CZĘŚĆ I 1
Arcycechmistrzyni Alice Meynell jechała z synem do Invercombe i była najzupełniej pewna, że wiezie go na miejsce śmierci. Nie, nie straciła nadziei – nadziei wciąż się zawzięcie trzymała – ale przez lata choroby Ralpha odkryła w zwykłych słowach odcienie znaczeń, których istnienia wcześniej ledwo się domyślała.
Wyglądała z okna pociągu, który wytaczał się z Bristolu. Był chłodny szary poranek, wciąż obrzeżony nocą, Ralph dygotał pod kocami, usta miał sine. Najpierw jechali nocnym pociągiem z Londynu, a teraz ów z wyglądu porządny, lecz lodowaty w środku samochód wiózł ich wzdłuż wewnętrznych podwórzy pobłyskujących tandetą miasta, które zawsze było jej bardziej obce niż choćby najdalsze rubieże kontynentu. Tramwaje z szumem poruszały pałąkami składającymi nad ulicami swe końce jak rozmodlone dłonie. A te budynki! Festony koralowego kamienia hodowanego i mutowanego przez budowlanych mistrzów przypominały jej ulepione z mąki i wody maszkary z ciasta. Wszystko się zakrzywiało, skręcało, różowe i błękitne, jakby nadal rosło – niczym eksplozja w żłobku. Jakże różniło się od uporządkowanej siatki Northcentral! W elegantszych dzielnicach wokół tamy Clifton fantastyczne domy powoli budziły się do życia, a wśród gasnących z pobłyskiem latarń chodnikami do pracy spieszyli służący. Wtem, tak raptownie, jak to się nigdy nie
zdarza w Londynie, znaleźli się wśród pustych pól.
Ralph pierwszy raz widział Bristol i ledwo zdążył nań spojrzeć. Mimo że miasto leżało nieopodal celu ich podróży, Alice się zastanawiała, czy jej syn kiedykolwiek je jeszcze zobaczy; ostatnio takie myśli budził w niej niemal każdy nowy widok. Wzdrygnęła się wewnętrznie. Zegar, przyspieszony i rozgorączkowany jak jego puls, tykał przez cały czas. Londyn, potem Bristol, teraz ten rozfalowany krajobraz, oświetlane lampami pociągu, nietknięte jeszcze świtem bezlistne szpalery krzewów.
Przedtem, jeszcze przedtem... Baden, potem Paryż, jakaś miejscowość w górach. Gabinety lekarzy. Blask fiolek. Błysk binokli. Wyszeptywane na próżno zaklęcia. W jej wyobraźni miesiące i pracokresy zlewały się niekiedy w jedną długą hwilę, rozpoczynającą się letnim popołudniem na londyńskich Wzgórzach Latawcowych – był to Dzień Motyla; już nigdy w to święto nie poczuła się tak jak wtedy – gdy Ralph podbiegł do niej, zaczął kaszleć, a wśród śliny na jego dłoni dostrzegła krwawe punkciki. Odtąd wyglądało to jak nieprzerwana ucieczka, czas spędzany w licznych naprawdę pięknych i ciekawych miejscowościach wydawał się jedynie przerwą na złapanie oddechu przed kolejnym biegiem. Znużyłoby to nawet zdrowe dziecko – ona też czasem czuła się znużona. I wszystko po to, by się dowiedzieć, że takie słowa jak „nadzieja” dają się dzielić na nieskończone odcienie i niuanse, coraz słabsze, aż tracą znaczenie. Lecz teraz, wyjeżdżając z doliny, gdy wschodzące słońce niespodziewanie wysunęło się zza ściany szarych chmur i
zakręciło strzępkami mgły, teraz zmierzali do Invercombe, które będzie ich ostatnim bastionem. Ralph oddychał teraz regularniej. Słońce oświetlało mu twarz i Alice dostrzegła lśniący w świetle nowego dnia gęstniejący puch na jego policzkach. Choć choroba nie pozwoliła mu na normalne dzieciństwo, już stawał się mężczyzną.
Wyczuwając zmianę w jej spojrzeniu, odwrócił się ku niej. Na górnej wardze miał kropelki potu.
– Długo się tam jedzie?
– Nie wiem, skarbie. Nigdy tam nie byłam.
– Powiedz jeszcze raz. Jak to się nazywa?
– Invercombe.
Skinął głową i znów zapatrzył się w okno. Na szybie pulsowała mgiełka oddechu z jego ust.
– Więc tak wygląda Zachód.
Alice uśmiechnęła się i ujęła syna za rękę, gorącą i lekką. Teraz, skoro słońce już naprawdę wstało, zaczęła sobie przypominać, jak piękny, nawet w późnozimowy poranek, potrafi być krajobraz Zachodu. Wzgórza wysuwały się jedno zza drugiego – czy za którymś kolejnym ukaże się morze? Niezbyt znała zachodnie ziemie. Nic ponad miasteczka o fasadach z mellitu, gdzie w młodości bezczynnie trawiła popołudnia, siedząc na walizce i czekając na pociąg. Ralph wydawał się jednak zadowolony, patrzył na drogę biegnącą w dół zboczem ku rzece i dalekim wzgórzom Walii. Londyn, kilka spędzonych tam dni, gęsta mgła i niekończąca się bieganina, zacierały się już w pamięci. Tak, Invercombe wydawało się odpowiednie, ze wszystkich tylekroć wyliczanych w myślach powodów, a poza tym coraz bardziej czuła, że to miejsce niejasno, acz znacząco przemawia do niej.
– Naprawdę nie masz pojęcia, jak tam jest? – mruknął Ralph.
– Nie, ale...
Ralph odwrócił się z powrotem do niej i razem wyskandowali zdanie, które wypowiadali zawsze, gdy przybywali w jakieś nowe miejsce:
– Zaraz się okaże...
Drzewa się rozstąpiły, ukazując wysoki zewnętrzny mur z małą stróżówką i długą wewnętrzną aleję, dalej po prawej za parkiem prześwitywał jakby zameczek czy ruina, a jeszcze dalej porośnięta nibylipami i zimozielenią ziemia wznosiła się ku przysadzistej latarni morskiej. A nie, to jest zapewne wiatroster.
Alice zrobiła rozeznanie i wiedziała, że Invercombe istnieje od bardzo dawna. Ów nadmorski przyczółek u ujścia Severn zapewne ufortyfikowali już Rzymianie, a z pewnością stał tu mały zamek, który złupiły wojska Cromwella. Potem nadszedł czas, gdy angielski krajobraz raz jeszcze spłynął krwią, po tym jak samotny obsesjonat Joshua Wagstaffe wyekstrahował ze zbieranych przez całe życie kamieni nieznaną dotąd substancję. Nazwał ją eterem, od piątej formy materii, której domyślał się Platon; jej poszukiwanie niebawem stało się obsesją Wieku. Eter nakłania zboże do rodzenia wielkich jak cebrzyki kłosów na ziemiach, które dotąd rodziły głównie plewy. Eter sprawia, że kręcą się zamarznięte osie. Eter pozwala naginać materię świata. A przede wszystkim eter stanowi potęgę, a cechy rzemiosł rozumiały to najlepiej i w swych walkach z królem i kościołem użyły go, jakby od zawsze do nich należał.
Po krwawej rzezi tak zwanych wojen zjednoczeniowych, u zarania pierwszego z Wieków Przemysłu, Invercombe odbudowano, już nie jako zamek, lecz elegancką, przesyconą nowym bogactwem i możliwościami eteru rezydencję na tym chwiejnym płaskowyżu; prawdziwy kamienny klejnot. Przez pokolenia zamieszkiwała ją rodzina Muscoates, póki ich gwiazda nie przygasła, kiedy dom stał się częścią ugody upadłościowej i przeszedł pod władanie Wysokich Cechów. Stał się zaledwie jedną z wielu inwestycji, jednym z wielu udziałów przechodzących mimochodem z testamentu do testamentu, z małżeństwa do małżeństwa, aż wreszcie pod koniec Trzeciego Wieku dostał się Cechowi Telegrafistów, choć wątpliwe, by kiedykolwiek postała tam noga któregoś z arcycechmistrzów. Niemniej losy rezydencji meandrowały dalej i znaleziono dla niej użytek: ośrodek rozwoju technologii, która miała się stać cudem i rogiem obfitości obecnego Wieku. Oczyszczono stary kanał młyński i postawiono nad nim generator zaopatrujący Invercombe w elektryczność. Potem
zainstalowano nowoczesną jak na ten czas maszynę obliczeniową, a na skraju posiadłości wzniesiono małą, ale sprawną stację nadawczą. Prowadzone tam prace zrodziły nowy rodzaj elektrycznego telegrafu, który nie potrzebował już wykwalifikowanych telegrafistów łączących się umysłami – dzięki niemu zwykli cechowi, o ile byli dostatecznie bogaci, mogli po prostu rozmawiać tak, jakby siedzieli twarzą w twarz. Ten wielki wynalazek, nazwany telefonem, odmienił oblicze świata. Lecz Invercombe raz jeszcze znalazło się w cieniu sławy i ludzkiej pamięci. Salony, porzucone w chaosie wieńczącym ostatni z Wieków Przemysłu, dryfowały przez historię, aż wreszcie zostały nadane w dożywotnią dzierżawę pewnemu starszemu mistrzowi, niejakiemu Ademusowi Isumbardowi Porrettowi.
Invercombe było wówczas na wpół zrujnowane i poważnie zagrożone przez fale podmywające klif pod jego fundamentami, ale starszy mistrz Porrett energicznie zabrał się do remontu. Alice widziała stuletnie dokumenty świadczące o odbudowie dachu, naprawie generatorów, rekonstrukcji tarasów, założeniu od nowa wielu ogrodów. Starszy mistrz Porrett postarał się nawet nadać brzydkiej stacji nadawczej kształt imitacji zamkowych ruin, aby nie psuć krajobrazu. Według Alice zakres tych robót był dziwnie duży jak na zaledwie dożywotniego dzierżawcę – ale najniezwyklejszą z przeróbek Porretta było wzniesienie wiatrosteru, którego ceglaną wieżę z mosiężną kopułą widzieli teraz, stojącą jak przysadzista latarnia morska na południowym zboczu wzgórza, ponad kanałem. Mistrzowie żeglugi dzięki takim urządzeniom potrafili lepiej wykorzystywać siłę wiatru, ale pomysł, by posadzić je na lądzie i sterować klimatem całej doliny, uznała za niezwykle wręcz ambitny.
Samochód zatrzymał się z szurgotem na półkolistej połaci omszałego żwiru. Alice wprawnym okiem osoby przyzwyczajonej do wizyt w nieznanych miejscach otaksowała wysokie okna i kominy, eleganckie zwieńczenia, misternie wyryte na szybach wzory. Dom był ładniejszy, niż sobie wyobrażała.
Gestem poleciła szoferowi, aby poczekał, i zerkając na zegarek – była za piętnaście ósma – podeszła do frontowych drzwi. Pociągnęła za dzwonek. Pracokres czy dwa temu wysłała informację, że przyjeżdżają, ale, jak to miała we zwyczaju, nie podała konkretnej daty i godziny. Zwykle w takim momencie zza drzwi wyglądała przestraszona twarz jakiejś na wpół odzianej pokojówki. Odkąd wyszła za mąż za arcycechmistrza Toma Meynella, rozpoczęła małą, prywatną krucjatę na rzecz należytego zarządzania wszystkimi posiadłościami cechu. I dlatego właśnie jej uwagę zwróciło Invercombe, stosunkowo niewielka rezydencja, ale długie kolumny liczb pod tą nazwą wskazywały, że chłonie pieniądze jak gąbka. Jak Alice wyjaśniono, koszty głównie szły na ów lądowy wiatroster, zbyt potężny, by go bez ogromnych nakładów wyłączyć. Alice postanowiła zachować Invercombe, choć sama nie potrafiła określić dlaczego. A teraz stała u jego drzwi, Ralph marzł w samochodzie i nic się nie działo. Przez nagie drzewa prześwitywała zielonkawozłota
kopuła wiatrosteru. Westchnęła i przycisnęła palcem drgającą powiekę prawego oka. Już miała drugi raz pociągnąć sznur dzwonka, gdy coś usłyszała, a raczej wyczuła za plecami czyjąś obecność. Powoli odwróciła się, spodziewając się, że to złudzenie wywołane zmęczeniem. Lecz stała tam potężna Murzynka.
– Pani arcycechmistrzyni, witamy w Invercombe – powiedziała i dygnęła.
– Nazywam się Cissy Dunning i jestem tu ochmistrzynią...