Dorota Warakomska: telewizja nosi miano publicznej, a tak naprawdę jest rządowa
Z powodu konfliktu z ówczesnym szefem TVP rzuciła pracę w telewizji i całkowicie zmieniła życie. Polityka nadal ją zajmuje, ale dziś sama decyduje o tym jak przedstawi dany temat. Uważa się za społecznika, a pisanie pomaga jej realizować tę misję.
Charyzmatyczna, wyluzowana, a jednocześnie idealistycznie nastawiona do życia - wierzy, że działalność społeczna ma głęboki sens, a zasady są ważniejsze niż pieniądze. W Telewizji Polskiej pracowała 17 lat. Przez konflikt z Bronisławem Wildsteinem odeszła z telewizji i założyła własny biznes. Jak powiedziała w jednym z wywiadów, oby dwoje mieli kompletnie różne wizje pracy w mediach. Dziś prowadzi audycję w radiu TOK FM oraz pisze książki. Jej nowa książka "Co stanie się z Ameryką" pełna jest trafnych obserwacji i smutnych wniosków odnośnie upadku wartości społeczeństwa amerykańskiego. Donald Trump tylko podsycił te niepokoje i dziś mieszkańcy USA są podzieleni jak nigdy. Z jednej strony wzrasta kultura tolerancji i łączenia przeciwieństw, z drugiej coraz więcej osób daje się ponieść fali nienawiści, ksenofobii i rasizmu. Nam, Polakom nietrudno jest odnieść tamtejszą sytuację do naszej polskiej polityki. Dorota Warakomska obiecuje, że pomyśli również o książce,w której opisze bieżącą sytuację w naszym kraju.
Książka "Co się stanie z Ameryką” jest efektem podróży po Stanach Zjednoczonych oraz rozmów z tamtejszymi wyborcami. Ile łącznie czasu spędziła pani w USA?
Książka jest efektem trzech podróży. Pierwszą odbyłam w trakcie kampanii wyborczej, tuż przed wyborami, czyli w październiku i listopadzie 2016 r. Druga miała miejsce w styczniu i lutym 2017 r. – na inaugurację prezydenta oraz Marsz Kobiet, który odbył się następnego dnia. Trzecią podróż odbyłam na rocznicę wyborów. Akurat wtedy, gdy akcja #metoo przeżywała swoje apogeum.
W jednym fragmencie napisała pani, że ci, którzy usłyszeli pierwsze wyniki wyborcze „przysiadali (…) i kucali, skuleni w bólu i rozpaczy”. Jak zmieniły się nastroje Amerykanów po roku od momentu ogłoszenia wyników wyborczych?
Ten fragment dotyczył osób, które trzymały kciuki za Hilary Clinton oraz ludzi pracujących w sztabie demokratów. Ale przecież byli też zwolennicy Donalda Trumpa, którzy bili brawa i wyglądali na zadowolonych. Nastroje były podzielone, zresztą jak cała Ameryka.
Wyborcy partii demokratycznej poczuli, że mogli bardziej się zaangażować -zwłaszcza w tych stanach, które określa się jako "swing states”, (stany, gdzie wyborcy są niezdecydowani). Natomiast po stronie zwolenników Donalda Trumpa wyborcy utwierdzili się w przekonaniu, że podjęli dobrą decyzję. Na każdym kroku podkreślają jak wiele dobrego zrobił i jak bardzo uratował kraj. To ciekawe zjawisko – bezkrytyczne chwalenie prezydenta – przy całym zastrzeżeniu, że wiele decyzji jest kontrowersyjnych i przy zastrzeżeniu, że prezydent obudził uśpione demony Amerykanów: rasizm i ksenofobię. Choć wiele osób wydaje się zdziwionych tym, że jako głowa państwa Trump robi dokładnie to samo, co robił będąc kandydatem. Kandydatowi można przecież wiele wybaczyć, prezydent natomiast powinien przestrzegać określonych zasad. Donald Trump udowadnia jednak, że etykieta prezydencka go nie obowiązuje, co pokazuje chociażby przykład złośliwych Tweetów.
Donald Trump codziennie publikuje wpisy na Twiterze, nierzadko niepoprawne polityczne i złośliwe, a mimo to wciąż ma tyle zwolenników. Dlaczego?
Właśnie dlatego ma tylu zwolenników! Wiele osób poczuło, że wreszcie są we własnym kraju. Dla wielu osób ostatnie lata charakteryzowały się nadmierną poprawnością polityczną. Ludzie nie mogli mówić tego, co myślą. Dzięki Donaldowi Trumpowi, dzięki temu jakim jest prezydentem, Amerykanie otwarcie mogą mówić, że nie lubią Muzułmanów, Meksykanów czy czarnoskórych. Taki prezydent daje im przyzwolenie do złego traktowania ludzi spoza Ameryki. Przypadki ataków osób mówiących w obcym języku są nasilone.
A pani zdaniem, nie ma w tym trochę racji? Poprawność polityczna faktycznie zdominowała politykę w USA.
Ja osobiście bardzo ceniłam kulturę dyskusji publicznej w Stanach Zjednoczonych, zwłaszcza fakt, że nie obrażało się ludzi publicznie, a każdy miał swobodę wypowiedzi. Teraz ci, którzy próbują wypowiadać się publicznie, a mają inne zdanie niż większość, są publicznie krytykowani. To nie jest obraz tolerancyjnej Ameryki, która łączy przeciwieństwa, a tak ją przez lata postrzegałam, odkąd pierwszy raz pojawiłam się w USA na początku lat 90. Teraz najwyraźniej będzie prowadzona polityka zamkniętych drzwi. Stanowczość Donalda Trumpa i próba rozwiązania problemu nielegalnej imigracji ma też wyjątkowo okrutne oblicze. Rozłączanie dzieci i rodziców, którzy nielegalnie przekraczali granicę, było nieludzkim traktowaniem. Przecież te dzieci były przetrzymywane, jak w więzieniu.
Ale teraz Trump rezygnuje z polityki rozdzielania dzieci od rodziców.
I bardzo dobrze. Prawdopodobnie zrobił to pod wpływem żony, Melanii, która publicznie zabrała głos.
W związku z tą sytuacją, Melania pojawiła się w jednym z ośrodków dla nielegalnych imigrantów w kurtce z napisem "I don’t care”. Nietakt, czy celowa prowokacja?
Chciałabym wierzyć, że jest to fotomontaż. Nie wyobrażam sobie, żeby żona prezydenta założyła kurtkę z napisem: „Nie zależy mi”. Nie sądzę, by zrobiła to celowo. Jeśli to nie był fotomontaż, to fatalnie jej doradzono. To duża wpadka.
Jedna z bohaterek pani książki powiedziała: "Będę głosować na Trumpa bo to chore, by żona byłego prezydenta miałaby też zostać prezydentem. A kto będzie kolejną głową państwa? Ich córka?”
To są jakieś podwójne standardy oceny. Donald Trump zatrudnił swoją córkę Ivankę i zięcia jako ważnych doradców w Białym Domu, zięć doradza mu w sprawach Bliskiego Wschodu, a przecież utracił niedawno prawo dostępu do tajnych dokumentów, bo zbyt pochopnie mówił o rzeczach, którymi nie powinien się dzielić. Obydwoje mają gabinety w Białym Domu i wpływają na decyzje prezydenta. I to nie jest nepotyzm? Gdyby zrobiła to Hilary Clinton (zakładając, że wygrałaby wybory) i mianowała swoją córkę na osobistą doradczynię, to opinia publiczna zjadłaby je obydwie na śniadanie. Clinton ocenia się o wiele ostrzej niż inne osoby. Podczas wyborów zaobserwowaliśmy niezwykły poziom seksizmu w przestrzeni publicznej. Clinton wytykano, że jest starszą panią, podczas, gdy jest młodsza o rok od Trumpa.
Poza tym Hilary Clinton jest kobietą. O ile Amerykanie dojrzeli do tego, by na prezydenta wybrać czarnoskórego, o tyle dyskryminacja ze względu na płeć wciąż jest widoczna.
Spytałam grupę osób, czy wyobrażają sobie sytuację, że to Hilary Clinton ma trzeciego męża i pięcioro dzieci z trzech różnych związków. A przy tym nigdy nie płaciła podatków i – ujawniono by nagranie jak napastuje mężczyzn. Ludzie się śmiali, bo nie byli w stanie sobie tego wyobrazić. "To niemożliwe” – mówili. A jednak, gdy to dotyczy mężczyzny, ich zdaniem jest całkowicie w porządku – to kolejny dowód na podwójne standardy.
Ale paradoksalnie, przegrana Hilary Clinton pomogła przebudzić wiele osób. Walka wyborcza ujawniła głęboki podział między Partią Demokratów a Partią Republikanów, który kiedyś był bardzo płynnym podziałem. Teraz są to dwa odrębne światy, dwa przeciwstawne obozy. Wielu Amerykanów starej daty tęskni za czasami, gdy mężczyzna przychodził z pracy, a kobieta czekała na niego z obiadem. Wielu wciąż nie może pogodzić się z faktem, że imigranci przyjeżdżają do ich kraju, domagają się takich samych praw i dostają lepszą pracę – np. Azjaci. Ale skoro są tak dobrze wykształceni i ciężko pracują, to dlaczego nie mieliby jej dostać? Donald Trump stworzył hasło wyborcze: "Make America great again” i dzięki niemu dotarł do tych obywateli, którzy tęsknią za latami 50. i 60. gdy ich niepracująca matka czekała z obiadem, a Afroamerykanie nie mieli prawa głosu.
A więc ci, którzy głosowali na Donalda Trumpa, to starsi, biali mężczyźni o konserwatywnych poglądach?
W dużym uproszczeniu i dużym skrócie, bo na Trumpa głosowali też młodzi, wykształceni i imigranci. Ale średnio statystycznie faktycznie na Trumpa głosowali raczej starsi niż młodsi, raczej biali niż kolorowi i raczej mężczyźni niż kobiety. Natomiast, gdyby to młodzież w wieku 18-21 lat miała wybierać prezydenta Stanów Zjednoczonych to zdecydowanie wygrałaby Hilary Clinton.
A to nie jest tak, że to dwuetapowy system wyborczy przeszkodził Hilary wygrać wybory? To strasznie archaiczny system.
Zawsze gdy pojawiają się kontrowersje po wyborach prezydenckich (tak jak w 2000 r. w przypadku starcia Ala Gore’a i Georga W. Busha, gdy to Sąd Najwyższy ogłosił ostateczny werdykt wyborczy) pojawiają się głosy, że system elektorski jest przestarzały i powinno się go zmienić, ale moim zdaniem jest to niemożliwe. Ten system wyborczy został wymyślony przez ojców założycieli gdy powstawały USA i ma sens zwłaszcza dla małych, rolniczych stanów, które są słabiej zaludnione. Gdyby nie dwuskładnikowy system wyborczy, to największe stany takie jak Karolina i Nowy Jork decydowałyby o tym, kto miałby zostać prezydentem.
Ale to, że decyduje o czymś Sąd Najwyższy, jest sprawiedliwe? Przecież sędziowie z Sądu Najwyższego są wytypowani przez aktualnego prezydenta.
Sędziowie pełnią funkcję dożywotnio, więc w Sądzie Najwyższym są również ci, którzy zostali nominowani za czasów Ronalda Reagana. Na razie do tego składu dołączył jeden nominowany przez Donalda Trumpa. Nominacje musi zatwierdzić Senat, a to nie zawsze jest oczywiste. Przypomnijmy sobie chociażby sytuację z 2016 r., gdy nominacja Baracka Obamy została zablokowana przez senatorów republikańskich na kilka miesięcy.
Tyle że obecnie jest kilku sędziów, którzy są w podeszłym wieku, więc sędzia wytypowany przez Donalda Trumpa może nie być ostatnim…
Te osoby mogą zrezygnować z tej funkcji ze względu na stan zdrowia. Może się tak też oczywiście zdarzyć, że któryś z nich dokona żywota. Wtedy w grę mogą wchodzić trzy stanowiska, na które Donald Trump nominuje trzy kolejne osoby. I tu przedstawiciele postępowej części społeczeństwa biją na alarm, bo obawiają się chęci realizacji przez Trumpa zapowiedzi zaostrzenia przepisów aborcyjnych.
Mimo tak wielu różnych sprzeczności Ameryka wciąż panią fascynuje, a książka "Co się stanie z Ameryką” nie jest pierwsza książką o tym kraju. Dlaczego?
Fascynuje mnie bogactwo i różnorodność kraju oraz to, że w Ameryce wciąż jest tak wiele możliwości. Fascynują mnie historie ludzi i to w jaki sposób myślą. Podróżując Drogą 66 – Route 66 – a robiłam to trzykrotnie, nauczyłam się, co to jest społeczeństwo obywatelskie i zobaczyłam, że jest sens brać sprawy w swoje ręce. Dzięki tym podróżom bardziej zrozumiałam siebie i swoje potrzeby – przede wszystkim potrzebę społecznego zaangażowania.
I teraz społecznie działa pani na rzecz równouprawnienia kobiet…
Podczas licznych podróży przyszła mi taka myśl, że działalność społeczna i na rzecz lokalnych społeczności przychodzi Amerykanom naturalnie, bo twierdzą, że oddają społeczeństwu to, co sami dostali. Jak wróciłam ze Stanów Zjednoczonych, to akurat powstawał Kongres Kobiet. Koleżanki, które były zaangażowane w jego działalność skontaktowały się ze mną i zaproponowały udział. Niestety wtedy miałam swoje zajęcia, pisałam książkę, więc na pierwszym Kongresie pojawiłam się jako zwykła uczestniczka. Ten pierwszy Kongres Kobiet pokazał mi jak wielu rzeczy wcześniej nie zauważałam. Nie sądziłam, że kobiety mogą być tak strasznie dyskryminowane. A to dotyczy setek tysięcy, jeśli nie milionów kobiet w Polsce.
Wiele lat temu wyjechała pani na stypendium do amerykańskiej telewizji. A czy w Polsce są jeszcze wolne i niezależne media?
Pracowałam w telewizji publicznej przez 17 lat i zawsze starałam się, żeby zarówno moje materiały, które przygotowywałam jako reporterka, czy programy publicystyczne, które prowadziłam jako ich gospodyni, zawsze były wyważone i przedstawiały różne opinie. Moim zdaniem to się zawsze udawało. Ale teraz telewizja, która nosi miano publicznej, jest tak naprawdę rządową – przedstawia tylko jeden punkt widzenia. To nie jest rzetelne dziennikarstwo. A czy są media niezależne? Myślę że tak. Wciąż istnieją media, które dają alternatywę na to, co proponuje telewizja publiczna.
Pojęcie "dziennikarstwa” zdewaluowało się?
Zawsze twierdziłam, że trzeba zabiegać o właściwe zasady dziennikarskie i promować funkcję dziennikarza jako zawód zaufania publicznego. Nadprodukcja osób kończących dziennikarstwo jest złą tendencją. Nie każda osoba, która skończyła studia jest od razu dziennikarzem. Dziennikarstwo nie polega tylko na umiejętności stawiania przecinków czy poprawnego formułowania zdań. Trzeba mieć też wiedzę o świecie i historii. A dziś niektórzy młodzi ludzie nie wiedzą, kto jest kim i co z czego wynika. Do upadku zasad dziennikarskich przyczyniają się pogoń za tanią sensacją, sprzedawalność, dezinformacja… Czasami tytuł ma się nijak do zawartości w tekście, a pogoń za zyskiem jest niezwykle trudnym wyzwaniem dla tych, którzy chcą pracować zgodnie z etyką dziennikarską. Dziennikarze powinni przede wszystkim kierować się misją.
Powstały dwie książki o Ameryce. Może już czas napisać coś o Polsce? Przecież jest o czym.
Amerykę nie tylko lubię, ale i dobrze znam. Mam więc czym dzielić się z polskimi czytelnikami, zwłaszcza, że wiedza o Ameryce u nas ogranicza się do wielkiej polityki i wielkich miast. Mnie fascynują zjawiska społeczne poza centrum. Ale, muszę przyznać, rozważam też książkę o Polsce.
Rozmawiała Kamila Gulbicka