Jeden
Wśród zamierających odgłosów próby kostiumowej członkowie Laurel Players nie mieli nic więcej do roboty, jak tylko stać w milczeniu, ponad światłami rampy bezradnie wpatrując się w pustą widownię. Bali się głośniej odetchnąć, gdy z ciemności wyłonił się korpulentny, niezwykle poważny reżyser, by dołączyć do nich na scenie. Ze zgrzytem wyciągnął zza kulis drabinkę i zaczął po niej wchodzić. W połowie drogi odwrócił się i z przerwami na odchrząknięcia oznajmił, że są cholernie utalentowanymi i wspaniałymi ludźmi, a praca z nimi to prawdziwa przyjemność.
– To nie było łatwe – mówił, błyskając okularami. – Mieliśmy mnóstwo problemów i mówiąc szczerze, zbyt wiele sobie nie obiecywałem. Posłuchajcie. Może to zabrzmi banalnie, ale dzisiaj coś się stało. Kiedy tu siedziałem, nagle pojąłem, że po raz pierwszy w tę pracę wkładacie serce. – Rozpostarł palce jednej dłoni na kieszonce koszuli, by zademonstrować, jak prostą, fizyczną rzeczą jest serce, zaraz potem zacisnął ją w pięść i wolno, bez słów potrząsał w długiej dramatycznej pauzie, przymykając jedno oko i wykrzywiając wilgotną dolną wargę w grymasie triumfu i dumy. – Powtórzcie to jutro wieczorem, a będziemy mieć piekielnie dobre przedstawienie.
Z ulgi mogliby się rozpłakać. Wiwatowali jednak, śmiali się, ściskali sobie ręce i całowali się. Ktoś poszedł po skrzynkę piwa. Śpiewali wokół pianina, aż jednogłośnie uznali, że czas najwyższy wracać do domu i porządnie się wyspać. – Do zobaczenia jutro! – wołali szczęśliwi jak dzieci. Jadąc drogą w świetle księżyca, uznali, że mogą otworzyć okna w samochodach, by wpuścić do środka powietrze z jego ozdrowieńczymi zapachami ziemi i młodych kwiatów. Po raz pierwszy wielu z członków Laurel Players pozwoliło sobie na uznanie nadejścia wiosny.
Był rok 1955, zachodnie Connecticut. To tu trzy opasłe wioski zostały niedawno połączone szeroką i hałaśliwą szosą numer dwanaście. Laurel Players tworzyli grupę amatorską, ale kosztowną i niezwykle poważną, a jej członkowie zostali starannie wybrani spośród młodszych dorosłych mieszkańców wszystkich trzech miejscowości; przedstawienie, do którego się przygotowywali, było ich debiutem. Przez całą zimę, gdy zbierali się po kolei w swoich domach na ożywionych dyskusjach na temat Ibsena, Shawa i O’Neilla, chociaż w ostatecznym głosowaniu rozsądna większość wybrała Skamieniały las, i gdy zaczęli ustalać obsadę, czuli, jak ich zaangażowanie z każdym tygodniem rośnie. Prywatnie mogli uważać reżysera za śmiesznego człowieczka (i pod pewnymi względami taki był: wydawało się, że nie potrafi przemawiać inaczej jak z zapałem, i często kończył swoje uwagi lekkim potrząsaniem głowy, przy którym kołysały się mu policzki), ale lubili go i szanowali, wierzyli też bez zastrzeżeń w większość tego, co im mówił. Pewnego razu
stwierdził: „Każda sztuka zasługuje na najlepsze, co aktor może z siebie dać”, a kiedy indziej: „Pamiętajcie, my nie tylko przygotowujemy spektakl, ale zakładamy teatr dla naszej społeczności, a to bardzo ważna sprawa”. Problem w tym, że od samego początku towarzyszył im strach, że zrobią z siebie idiotów, powiększony jeszcze obawą przed przyznaniem się do tego. Na początku próby odbywały się w soboty – wydawało się, że zawsze było to bezwietrzne lutowe albo marcowe popołudnie, kiedy niebo jest białe, drzewa czarne, a brunatne pola i wzgórza leżą nagie i bezbronne pomiędzy łatami topniejącego śniegu. Playersi wychodząc ze swoich kuchni w rękawiczkach, widzieli krajobraz, na który składało się tylko kilka bardzo starych i zniszczonych domów; to nadawało ich własnym domom wygląd lekkich i nietrwałych, i tak głupio rozmieszczonych jak nowiutkie jaskrawe zabawki zostawione w deszczową noc na dworze. Samochody również sprawiały wrażenie niepasujących do miejsca, niepotrzebnie szerokie, połyskujące kolorami
cukierków i lodów, jakby krzywiąc się na każde chlupnięcie błotem, przepraszająco czołgały się wyboistymi drogami, które ze wszystkich stron zmierzały ku głębokiej i równej nawierzchni dwunastki. Dopiero tam, we własnym środowisku, w tej dolinie z barwnego plastiku, szkła i stali – KING KONE, MOBILGAS, SHOPORAMA, EAT – mogły się odprężyć, choć potem musiały jeden za drugim zjeżdżać na krętą wiejską drogę, by na jej końcu zaparkować na cichym parkingu przed liceum.
– Cześć! – nieśmiało wołali do siebie Playersi.
– Cześć!… Cześć! – Z ociąganiem wchodzili do auli.
Ustawiali ciężkie kalosze wokół sceny, wycierali nosy w chusteczki higieniczne, ze zmarszczonym czołem zerkali na nierówne wersy swoich maszynopisów i wreszcie mogli się odprężyć w salwach wielkodusznego śmiechu, ciągle od nowa powtarzając, że mają mnóstwo czasu na wygładzenie spektaklu. Wszyscy jednak doskonale wiedzieli, że czasu już nie ma, i ciągłe zwiększanie liczby prób tylko sprawę pogarsza. Dawno minęła pora na to, co reżyser określał „prawdziwym uniesieniem się nad ziemią, tchnieniem życia w sztukę”, a ona wciąż pozostawała statycznym, bezkształtnym, nieludzko ciężkim brzemieniem; raz po raz odczytywali pewność porażki w swoich oczach, pożegnalnych uśmiechach i gorączkowym pośpiechu, z jakim biegli do samochodów i wracali do domów, gdzie czekały na nich stare, mniej wyraziste zapowiedzi klęski.
Dzisiaj wieczorem, na dwadzieścia cztery godziny przed premierą, jakoś udało im się to brzemię zrzucić. Oszołomieni charakteryzacją i kostiumami w ten pierwszy ciepły wieczór roku zapomnieli się bać: pozwolili, by niczym załamująca się fala poniósł ich rytm sztuki, i może istotnie brzmi to banalnie (a jeśli nawet, to co z tego?), ale wszyscy w swoje role włożyli serca. Czy można by prosić o więcej?
Widzowie, którzy następnego wieczora przybywali długim wężem samochodów, także byli poważni. Podobnie jak Playersi wkraczali dopiero w wiek średni i mieli na sobie gustowne ubrania, które w nowojorskich magazynach z odzieżą określane są jako „swobodny styl wiejski”. Nie ulegało wątpliwości, że pod względem wykształcenia, wykonywanej pracy i stanu zdrowia odbiegają od przeciętności, i aż nazbyt wyraźnie rzucało się w oczy, że oni także ten wieczór uważają za znaczący. Naturalnie wiedzieli i zajmując miejsca, głośno się tą wiedzą dzielili, że Skamieniały las trudno nazwać najlepszą sztuką świata, ale przecież jest to solidne dzieło z przesłaniem w każdym calu równie aktualnym dziś jak w latach trzydziestych („A nawet aktualniejszym” – mówił jakiś mężczyzna do żony, która przygryzając wargę, potakiwała, rozumiała bowiem, co mąż ma na myśli: – „Nawet aktualniejszym, jeśli się nad tym zastanowić”). Najważniejsza wszakże była nie sama sztuka, ale grupa teatralna: odważna idea przyświecająca jej powstaniu, zdrowe,
napawające nadzieją perspektywy związane z narodzinami własnego teatru, w którym grać będą aktorzy wywodzący się z lokalnej społeczności. To właśnie skłoniło ich do przyjścia w liczbie wystarczającej do zapełnienia połowy miejsc, i to sprawiało, że w pociemniałej sali z napięciem, bez słowa przygotowywali się na satysfakcjonujące doznania.
Kurtyna poszła w górę, odsłaniając scenografię, której tylna ściana wciąż drżała po gwałtownej ucieczce rekwizytorów. Pierwsze kwestie zagłuszyło skrobanie i dudnienie dochodzące zza kulis. Owe drobne niedociągnięcia były oznakami rosnącej histerii aktorów, aczkolwiek po drugiej stronie rampy zdawały się tylko wzmacniać przekonanie, że już wkrótce widzowie będą świadkami doskonałości. Jakby trupa mówiła widzom: poczekajcie chwilę, w gruncie rzeczy jeszcze nie zaczęliśmy. Jesteśmy trochę zdenerwowani, ale prosimy, wybaczcie nam. Szybko zniknęły powody do przeprosin, ponieważ wszyscy utkwili wzrok w dziewczynie grającej rolę Gabrielle.
Nazywała się April Wheeler, a kiedy po raz pierwszy pojawiła się na scenie, przez widownię przebiegł szept: „Urocza”, po którym nastąpiły szturchnięcia łokciem i komentarze: „Jest dobra”. Nieliczni znajomi kiwali z powagą głowami, przypadkiem bowiem wiedzieli, że przed niespełna dziesięcioma laty uczęszczała do jednej z najlepszych szkół dramatycznych w Nowym Jorku. Wysoka, dwudziestodziewięcioletnia, miała popielatoblond włosy i arystokratyczną urodę, której najbardziej nawet jaskrawe amatorskie oświetlenie nie mogło zepsuć, i wydawała się idealnie pasować do tej roli. Nieważne było nawet to, że po dwóch porodach pozostały jej wałki na biodrach i udach, ponieważ poruszała się z nieśmiałym zmysłowym wdziękiem panny; ten, kto spojrzał na siedzącego w ostatnim rzędzie i gryzącego palce Franka Wheelera, młodego mężczyznę o okrągłej, inteligentnej twarzy, powiedziałby, że wygląda on bardziej na jej konkurenta niż męża.
– Czasami mi się wydaje, że się cała iskrzę – mówiła. – I wtedy mniejsza o to, co się stanie, mam ochotę iść gdzieś i robić rzeczy zupełnie szalone… i cudowne…
Aktorzy zbici w gromadkę za kulisami, gdzie czekali na swoją kolej, nagle ją pokochali. A przynajmniej byli do tego skłonni, nawet ci, którzy nie znosili jej okazjonalnego braku pokory na próbach, bo teraz okazała się ich jedyną nadzieją. Odtwórca głównej roli rano zachorował na coś w rodzaju grypy żołądkowej. Przyjechał do teatru z wysoką gorączką i upierał się, że może wystąpić, ale na pięć minut przed podniesieniem kurtyny zaczął wymiotować w garderobie. Reżyser nie miał innego wyjścia, musiał odesłać go do domu i wystąpić sam. Decyzję podjęto tak szybko, że nikomu nie wpadło do głowy powiadomić widzów o tej zmianie; kilku grających epizody aktorów dowiedziało się o niej dopiero w chwili, gdy usłyszeli głos reżysera wypowiadający słowa, które spodziewali się usłyszeć z ust innego mężczyzny. Reżyser wcielił się w rolę z typową dla siebie żarliwością. Każdą kwestię kończył niemal jak profesjonalista, ale zupełnie nie pasował do postaci Alana Squiersa: krępy i łysiejący, nic nie widział bez okularów, których
nie chciał nosić na scenie. Jego pojawienie się sprawiło, że aktorzy wchodzili sobie w słowo i zapominali, gdzie mają stać; co gorsza, reżyser w połowie ważnej kwestii na temat własnej bezużyteczności – Owszem, mądrość bez zastosowania. Dźwięki bez melodii. Kształt bez treści – gestykulując, przewrócił na stół szklankę z wodą. Próbował jakoś to pokryć śmiechem i improwizacją: Widzisz? Do niczego się nie nadaję. Proszę, pomóż mi to wytrzeć, ale na próżno. Wirus katastrofy, uśpiony i potencjalnie groźny przez wszystkie te tygodnie, obudził się i zaczął rozprzestrzeniać od wymiotującego gwałtownie mężczyzny na resztę obsady – z wyjątkiem April Wheeler.
– Nie chciałbyś, żebym cię kochała? – mówiła teraz.
– Owszem, Gabrielle… – odpowiedział reżyser, połyskując od potu. – Chciałbym, żebyś mnie kochała.
– Uważasz, że jestem pociągająca?
Noga reżysera zaczęła pod stołem podskakiwać na sprężynie stopy.
– Są lepsze słowa na określenie, jaka jesteś.
– Więc dlaczego nie mamy przynajmniej spróbować?
Pracowała w pojedynkę i nikt nie miał wątpliwości, że z każdym zdaniem opuszczają ją siły. Jeszcze przed końcem pierwszego aktu dla wszystkich stało się jasne, że April Wheeler traci panowanie nad sobą, i obserwowali to z zakłopotaniem. Zaczęła miotać się między fałszywymi teatralnymi gestami a niemożnością ruchu objawiającą się zaciśniętymi do białości kłykciami; ramiona miała sztywno wyprostowane, przez silny makijaż przebijał rumieniec upokorzenia zalewający jej twarz i szyję.
A potem na scenę energicznie wkroczył Shep Campbell, krępy i rudowłosy młody inżynier, grający rolę gangstera Duke’a Mantee. Od samego początku Shep niepokoił grupę, ale on i jego żona Milly, która pomagała przy rekwizytach i reklamie, byli pełnymi entuzjazmu, przyjacielskimi ludźmi i nikt nie miał serca zasugerować, że to nie jest dobry wybór. W rezultacie owej pobłażliwości, a także własnego nerwowego poczucia winy Campbell zapomniał jednej z najważniejszych kwestii, pozostałe wygłaszał tak szybko i cicho, że słychać go było tylko do szóstego rzędu, i zachowywał się bardziej jak usłużny sprzedawca, który z podwiniętymi rękawami ciągle kiwa potakująco głową.
W antrakcie widzowie wyszli na papierosa i snuli się w przypadkowych grupkach po korytarzach, czytając szkolne ogłoszenia i wycierając wilgotne dłonie o wąskie spodnie i wdzięczne bawełniane spódnice. Nikt nie chciał wracać na drugi, końcowy akt, ale wszyscy to zrobili.
Playersi także stawili się na scenie, choć ich jedyną myślą, tak wyraźną jak pot na twarzach, było uporanie się z tą żałosną sprawą jak najszybciej. Akt zdawał się ciągnąć godzinami, był niczym okrutny i wydłużony ponad miarę test na wytrzymałość, w którym April Wheeler radziła sobie równie źle jak pozostali, o ile nie gorzej. W scenie kulminacyjnej, gdy wskazówki reżyserskie nakazywały wagę śmierci podkreślać odgłosami wystrzałów z zewnątrz i z broni Duke’a, Shep Campbell fatalnie rozmieścił w czasie swoje strzały, a odpowiadająca mu zza kulis salwa była o wiele za głośna, przez co rozmowa kochanków utonęła w huku i dymie. Kiedy wreszcie spadła kurtyna, był to akt łaski.
Oklaski, niezbyt głośne, świadomie trwały dość długo, by wystarczyć na dwukrotne ukłony obsady. Za pierwszym razem podnosząca się kurtyna przyłapała aktorów idących za kulisy; kiedy się odwrócili, wpadli jeden na drugiego. Za drugim razem odtwórcy trzech głównych ról przypominali uosobienie ludzkiego upokorzenia: reżyser mrugał jak krótkowidz, którym był, Shep Campbell po raz pierwszy tego wieczoru wyglądał na stosownie rozwścieczonego, na twarzy April Wheeler zastygł oficjalny uśmiech.
Zapaliły się światła i nikt na widowni nie wiedział, w którą stronę spojrzeć ani co powiedzieć. Słychać było niepewny głos pani Helen Givings, agentki handlu nieruchomościami, która powtarzała raz po raz: „Bardzo ładnie”, ale większość widzów w milczeniu i sztywno podnosiła się z miejsc i kierowała do wyjścia, międląc w palcach paczki papierosów. Sprawny licealista, wynajęty do obsługi oświetlenia, wskoczył na scenę z piskiem tenisówek i zaczął wykrzykiwać polecenia do niewidocznego partnera pod sufitem. Stał świadomie upozowany w świetle reflektorów, z sukcesem ukrywając większość jaskraworóżowych pryszczy w cieniu i z dumą tak odwracając tors, by pokazać, że fachowe narzędzia elektryka – nóż, obcęgi, zwoje drutu – umieszczone są w profesjonalnej kaburze z pokrytej plamami oleju skóry, wiszącej nisko na jędrnym pośladku. Rząd świateł zgasł, chłopak bez fanfar zszedł ze sceny, kurtyna zmieniła się w nijaką ścianę spłowiałego i zakurzonego zielonego aksamitu. Teraz oglądać można było tylko twarze widzów,
którzy przeciskali się przejściem do drzwi. Niespokojni, z szeroko otwartymi oczami, w parach, wyglądali i poruszali się tak, jakby spokojna i uporządkowana ucieczka z tego miejsca była jedną z najważniejszych rzeczy w ich życiu; jakby w gruncie rzeczy nie byli w stanie podjąć życiowych funkcji, dopóki nie znajdą się na zewnątrz, pod różowymi chmurami spalin, na chrzęszczącym żwirze parkingu, nad którym w nieskończoność ciągnęło się czarne niebo, znaczone setkami tysięcy gwiazd.
Dwa
Franklin H. Wheeler zaliczał się do garstki tych, którzy szli pod prąd. Robił to z przepraszającą powolnością i godnością (taką przynajmniej miał nadzieję), bocznymi schodami kierując się ku drzwiom za kulisy.
– Przepraszam… Przepraszam… – powtarzał i uśmiechem witał kilku znajomych. Rękę trzymał w kieszeni, by ukryć i osuszyć kłykcie, które ssał i gryzł przez całe przedstawienie. Do trzydziestki brakowało mu kilku dni, był schludny i solidny, z krótko ostrzyżonymi czarnymi włosami i tym rodzajem mało wyrazistej urody, którą fotograf od reklam mógłby wykorzystać do sportretowania wymagającego konsumenta solidnie wykonanych, acz niedrogich towarów (Kto zapłaci więcej?). Pomimo braku wrodzonej dystynkcji jego twarz odznaczała się jednak niezwykłą ruchliwością: nieznaczną zmianą wyrazu potrafiła zasugerować całkowicie różne osobowości. Uśmiechając się, był człowiekiem, który doskonale wie, że klęska amatorskiego spektaklu to nie powód do zmartwienia, uprzejmym, inteligentnym mężczyzną, który znajdzie właściwe słowa na pocieszenie żony za kulisami. Ale w przerwach pomiędzy uśmiechami dostrzec można było nieznaczny błysk niedowierzania płonący w jego oczach, przez co odnosiło się wrażenie, iż to on bardziej potrzebuje
pociechy.
Problem w tym, że przez całe popołudnie w mieście, tkwiąc w pracy, którą lubił nazywać „najnudniejszą robotą, jaką można sobie wyobrazić”, czerpał siłę z wyobrażania sobie wieczornych scen: jak pośpiesznie wraca do domu i podrzuca śmiejące się dzieci wysoko w powietrze, jak popija koktajl i gawędzi z żoną przy kolacji, jak wiezie ją do liceum, a po drodze kojącą dłonią dotyka jej napięte i ciepłe udo („Gdybym tylko nie była taka zdenerwowana, Frank!”). Widział siebie, jak zauroczony i dumny ogląda spektakl, a potem wstaje, by przyłączyć się do burzliwych oklasków, które wybuchają po opadnięciu kurtyny, jak promienny, z ubraniem w nieładzie, przepycha się przez świętujący tłum za kulisami po jej pierwszy, pełen łez pocałunek („Czy to było dobre, kochanie? Naprawdę dobre?”), jak oboje wstępują na drinka w towarzystwie zachwyconych Shepa i Milly Campbellów, jak trzymają się pod stołem za ręce i bez końca rozmawiają o przedstawieniu. W swoich planach nie przewidział ciężaru rzeczywistości, nic go nie ostrzegło,
że zawładnąć nim może rozkołysana i połyskliwa wizja dziewczyny, której nie widział od lat, dziewczyny, której każde spojrzenie i gest będzie sprawiało, że gardło ściśnie mu tęsknota („Nie chciałbyś, żebym cię kochała?”), a potem na jego oczach ta wizja rozpłynie się i zmieni w pozbawione wdzięku, cierpiące stworzenie, którego istnieniu usiłował codziennie zaprzeczać, choć znał je równie dobrze i boleśnie jak samego siebie, w zniszczoną, skrępowaną kobietę, o czerwonych oczach płonących wyrzutem, o fałszywym uśmiechu, z którym kłaniała się na scenie, równie mu bliskim jak własne obolałe stopy, wilgotna bielizna czy kwaśny oddech.
W drzwiach przystanął i wyciągnął z kieszeni pokrytą różowymi plamami dłoń, na wpół oczekując, że zobaczy miazgę krwi i chrząstek. Poprawił płaszcz i ruszył po schodach do wysokiej, zakurzonej sali wypełnionej jaskrawą poświatą gołych żarówek i głębokimi cieniami, gdzie członkowie Laurel Players, z twarzami błyszczącymi od grubych warstw makijażu, rozmawiali ze swymi ponurymi gośćmi w zdenerwowanych, oddalonych od siebie dwu-, trzyosobowych grupkach. Jej tu nie było.
– Nie, mówię poważnie – usłyszał czyjś głos. – Słuchasz mnie czy nie?
– A do diabła, to i tak była świetna zabawa – odparł ktoś inny. Reżyser, otoczony niewielkim kręgiem swoich nowojorskich przyjaciół, łapczywie zaciągał się papierosem i kręcił głową. Shep Campbell, który w dłoni wciąż trzymał straszak, choć oblany potem, wyraźnie znowu był sobą, bo stał przy sznurze od kurtyny, wolnym ramieniem obejmując niską, rozczochraną żonę. Z całej ich postawy biła determinacja, by całą sprawę zamienić w żart.
– Frank? – Milly Campbell pomachała i stanęła na palcach, wykrzykując jego imię przez złożone w trąbkę dłonie, jakby udawała, że tłum jest liczniejszy i gwarniejszy niż w rzeczywistości.
– Frank! Spotkamy się później z tobą i April? Na drinku?
– Dobrze! – odkrzyknął. – Daj mi kilka minut. – Mrugnął i kiwnął głową, gdy Shep uniósł straszaka w komicznym salucie.
Za węgłem zobaczył, że jeden z mniej ważnych gangsterów rozmawia z pulchną dziewczyną, która w pierwszym akcie spowodowała trzydziestosekundowy zamęt, bo zapomniała, kiedy powinna wejść na scenę. Nie ulegało wątpliwości, że płakała, choć teraz radośnie biła się w skroń i powtarzała:
– Boże! Mogłabym się zabić!
Gangster, drżącą dłonią ścierając szminkę z ust, odpowiedział:
– Nie, ale wiesz, to i tak była świetna zabawa, rozumiesz, co mam na myśli? To najważniejsze w takich imprezach.
– Przepraszam – powiedział Frank Wheeler, przeciskając się obok nich w stronę garderoby, którą jego żona dzieliła z kilkoma kobietami. Zapukał i po chwili, gdy mu się wydało, że usłyszał jej: „Proszę”, ostrożnie uchylił drzwi i zajrzał do środka. Była sama, siedziała wyprostowana jak struna przed lustrem i zmywała makijaż. Oczy wciąż miała czerwone i często mrugała, ale obdarzyła go kopią scenicznego uśmiechu, nim znowu odwróciła się do lustra.
– Cześć – rzuciła. – Gotów do powrotu?
Zamknął drzwi i ruszył ku niej. Miał nadzieję, że jego rozciągnięte szeroko usta wyrażają miłość, poczucie humoru i współczucie; zamierzał pochylić się, pocałować i powiedzieć: „Posłuchaj, byłaś cudowna”. Ale z niemal niedostrzegalnego wzruszenia jej ramion wywnioskował, że nie chce być dotykana, i ogarnęła go niepewność, co zrobić z rękami. Wtedy też wpadło mu do głowy, że popełniłby wielki błąd, mówiąc: „Byłaś cudowna” – zabrzmiałoby to protekcjonalnie, a w najlepszym razie naiwnie i o wiele za poważnie. Powiedział więc:
– No cóż, trudno chyba nazwać to triumfem? – Zawadiacko włożył w usta papierosa i zamaszyście pstryknął zapalniczką.
– Chyba trudno – odparła. – Zaraz będę gotowa.
– Nie musisz się śpieszyć.
Ze spuszczonym wzrokiem wsunął obie dłonie w kieszenie i podkurczył zmęczone palce u stóp. Może jednak powinien był powiedzieć: „Byłaś cudowna”? Odnosił teraz wrażenie, że niemal wszystko byłoby lepsze od tego zdania, uznał jednak, że później się zastanowi nad właściwymi słowami, teraz może tylko stać i myśleć o podwójnym burbonie, który wypije, kiedy w drodze do domu zatrzymają się z Campbellami na drinka. Patrzył na siebie w lustrze, zaciskając szczękę i nieznacznie przekręcając głowę w bok, by nadać jej szczuplejszy, bardziej władczy wygląd; taką minę robił do lustra od dziecka, choć żaden fotograf nigdy nie potrafił w pełni jej uchwycić. Nagle z przestrachem dostrzegł, że April mu się przygląda. Przez krępującą chwilę patrzyła mu w oczy, potem przesunęła wzrok na środkowy guzik jego płaszcza.
– Posłuchaj – powiedziała – wyświadczysz mi przysługę?
Chodzi o to… – Zdawało się, że potrzebuje całej siły tkwiącej w szczupłych plecach, by powstrzymać głos od drżenia. – Chodzi o to, że Milly i Shep chcą się z nami spotkać. Powiesz im, że nie możemy? Ze względu na opiekunkę do dziecka, coś w tym rodzaju?
Cofnął się kilka kroków do tyłu, po czym stanął na sztywnych nogach, kuląc ramiona i chowając dłonie w kieszeniach, jak sceniczny prawnik rozważający ważny problem etyczny.
– Wiesz, ja już im powiedziałem, że możemy. Przed chwilą się z nimi widziałem i obiecałem, że się spotkamy.
– Och. W takim razie może do nich pójdziesz i powiesz, że się pomyliłeś? To powinno być proste.
– Słuchaj, nie zaczynaj w taki sposób. Pomyślałem, że może być przyjemnie, to wszystko. Poza tym taka odmowa wyda się niegrzeczna, nie sądzisz? Chyba się zgodzisz?
– Czyli nie pójdziesz. – Zamknęła oczy. – Dobrze, ja to zrobię. Wielkie dzięki. – Jej twarz w lustrze, naga i lśniąca od kremu, wyglądała na czterdzieści lat i wyrażała takie znużenie, jakby jego żona przygotowywała się na wielki fizyczny ból.
– Poczekaj chwilę, nie unoś się, dobrze? Wcale tego nie powiedziałem. Mówiłem tylko, że uznają to za cholernie niegrzeczne, i tyle. Tak pomyślą, nic na to nie poradzę.
– Doskonale. W takim razie ty idź z nimi, jeśli chcesz, i daj mi kluczyki.
– Jezu, nie zaczynaj znowu z tymi kluczykami. Dlaczego zawsze musisz…
– Posłuchaj, Frank. – Oczy wciąż miała zamknięte. – Nigdzie nie pójdę z tymi ludźmi. Tak się składa, że nie czuję się dobrze, i…
– Dobrze. – Wycofywał się, wyciągając sztywno drżące dłonie jak człowiek, który demonstruje długość małej rybki.
– Dobrze. W porządku. Przepraszam. Powiem im. Zaraz wracam. Przepraszam.
Podłoga kołysała mu się pod stopami jak pokład płynącego statku, kiedy wracał za kulisy, gdzie jakiś mężczyzna robił zdjęcia miniaturowym aparatem („Stójcie tak, dobrze. Bardzo dobrze”), a aktor, który grał ojca Gabrielle, mówił pulchnej dziewczynie, znowu bliskiej płaczu, że jedynym wyjściem jest zapomnienie o całej sprawie.
– Gotowi jesteście? – zapytał Shep Campbell.
– No cóż – odparł Frank – przykro mi, ale niestety musimy zrezygnować. April obiecała opiekunce do dziecka, że wcześnie wrócimy do domu, i naprawdę…
Na twarzach obojga pojawiły się uraza i rozczarowanie. Milly wciągnęła między zęby dolną wargę, po czym wolno ją wypuściła.
– Ojej – powiedziała. – Domyślam się, że April czuje się fatalnie z powodu przedstawienia. Biedactwo.
– Nie, nie, dobrze się czuje – zapewnił Frank. – Naprawdę nie o to chodzi. April czuje się dobrze. Tylko ta opiekunka, rozumiecie.
– To było pierwsze tego rodzaju kłamstwo w trakcie ich dwuletniej przyjaźni, i wszyscy troje wpatrywali się w podłogę, z wysiłkiem przedzierając się przez rytuał pożegnalnych uśmiechów i życzeń dobrej nocy. Ale nic na to nie można było poradzić.
Czekała na niego w garderobie z przyklejoną do twarzy uprzejmą miną, na wypadek gdyby po drodze spotkali któregoś z członków Laurel Players, ale los im tego oszczędził. Poprowadziła go do bocznych drzwi, które wychodziły na pięćdziesiąt jardów pustego, pełnego ech korytarza szkolnego. Poszli, nie dotykając się ani nic nie mówiąc, przez owalne kałuże księżycowej poświaty regularnie znaczące marmurową podłogę. Zapach szkoły w mroku, zapach ołówków, jabłek i kleju, wywołał w jego oczach słodki ból nostalgii. Znowu miał czternaście lat, mieszkał w Chester w Pensylwanii – nie, tamtego roku to było Englewood w New Jersey – i cały wolny czas spędzał na planowaniu podróży pociągiem na Zachodnie Wybrzeże.