Kiedy w roku 1949 w schronisku na Malga Casago w Dolomitach moja matka, przyświecając sobie lampą naftową, przeczytała mi historię o Mallorym i Irvinie, bohaterowie z Mount Everestu na zawsze zamieszkali w moich marzeniach i snach. Coraz wyżej i wyżej pięli się po północno-wschodniej grani góry, w nicość, z której mieli nie wrócić. Przez trzydzieści lat wciąż na nowo wyobrażałem sobie, jak George L. Mallory zdobywa szczyt Mount Everestu, zdobywa go jako pierwszy, a potem ginie przy zejściu. Zapytywałem sam siebie, dlaczego zginął. Jak? Gdzie?
Pogoda doskonała do wspinaczki, nabazgrał Mallory na jakimś świstku 7 czerwca 1924 roku po południu w ostatnim z obozów. Następnego ranka on i jego towarzysz, inżynier Andrew Irvine, zarzucili na plecy butle tlenowe i poczłapali w górę kamienistej stromizny, by po skalnych stopniach wspinać się od szóstego obozu w kierunku szczytu. Nigdy nie powrócili.
Siedemdziesiąt pięć lat później, pierwszego maja 1999 roku, amerykańscy alpiniści odnaleźli na Mount Evereście zamarznięte ciało George'a L. Mallory'ego: o marmurowo białej skórze, ze strzaskanym piszczelem. Cały świat czeka na odpowiedź, której zmarły już nie może udzielić. A może przeciwnie? Czyż powtórna śmierć Mallory'ego nie jest rozwiązaniem zagadki? Odnalezienie zwłok alpinisty w siedemdziesiąt pięć lat po jego zaginięciu na nowo rozbudza przygasłą nadzieję, że w roku 1924 udało się "pokonać" szczyt. Dla czego bowiem miałby Mallory poświęcić życie, jak nie dla szczytu?! Okoliczności zaginięcia alpinisty oraz odnalezienie jego zwłok są rzeczywiście zajmujące niczym otwarta księga akt jakiegoś przestępstwa. Za ich przyczyną, jak ziemia długa i szeroka, ponownie rozgorzała dyskusja o tym, czy Mallory'emu udało się w już roku 1924 zdobyć najwyższy szczyt świata.
Ubrany w tweedową kurtkę, owijacze oraz buty nabijane ćwiekami, natchniony wiktoriańskim duchem, chciał Mallory-alpinista jedyny w swoim rodzaju, pełen polotu, bystry nauczyciel - pokonać ową wysoką na 8846 metrów skałę, która wtedy zdawała się być nie do pokonania.
Mount Everest był w początkach wieku czymś więcej niż tylko najwyższą górą świata. Dziś, jako egzotyczny cel podróży, stał się towarem konsumpcyjnym, lecz wtedy obaj Anglicy widzieli w tej bryle lodu ostatnie wielkie wyzwanie geograficzne. Przez pięćdziesiąt lat Mount Everest pozostawał symbolem tego, co niezdobyte. Mimo to uparci Brytyjczycy, wyposażeni w namioty, czekany i liny konopne, wciąż na nowo podejmowali wędrówkę ku wzniosłemu celowi po tybetańskiej, północnej stronie góry, na przekór zimnu, uprzedzeniom i brakowi wiary w możliwość zwycięstwa. Próbowali wciąż na nowo, a Malllory i Irvine - w końcu aż po śmierć. Ich zniknięcie bez śladu w strefie śmierci Himalajów szybko obrosło legendą i od przeszło siedmiu dziesiątków lat geografowie, turyści uprawiający wspinaczkę, przewodnicy górscy oraz Szerpowie, a przede wszystkim historycy alpinizmu spekulują, czy Mallory dotarł do celu.
Oficjalnie za pierwszych zdobywców najwyższego szczytu na Ziemi uważa się Nowozelandczyka Edmunda Hillary'ego oraz Szerpę Tensinga Norgaya.
A ponieważ oni 29 maja 1953 roku ponad wszelką wątpliwość zdobyli górę od jej południowej strony, to znaczy od strony Nepalu, to ich portrety, a nie Mallory'ego i Irvine'a, zdobią podręczniki do historii. Hillary i Tensing powrócili z dachu świata do chat ubogiego królestwa Nepalu jako bohaterowie i zdążyli akurat na koronację angielskiej królowej Elżbiety. Oni zdobyli sławę na całym świecie, zaś duch Mallory'ego stał się mitem.
Nie tylko w klasztorach Himalajów i w dolinach Solo Khumbu, lecz także w londyńskich salonach National Geographic Society począwszy od roku 1924 straszą coraz to nowe pytania dotyczące śmierci pionierów. Mallory i Irvine po dziś dzień wiodą żywot duchów na Mount Evereście. W roku 1933 na wysokości ponad 8400 metrów n.p.m. znaleziono czekan, który bez wątpienia należeć mógł jedynie do Irvine'a lub Mallory'ego. Wreszcie w roku 1960 chińscy alpiniści donieśli, iż powyżej tzw. "drugiego uskoku" natknęli się na resztki liny i drewniane paliki. Pewien Chińczyk wyznał na krótko przed śmiercią, że na wysokości około 8300 metrów minął martwe ciało w poszarpanym ubraniu, zaś dzisiejszym himalaistom zdarza się nawet imaginować sobie, że spotkali umarłego.
Czegóż nie widziano, nie opowiadano, nie kolportowano! Wiele elementów tych opowieści pasowało do siebie niczym kawałki puzla przedstawiającego tamtą wspinaczkę, wiele nie pasowało. Czyżby więc Brytyjczycy zdobyli górę w roku 1924? Coraz liczniejsza stawała się grupa tych, którzy na to pytanie skłonni byli odpowiadać podług własnego życzenia i wyobrażenia. Wielu w końcu uwierzyło, iż odkryli prawdę, mimo że nie znali lub nie doczytali notatek Mallory'ego o próbach zdobycia Mount Everestu. Kiedy pod koniec XX wieku grupa poszukiwawcza pod wodzą amerykańskiego alpinisty Erica Simonsona wreszcie doniosła o sukcesie - "Jednoznacznie zidentyfikowaliśmy ciało Mallory'ego" - wszyscy chcą wierzyć w to, co sugerują badacze: że zagadka została rozwiązana. Odnalezienie zamrożonego śmiałka - leżał na brzuchu, zagrzebany w kamieniach, z odkrytymi plecami białymi jak wosk, z piersią wciąż jeszcze obwiązaną liną - nie dowodzi tego, co wszyscy chcą uznać za pewnik.
W połowie marca 1999 roku jedenastoosobowa grupa alpinistów wyruszyła do Tybetu, najpierw do bazy przy klasztorze Rongbuk i dalej, przez lodowiec Rongbuk do położonej na wysokości 700 metrów n.p.m. Przełęczy Północnej Mount Everestu i wyżej, po zaokrąglonej północnej grani góry. Gdy pięciu alpinistów wspinało się po północnej ścianie w kierunku docelowego miejsca poszukiwań, napięcie nagle wzrosło: oto osiągnęli to, co nie było dane żadnej z wcześniejszych ekspedycji - odnaleźli zwłoki jednego z Anglików. Na linii upadku znalezionego w 1933 roku czekana spoczywa Mallory.
Ten sukces i niepowtarzalne wspomnienia z wyprawy były rezultatem bardzo sprytnie przeprowadzonych poszukiwań. Z dołu obserwował ekspedycję przez lornetkę Niemiec Jochen Hemmleb i za pomocą krótkofalówki kierował poszukującymi. Student geologii z Frankfurtu, znawca owianej legendą historii z roku 1924 o zniknięciu Mallory'ego i Irvine'a we mgle, naprowadził w ten sposób forpoczty ekspedycji na właściwy trop. Tym, który nagle dostrzegł coś niezwykłego, był amerykański alpinista Conrad Anker. Na jednym ze skalnych stopni na wysokości około 8250 metrów odkrył on najpierw jedynie dziwny biały pas. Chwilę później pod kamieniami i resztkami odzieży rozpoznał biały jak wosk ciało martwego alpinisty, którego lewa stopa tkwiła w dobrze zachowanym bucie nabijanym ćwiekami. Kości piszczelowa i łydkowa były najwyraźniej złamane. Pod zmarłym, zawinięte w chustkę do nosa, leżą listy - od brata Mallory'ego i pewnej Stelli. Na koszuli wyhaftowane jest nazwisko Mallory'ego, na chustce do nosa inicjały G. L. M. - najlepszy
dowód, iż on sam w siedemdziesiąt lat po swym zaginięciu wciąż jeszcze był na górze.
Jednak zagadka zdobycia szczytu pozostaje nierozwiązana. Niczego nie dowiedziono, mimo iż wszyscy natychmiast i z ostateczną prawie pewnością chcą wiedzieć, czy Mallory osiągnął najwyższy punkt na Ziemi, zanim spadł w śmierć.
Nie, nie trzeba przedwcześnie reinterpretować historii alpinizmu. A ponadto: znalezienie zwłok nie potwierdza przypuszczeń, iż angielski dżentelmen już w 1924 roku dotarł na dach świata, lecz im przeczy. I tylko gdyby w aparacie fotograficznym Kodaka, który śmiałkowie zabrali z sobą, a którego dotychczas nie odnaleziono, zachowałyby się zdjęcia ze szczytu, niemożliwe zostałoby dowiedzione.
Chcę tu opowiedzieć, co dokładnie wydarzyło się ósmego czerwca 1924 w strefie wierzchołka Mount Everestu i posiłkując się zapiskami zmarłego, wyjaśnić sposób Mallory'ego na "jego" górę. Bo w tych notatkach i tylko w nich ukrywają się wszystkie odpowiedzi na pytania, które sobie stawiamy.
Wyprawa Mallory'ego jest arcydziełem wspinaczki wysokogórskiej z czasów jej narodzin. Jakkolwiek daleko Mallory by zaszedł, pozostanie ona najważniejszą spośród wypraw na Mount Everest.
Brytyjczycy, którzy zbyt późno dotarli na biegun północny i południowy, w latach dwudziestych postawili na Himalaje. Szturm rozpoczął się w roku 1921. Pierwsza wyprawa zwiadowcza - a na jej czele szedł Mallory - dotarła aż na Przełęcz Północną.
W roku 1922 Mallory, opętany myślą o zdobyciu Everestu, sportowiec i zarazem marzyciel, powrócił na górę: w bagażach stalowe butle z tlenem, za alpinistami, powiazani liną tragarze z plemienia Szerpów, z których pół tuzina zginęło potem w lawinie. Razem z Edwardem Nortonem i Howardem Somervellem parł Mallory ku strefie śmierci, na wysokość znacznie powyżej 8000 metrów. Mówiono o światowym rekordzie wysokości.
Dziś podobną eskapadę można kupić w biurze podróży i będzie ona preparatem przygotowanym na podstawie znajomości terenu. Tymczasem Mallory wyruszał w nieznane. Rozmarzony, skory do żartów, a jednocześnie bardzo brytyjski - wciąż na nowo próbował zwyciężyć, w końcu za wszelką cenę. Dlaczego? To bardzo proste: ponieważ ta góra istniała.
W roku 1924, w noc przed wyprawą Mallory i Irvine najwyraźniej majstrowali przy przyrządach do oddychania. Wczesnym rankiem wyczołgali się z namiotu: nastroje i pogoda dobre, wiatr umiarkowany. Niemniej ciężar aparatury tlenowej był przytłaczający. O godzinie dwunastej pięćdziesiąt geolog ekspedycji Odell dojrzał grupę szturmową przez dziurę w chmurach. Szli, dobrze widoczni na tle nieba, wzdłuż śniegowego pola na północno-wschodniej grani i musieli znajdować się gdzieś między pierwszym a drugim uskokiem. Niezależnie od tego, jak wysoko wtedy byli, ten widok - jak we dwóch idą po zaśnieżonym wybrzuszeniu skalnym - pozostanie ostatnim wspomnieniem o nich. Zaraz potem nadciągnęło więcej chmur i monsunowa mgła, wiatr przygnał tumany śniegu. A może była to nawet burza śnieżna? Co przyszło po niej? "Drugi uskok"! Na wysokości 8600 metrów n.p.m. tarasuje on drogę niczym podwójny dziób statku. Nie można się wspiąć bezpośrednio po nim: z lewej strony jest to zbyt niebezpieczne, z prawej, i tylko z prawej, możliwe;
wspinaczka odbywałaby się po pionowej skale i byłaby bardzo ryzykowna. Nic dla wariatów ani hochsztaplerów, może dla bohaterów? W tym miejscu utknęły nie tylko wszystkie przedwojenne angielskie ekspedycje, także Chińczycy przez lata nie mogli znaleźć żadnego rozwiązania dla owego logistycznego problemu. Nie do przejścia? Dopiero w roku 1975 przytargali pod "second step" długie, aluminiowe drabiny i zabawili się we włamywaczy. W skałę wbito haki, umocowano na nich drabiny i rozpięto liny. Ta i wszystkie inne wyprawy korzystały z owych urządzeń pomocniczych, wymieniając sparciałe liny. Wprawdzie tymczasem Conrad Anker zdołał bez sztucznych ułatwień wspiąć się na "drugi uskok" - liny i drabiny znajdowały się w zasięgu jego ręki - ale jeszcze nikt nie pokonał tej przeszkody "by fair means". Jak zatem miałby tego dokonać Mallory w roku 1924, w swoich butach z ćwiekami, z prawie dwudziestokilogramowym ciężarem na plecach i bez współczesnych pomocy wspinaczkowych?!
Powstaje pytanie, czy "second step" można było ominąć. Z lewej strony gładkiego skalnego stopnia drogę zagradza niemal pionowa ściana lodu, z prawej biegnie stromy mur skalny. Z pewnością można było obrać drogę przez tzw. "kuluar Nortona", położony o wiele niżej po prawej stronie, jednak to oznaczałoby znaczne nadłożenie drogi i stratę czasu, na którą Mallory i Irvine stanowczo nie mogli sobie pozwolić. Nie, w ciągu jednego popołudnia dojść stąd na szczyt i wrócić byłoby zadaniem niewykonalnym. Czy Anglicy ósmego czerwca 1924 roku znaleźli się pod "drugim uskokiem", tyle że za późno? O wiele za późno!
Czy więc zawrócili i zginęli przy zejściu? Czy może zaryzykowali wszystko i wszystko przegrali? Przy "drugim uskoku" od szczytu dzieliły ich nie dwie lub trzy godziny drogi, lecz wieczność, ponieważ w roku 1924 w śniegu na grani wierzchołka nie został jeszcze wydeptany szlak, z którego korzystają dzisiejsi postnowocześni alpiniści ekspresowi, którzy nie ważyliby się na wspinaczkę po nieoznakowanym terenie i ze sprzętem, jaki posiadał Mallory.
Dla Mallory'ego nie istniała okrężna droga do celu i wszystkie inne scenariusze jego porażki są sądami czysto życzeniowymi. Czy w takim razie nie zdobył szczytu? Czy odnalezienie jego zwłok nie dowodzi, że Mallory i Irvine nie zdołali pokonać "drugiego uskoku"? Czy tam zawrócili, aby zejść wprost do namiotu? W końcu zawieść musiało wszystko. Niestety.
Trudno znieść myśl o porażce, zwłaszcza jeśli przegrany bohater ginie. Dziś także trudno, zaś w roku 1924 przypuszczenie, iż Mallory zginął podczas powrotu, jeszcze mniej przystawało do ducha czasu. Gdyby chociaż, jak Scott na biegunie południowym, pozostawił po sobie kilka heroicznych sentencji! Gdy Mallory runął w dół z północno-wschodniej grani, nie było przy nim nikogo, kto później mógłby o tym zaświadczyć. Czy pociągnął za sobą Irvine'a? A może to Irvine Mallory'ego? Mimo że wszystko wskazuje na wspólny upadek, nigdy nie będziemy znali prawdy. Prawdopodobnie skończył im się tlen, a kto zbyt długo przebywa w strefie śmierci - jak długo Mallory i Irvine pozostawali na górze? - czuje się jak po narkozie; jakby miał watę w mózgu. Mięśnie wiotczeją, zmysły odmawiają posłuszeństwa, a ciągła konieczność walki o oddech uśmierca wolę. W stanie takiej apatii każdy błąd, każde ryzyko można przypłacić śmiercią: potknięcie, biwak, noc.
Zwłoki z Mount Everestu są na szczęście świetnie zakonserwowane, lecz mimo to nie dostarczają żadnej wskazówki co do przyczyn śmierci Mallory'ego; nie wiemy, czy zamarzł, udusił się czy zranił? Fakt, iż nie znaleziono przy nim maski tlenowej, nie jest istotny. Okulary lodowcowe tkwiły w jednej z kieszeni - wskazówka, że wypadek wydarzył się o zmroku? Albo w "white-out"? A może nawet w delirium? Choroba górska nie jest nieuleczalna - lecz niebezpieczna. Nie, z pewnością nie opłacałoby się umrzeć w ten sposób dla najwyższej góry świata. Ale któż wie, jak potoczy się taka eskapada?! Dopóki się człowiek wspina, nie ma czasu na rozmyślania, potem jest już za późno. Po fakcie wszyscy wiedzą lepiej. Ten kto nie próbuje zdobyć Mount Everestu, nie może poszczycić się nawet klęską.
W związku z tamtą tragedią życzyłbym sobie jednego: iż wkrótce odnaleziony zostanie także aparat fotograficzny, który Mallory pożyczył od Somervella, miejmy nadzieje, że film znajdujący się w tym małym, składanym urządzeniu da się jeszcze wywołać.......................