczym – jeszcze jeden krok, jeszcze tylko jeden krok…
Razem z nami wspina się pluton przeciwpancerny. Mają gorzej, mój granatnik waży osiemnaście kilogramów, ich rakieta przeciwpancerna – czterdzieści dwa. Grubas Andriucha, przezywany z powodu swojej tuszy i wesołego usposobienia Tłuściochem, płacze:
„Poruczniku, może zostawimy chociaż jedną rakietę, co?” Dowódca również ze łzami w oczach błaga: „Andriucha, Tłuściochu, no a co tam po nas bez rakiet przeciwpancernych? No, no co? Tam ginie nasza piechota...” Tak, tam ginie nasza piechota. Pełzniemy pod górę. Czołgamy się, wyjąc.
Zmienialiśmy chłopaków z górskiej brygady szturmowej z Bujnaku. Mieszkali w sakli pastuchów, ciasnej chacie z gliny.
Po luksusach mieszkania w Groznym, skórzanych kanapach i żyrandolach na suficie, ta waląca się lepianka wydała się nam kompletną nędzą. Gliniane ściany, klepisko, mętne okienko prawie nie dające światła...
Dla nich to był pałac, pierwszy dach nad głową po miesiącach nocowania w norach i jamach. Dzień po dniu przez siedem miesięcy włóczyli się po górach, wypierając Czeczaków ze szczytów; nocowali tam, gdzie padli bez siły, budzili się i na nowo parli w górę. Sami upodobnili się już do Czeczaków – zarośnięci, w lepkich od brudu kurtkach czołgistów, niemyci, zezwierzęceni, nienawidzący wszystkiego i wszystkich. Przyglądali się nam ze złością, nasze przybycie oznaczało bowiem koniec ich skromnego raju – trzeba było porzucić swój pałac i znów ruszać w góry. Czekał ich dziewięciogodzinny marsz i szturm na jakieś wzgórze o strategicznym znaczeniu. Wspominali o tym z radością, taki marsz to dla nich pestka, relokacja zazwyczaj trwa dobę lub dwie.
Dotarło do nas wtedy, że nasze męki są niczym w porównaniu z tym, co przeżyli oni. Patrzyliśmy na nich, kiedy odchodzili, i ogarnął nas lęk. Wiedzieliśmy już, że niedługo ruszymy za nimi. Czekały na nas nasze szczyty.
rzeka Argun
Pierwszego marca mój pluton przerzucono pod Szatoj. Mieliśmy utrzymać most na rzece Argun.
Nie mieliśmy wody, więc braliśmy ją z rzeki. Śmierdziała zgniłym jajem i miała kolor cementu, ale piliśmy ją, pocieszając się, że siarkowodór jest dobry na nerki.
Rzeka była dla nas równie ważna jak studnia na pustyni dla Beduina. Myliśmy się w niej, piliśmy, czerpaliśmy wodę do gotowania. W tym rejonie nie było bojowników, nasze życie toczyło się więc spokojnie.
Każdego ranka schodziliśmy nad rzekę niby wczasowicze w sanatorium, z nagimi torsami i kwiecistymi zdobycznymi ręcznikami na ramieniu. Myliśmy się, chlapiąc jak dzieci, rozsiadaliśmy się na kamieniach i opalali, wystawiając białe brzuchy na ostre zimowe słońce.
Potem rzeką Argun popłynęły trupy. Gdzieś wyżej ze stromego brzegu stoczyły się do niej dwie niwy z bojownikami, woda wymywała ich z pojazdów i unosiła w dół. Pierwszy przypłynął przetrzymywany przez partyzantów żołnierz wojsk desantowych. Jego kurtka maskująca koloru „białe noce” wyraźnie odznaczała się na tle mętnej wody. Wyłowiliśmy go, później przyjechali po niego z dowództwa, załadowali na pakę ciężarówki i zabrali.
Rzeka nie zdołała wypłukać wszystkich, kilka trupów utknęło w rdzewiejących samochodach. Było ciepło, ciała zaczęły się rozkładać. Chcieliśmy ich je wyciągnąć, bo psuły nam wodę, ale wąwóz był w tym miejscu zbyt głęboki i stromy, więc się poddaliśmy.
Nazajutrz, po przebudzeniu podszedłem do zbiornika z wodą, który codziennie dźwigaliśmy do kuchni. Zazwyczaj prędko się opróżniał, tym razem jednak był pełen. Wziąłem kubek, łyknąłem i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że to woda z padliną i dlatego nikt jej nie pije. Splunąłem, odstawiłem kubek. Siedzący obok Arkasza snajper spojrzał na mnie, wziął kubek, nabrał wody, wypił i wyciągnął w moją stronę:
– Masz, pij, o co chodzi...
Piliśmy zatem dalej tę martwą, siarkową wodę, przestaliśmy się tylko pocieszać, że jest dobra na nerki.
Czeczaki
Po powrocie ze szpicy Szyszygin trącił mnie:
– Pierwsze piętro, pierwsze okno od prawej?
– Tak. Też widziałeś?
– Widziałem – patrzył na mnie wyczekująco. – To Czeczaki.
Zlokalizowaliśmy ich po zielonej poświacie lampy nocnej.
Nasza szpica znajduje się w sąsiednim domu, jakieś pięćdziesiąt metrów od czeczeńskiej – nasza na drugim piętrze, tamta na pierwszym. Oni obserwowali nas przez swój noktowizor, nas o ich ruchach informował chrzęst szkła.
Ani oni, ani my nie strzelaliśmy. Zdążyliśmy już dobrze poznać taktykę Czeczaków – prowadzili obserwację do świtu, po czym oddawali jeden lub dwa wystrzały z granatnika i odchodzili. Nie mogliśmy ich wypłoszyć – komfortowe mieszkanie z ogromnym łóżkiem, pierzyną i ciepłymi kołdrami, które wybraliśmy na kwaterę wbrew wszelkim zasadom bezpieczeństwa, bo skusił nas luksus i machnęliśmy ręką na wojnę, stało się pułapką. Nie było drogi odwrotu, w razie walki wystarczyłby jeden granat w lufcik. Nie mieliśmy więc wyboru, musieliśmy czekać – zaczną strzelać czy nie, a jeśli zaczną, to gdzie – w pokój, w którym śpi czterech żołnierzy, czy w balkon, na którym stale trzymał wartę jeden z nas.
Graliśmy w rosyjską ruletkę, bębenkiem kręcił czeczeński snajper, szanse cztery do jednego – cztery dla śmierci.
Tamci nie strzelili. Szyszygin, który stał na czujce nad ranem, opowiedział, że słyszał dwa krótkie gwizdy, po czym Czeczaki opuściły posterunek.
Rano, kiedy było już zupełnie jasno, pognaliśmy tam z Szyszyginem z ciekawości. W grubej warstwie kurzu pokrywającej mieszkanie wyraźnie odcisnęły się dwa ślady – wojskowych buciorów i tenisówek. Wojskowy but – snajper – przez cały czas siedział przy oknie i pilnował naszego mieszkania, ten drugi go osłaniał.
Nie strzelili do nas, bo mieli niesprawny granatnik. Czasem tak się zdarza. Załadowali go, wycelowali, nacisnęli na spust, ale ten nie zadziałał. Rzucili go, wciąż walał się w kuchni. Nasza ruska niedoróbka, błąd ślusarza Wani przy produkcji granatnika, uratowała nam życie.
Oprócz granatnika w kuchni był też piecyk. Nie mieliśmy piecyka u siebie, więc postanowiliśmy zgarnąć to trofeum. Kiedy wychodziliśmy już z klatki schodowej, zadziałał alarm Czeczaków. Namierzyli dwóch ciekawskich ruskich kretynów i chcieli nas dopaść w bramie. Popędziliśmy jak antylopy, w dwóch podskokach pokonaliśmy pięćdziesiąt metrów, nie porzucając przy tym piecyka. Wbiegliśmy do naszej klatki schodowej i zaczęliśmy rżeć jak szaleni; rechotaliśmy tak prawie pół godziny, nie mogąc się uspokoić. W tej chwili na całym świecie nie było bliższego mi człowieka od Szyszygina.
Czeczaki-2
Ledwie zdążyłem zdjąć buty, rozległ się wystrzał. Skaczę na równe nogi, chwytam automat i w samych skarpetach biegnę do wyjścia z pokoju, błagając Boga, żeby nie przestrzelili drzwi. Serce wali jak oszalałe, w uszach szum. Dobiegam, przywieram plecami do ściany. Nie otwieram, czekam. Cisza. Nagle zduszony głos Szyszygina:
– Chłopaki, niech no się który ruszy!
Skacząc na jednej nodze, gorączkowo próbuję włożyć buty. Jak na złość wyginają się, nie włażą na nogę.
– Już, Wania, już…
Mija nieznośnie dużo czasu. Ze trzy sekundy. W końcu udaje mi się jakoś wciągnąć buty. Jeszcze nie otwieram, biorę kilka głębokich wdechów, jak przed skokiem do lodowatej wody. Potem walę ostro nogą w drzwi, wpadam do sąsiedniego pokoju.
Nikogo, pusto.
– Wania, gdzie jesteś?
– Tu jestem, tutaj. – Szyszygin blady wytacza się z toalety, w biegu zapina spodnie, dyszy ochryple, na jednym oddechu: – Czeczaki. Pod nami. Ci sami. Siedziałem na czujce, kiedy usłyszałem ich świst.
– Kurwa, mogłeś granat rzucić! – wściekam się na niego, bo teraz trzeba iść tam, na dół, gdzie siedzą Czeczaki, i strach ściska za gardło.
– Siedziałem na czujce – powtarza Szyszygin i patrzy na mnie lękliwie jak zbity psiak.
Powoli i jak najciszej, by nie zachrzęściło szkło pod nogami, wychodzimy na korytarz. Każdy krok jest jak wieczność i kiedy przemierzamy trzymetrowy wszechświat korytarza, tysiące pokoleń pojawia się i odchodzi, a Słońce umiera i rodzi się na nowo.
W końcu schody. Przykucam. Wyglądam zza rogu i błyskawicznie chowam głowę. Na schodach chyba nikogo nie ma. Wyglądam znowu, patrzę dokładniej. Nikogo.
Drut, który przeciągnąłem wczoraj między trzecim i czwartym stopniem, jest cały. Czyli nie wchodzili, są na dole. Trzeba iść.
Pokazuję Szyszyginowi, że ma stanąć po przeciwnej stronie schodów i trzymać klatkę schodową. Przebiega, zarzuca automat, krzyczy szeptem:
– Arkasz, nie idź!
Kiedy ostrożnie, trzymając klatkę schodową na muszce, idę w stronę schodów, w głowie tłucze się tylko ta myśl: „Arkasz, nie idź”. „Arkasz, nie idź” – przekonuję sam siebie i wchodzę na pierwszy stopień. „Nie idź!” – uważnie przeskakuję drut. „Nie idź!” – schodzę jeszcze parę stopni niżej. Zakręt. Oddycham płytko, skronie pulsują, jestem przerażony. „Nie idź! Nie idź! Nie…” Wpadam do mieszkania, wyważam drzwi do pokoju – pusto, do kuchni – pusto, wracam biegiem, wiem, że traciłem czas i już nie zdążę, rzucam granat w rozwartą paszczę mieszkania naprzeciw, błyskawicznie padam, czekam na krzyki, jęki, bezładną strzelaninę…
Wybuch. Cisza. Nikogo. Uciekli…
Przykucam, wyciągam paczkę primy, ugniatam papierosa. Przypalam. Rzucam pustą paczkę. Strasznie się zmachałem.
Spod czapki skapuje kropla potu, spływa po nosie, na mgnienie zawisa na koniuszku nosa i spada na papierosa. Tępo patrzę na zgaszoną primę, ręce mi drżą. Idiotyzm oczywiście, nie należało pchać się tu samemu. Wyrzucam papierosa, wstaję.
– Szyszygin! Daj zapalić… Uciekli…
Jakowlew
Jakowlew zwiał pod wieczór.
Nie on pierwszy odszedł. Jakieś dwa tygodnie wcześniej dwóch żołnierzy z ósmej kompanii zgarnęło karabin maszynowy i czmychnęło do domu. Nikt by ich nawet nie szukał, ale strata karabinu to dla batalionu poważna sprawa i dowódca przez parę dni tułał się po polach, szukając tych dwóch. Ale znaleźli ich ci z milicji specjalnej, omonowcy – sami do nich przyszli na posterunek i poprosili o jedzenie.
Jakowlewa nikt nie szukał. Już od trzech dni trwał szturm do Groznego, sąsiedni batalion od trzech dni bezskutecznie zdobywał szpital, ponosząc przy tym ogromne straty, a my od trzech dni dreptaliśmy na pierwszej linii osiedla domków jednorodzinnych i nie mogliśmy posunąć się do przodu. Szturm się przeciągał i nikt nie myślał o Jakowlewie.
Wpisano go na listę tych, którzy samowolnie opuścili oddział, automat wliczono do strat bojowych i zamknięto sprawę.
Znaleźli go znów omonowcy, dwa dni później. Oczyszczali piwnicę jednej z willi i natknęli się na okaleczone ciało. To był Jakowlew.
Czeczaki otworzyły go jak konserwę, wyciągnęli wnętrzności i udusili, wciąż żywego, własnymi jelitami. Na pieczołowicie pobielonej ścianie, pod którą leżał, napisali jego krwią Allah akbar, na nogi włożyli białe skarpety – białych kapci nie mieli.
Krowę dostaliśmy w spadku po brygadzie z Bujnaku, którą zmienialiśmy w górach.
Niemożliwie chuda, wyglądała jak więźniowie nazistowskich obozów koncentracyjnych i ledwo ciągnęła, leżała całymi dniami, gapiąc się w jeden punkt na horyzoncie, nie lizała nawet boku ranionego odłamkiem rakiety przeciwpancernej.
Pierwszego wieczoru przytargaliśmy dla niej ogromną kupę siana. Rozdęła nozdrza, polizała siano długim jęzorem, patrząc na nas z ukosa, chrupnęła nieufnie, nie wierząc jeszcze w swoje szczęście.
Żuła dwa dni bez przerwy, zapominając nawet o śnie – desantowcy jej nie karmili. Najpierw jadła na leżąco, potem wstała.
Po trzech dniach mogła już chodzić i Mutny wydoił z niej kubek mleka. Choć nie miało ani grama tłuszczu i było niedobre, wypiliśmy je jak boski nektar. Piliśmy po kolei – każdy po łyku – i cieszyliśmy się ze zmartwychwstania krowy.
A następnego dnia poszła jej krew z nosa. Umierała.
Nie patrząc jej w oczy, zaprowadziliśmy ją do wąwozu na rzeź. Ledwo szła, słabe nogi uginały się pod nią, klęliśmy, bo odwlekała egzekucję.
Odiegow podprowadził ją na skraj wąwozu, obrócił się i jakoś tak pospiesznie, źle celując, strzelił.
Kula przeszła przez przegrodę nosową krowy – słyszałem trzask łamanych kości, tępe uderzenie i chrzęst, zupełnie jak plaśnięcie łopatą w świeże mięso – krowa szarpnęła się, spojrzała na nas, zrozumiała, że ją mordujemy, i pokornie spuściła głowę.
Z jej nosa obficie pociekła czarna jucha ze skrzepami. Odiegow, gotujący się już do drugiego strzału, nagle opuścił automat, zawrócił i ruszył szybko w górę po stoku. Dogoniłem go, zabrałem automat, wróciłem i strzeliłem krowie między uszy. Spojrzała do góry, wodząc wzrokiem za śmiertelną kulą, wywróciła oczy i zsunęła się po ścianie wąwozu.
Długo staliśmy nad urwiskiem i patrzyliśmy na martwą krowę. Krew na nozdrzach skrzepła, muchy właziły jej do nosa i wyłaziły z dziury w głowie.
Pociągnąłem Odiegowa za rękaw:
– To w końcu tylko krowa.
– No.
– Idziemy.
– No.