Nazwisko?
Policjantka miała chłodną twarz – i to pod każdym względem. Policzki były spierzchnięte i zaczerwienione z zimna, obszerną żółtą kurtkę pokrywały mokre perły mgły, opadającej niczym przywiązana do ziemi chmura. Kobieta zmierzyła mnie spojrzeniem pełnym ledwie skrywanej odrazy, jakbym odpowiadał za paskudną pogodę i za to, że stała teraz pośrodku torfowiska.
– Doktor David Hunter. Z zespołu kryminalistycznego. Czeka na mnie nadinspektor Simms.
Z wyraźną niechęcią zerknęła do notatnika, potem uniosła krótkofalówkę.
– Jest tu ktoś, kto chce się widzieć z prowadzącym dochodzenie. Jakiś pan David Hunter.
– Doktor Hunter – poprawiłem.
Spojrzeniem dała mi do zrozumienia, że dla niej wszystko jedno. W radiu zatrzeszczało, jakiś głos powiedział coś niezrozumiałego. Cokolwiek to było, nie poprawiło policjantce nastroju. Po raz ostatni popatrzyła na mnie krzywo, odsunęła się na bok i kazała jechać.
– Proszę jechać prosto, tam gdzie parkują samochody
– poleciła sucho.
– Ależ dziękuję bardzo – mruknąłem, mijając ją.
Świat widziany przez przednią szybę samochodu okrywały kurtyny mgły. Były postrzępione i nieprzewidywalne, unosiły się na chwilę, odsłaniając ponure, wilgotne torfowisko, a potem znowu opatulały auto niczym biała gaza. Nieco dalej, na w miarę płaskim kawałku łąki, został zaimprowizowany policyjny parking. Jakiś policjant machnął na mnie, abym tam jechał. Kiedy zajmowałem wolne miejsce, mój citroën podskakiwał i szarpał na nierównym terenie. Wyłączyłem silnik, przeciągnąłem się. Przejechałem spory kawałek, ani razu nie stając. Niecierpliwość i ciekawość skutecznie przezwyciężyły wszelką chęć zatrzymania się gdzieś po drodze. Simms, kiedy zadzwonił, nie podał mi zbyt wielu szczegółów, tylko że w Dartmoor znaleziono jakiś grób i chce, żebym był obecny przy odkopywaniu. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na rutynową sprawę, do której wzywano mnie ze cztery albo pięć razy w roku. Jednak przez ostatnich dwanaście miesięcy słowa „morderstwo”
i „Dartmoor” oznaczały jednego człowieka. Jerome’a Monka. Monk był seryjnym mordercą i gwałcicielem. Przyznał się do zabicia czterech kobiet. Trzy były jeszcze prawie dziećmi, ich ciał nigdy nie odnaleziono. Jeśli któraś spoczywała w tym grobie, bardzo możliwe że gdzieś w pobliżu pogrzebano też pozostałe. Wtedy cała sprawa stałaby się największym odkryciem i najważniejszą identyfikacją zwłok w tej dekadzie. Zdecydowanie chciałem brać w tym udział.
– Wszyscy zawsze uważali, że właśnie tam zakopywał ofiary – oznajmiłem rano w kuchni swojej żonie Karze, pospiesznie szykując się do wyjścia. Już ponad rok mieszkaliśmy w wiktoriańskim domu na południowym zachodzie Londynu, ale wciąż musiałem ją pytać, co gdzie leży. – Dartmoor jest duże, ale przecież nie może być tam zakopanych dużo ciał.
– David – powiedziała Kara, wskazując na Alice jedzącą śniadanie.
Skrzywiłem się i mruknąłem „przepraszam”. Zwykle nie wspominałem przy pięcioletniej córce o makabrycznych szczegółach swojej pracy, ale tym razem entuzjazm sprawił, że się zapomniałem.
– Co to są och-fiary? – spytała Alice, marszcząc w skupieniu czoło i unosząc do ust łyżkę, z której ściekał malinowy jogurt. Niedawno uznała, że na owsiankę jest już za duża, i teraz żywiła się głównie nim.
– Chodzi o pracę tatusia – odparłem, mając nadzieję, że tyle wystarczy. Sądziłem, że kiedy nieco podrośnie, będę miał jeszcze dużo czasu, by zaznajomić ją z ciemnymi stronami życia.
– A dlaczego je się zakopuje? Bo nie żyją?
– Skarbie, kończ śniadanie – odezwała się Kara. – Tata zaraz musi wyjść, a my nie chcemy się spóźnić do szkoły.
– Kiedy wracasz? – zapytała mnie Alice.
– Niedługo. Będę w domu, zanim się obejrzysz. – Pochyliłem się i uniosłem córkę. Jej drobne ciałko było ciepłe i zabawnie lekkie, jednak nie przestawało mnie dziwić, jakie stało się solidne w porównaniu z ciałkiem niemowlaka, którym zdawałoby się była ledwie przed chwilą. Czy dzieci zawsze tak szybko rosną?
– Będziesz grzeczną dziewczynką, jak wyjadę?
– Zawsze jestem grzeczna – odparła urażona.
Cały czas trzymała łyżeczkę. Kropla jogurtu wylądowała na notatkach, które zostawiłem na stole.
– Ojej – jęknęła Kara, odrywając kawałek kuchennego ręcznika. Wytarła jogurt. – Zostanie plama, mam nadzieję, że to nic ważnego.
Alice wyglądała na zmartwioną.
– Przepraszam, tatusiu.
– Nic się nie stało. – Dałem jej buziaka, postawiłem na podłodze i zebrałem notatki. Na jednej kartce został lepki ślad po jogurcie. Schowałem papiery do teczki i odwróciłem się w stronę Kary.
– Na mnie już czas.
Odprowadziła mnie do holu, gdzie trzymałem torbę. Objąłem żonę, jej włosy pachniały wanilią.
– Zadzwonię później. Wtedy powinienem już wiedzieć, jak długo mnie nie będzie. Mam nadzieję, że tylko kilka dni.
– Jedź ostrożnie – powiedziała.
Oboje przyzwyczailiśmy się już do tych wyjazdów. Byłem w kraju jednym z niewielu antropologów specjalizujących się w kryminalistyce i moja praca polegała właśnie na wyjazdach tam, gdzie akurat znaleziono jakieś zwłoki. Przez ostatnich kilka lat wzywano mnie do śledztw prowadzonych zarówno za granicą, jak i na obszarze całego Zjednoczonego Królestwa. To, czym się zajmowałem, często bywało ponure, jednak zawsze potrzebne. Byłem dumny i ze swoich umiejętności, i coraz lepszej opinii. Co jednak nie oznaczało, że przepadałem za tym aspektem pracy. Nigdy nie lubiłem rozstań z żoną i córką, ale tym razem chodziło tylko o kilka dni. Zaparkowałem w miejscu wskazanym przez policjanta, na płaskim skrawku torfowiska, zaraz przy drodze, gdzie stały radiowozy i policyjne furgonetki. Wysiadłem z auta, stąpając ostrożnie po podmokłej łące. Pachniało wilgocią, wrzosem i spalinami. Podszedłem do bagażnika. Z trzymanego tam pudła z jednorazową odzieżą ochronną wyjąłem dwa kombinezony. Zwykle dostarcza je policja, ale wolałem
własne. Zapinając zamek błyskawiczny, wydobyłem też aluminiowy pojemnik, w którym woziłem narzędzia. Do niedawna zadowalałem się odrapaną walizką, ale Kara przekonała mnie, że powinienem wyglądać jak profesjonalny konsultant, a nie obwoźny sprzedawca. I jak zwykle miała rację.
Kiedy ruszyłem między zaparkowanymi radiowozami, przyjechało jakieś auto. Jaskrawożółta karoseria powinna zwrócić moją uwagę, ale byłem zbyt zajęty i zareagowałem, dopiero kiedy ktoś krzyknął:
– Czyli że jakoś trafiłeś?
Obejrzałem się i zobaczyłem dwóch mężczyzn wysiadających z samochodu. Jeden był niski, o ostrych rysach twarzy. Nie znałem go, znałem za to jego młodszego towarzysza. Wysoki, przystojny, szedł ze swobodną pewnością siebie, jaka cechuje atletę, a szerokie ramiona kołysały mu się w charakterystyczny sposób. Nie spodziewałem się zastać tutaj Terry’ego Connorsa, ale przecież powinienem go rozpoznać po tym wozie. Jaskrawe mitsubishi stanowiło jego dumę i radość, wyróżniając się na zazwyczaj szarym tle aut innych detektywów. Uśmiechnąłem się, chociaż zwykle jego widok wzbudzał we mnie raczej mieszane uczucia. Dobrze było ujrzeć znajomą twarz, ale z jakiegoś powodu między mną a Terrym zawsze istniało napięcie, które nigdy całkiem nie zniknęło.
– Nie wiedziałem, że to ty prowadzisz dochodzenie – powiedziałem, kiedy już podeszli.
Uśmiechnął się szeroko. Jak zwykle żuł gumę, poruszając szczękami. Trochę schudł od naszego ostatniego spotkania, dlatego rysy jego twarzy o kwadratowej szczęce wydawały się ostrzejsze.
– Jestem zastępcą prowadzącego dochodzenie. Jak myślisz, kto szepnął za tobą słówko?
Utrzymałem uśmiech na twarzy. Kiedy poznałem Terry’ego Connorsa, był komisarzem policji metropolitalnej, jednak nie spotkaliśmy się służbowo. Jego żona, Deborah, trafiła do tej samej kliniki położniczej co Kara i się zaprzyjaźniły. Początkowo Terry i ja byliśmy wobec siebie dosyć nieufni. Niewiele mieliśmy wspólnego, z wyjątkiem tego, że nasze zawody nieco się zazębiały. Connors był ambitny i bardzo lubił rywalizację. Zapalony sportowiec, dla którego kariera zawodowa stanowiła kolejną arenę do odnoszenia zwycięstw. Wcześniej nie spotkał antropologa sądowego, ale szybko dostrzegł możliwości wiążące się z taką znajomością. Jego pewność siebie i rozbuchane ego mogło drażnić, jednak rozwiązanie kilku spraw, podczas których współpracowaliśmy, żadnemu z nas nie zaszkodziło. Potem, w zeszłym roku, zaskoczył wszystkich, odchodząc z metropolitalnej. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego odszedł. Podobno Deborah chciała mieszkać bliżej swojej rodziny w Exeter, ale zamiana Londynu, w którym policja pracuje na wysokich
obrotach, na odległy Devon, wydawała się posunięciem niepasującym do Ter ry’ego. Ostatnim razem widzieliśmy się na krótko przed ich przeprowadzką. Wybraliśmy się w czwórkę na kolację, ale wyjście niezbyt się udało. Przez cały wieczór między Terrym a jego żoną panowało ledwie tłumione napięcie i poczuliśmy ulgę, kiedy kolacja się skończyła. Potem Kara i Deborah starały się nie tracić ze sobą kontaktu, ale jednak przerwały znajomość i od tamtej pory nie rozmawiałem z Connorsem. Najwyraźniej dobrze mu się powodziło, skoro został zastępcą prowadzącego tak ważne śledztwo. Raczej spodziewałbym się, że takie odpowiedzialne zadanie zostanie powierzone komuś o wyższym stopniu niż komisarz. Jeśli pomyśleć, pod jaką musiał znajdować się presją, to nic dziwnego, że schudł.
– A ja się zastanawiałem, skąd Simms zna moje nazwisko – odparłem.
Chociaż byłem akredytowanym konsultantem policji, większość zleceń dostawałem właśnie dzięki rekomendacjom. Wolałbym tylko, żeby do potencjalnie tak dużego śledztwa nie polecał mnie akurat Terry Connors.
– Nieźle cię zareklamowałem, więc mnie nie zawiedź.
Zdusiłem w sobie irytację.
– Zrobię, co w mojej mocy.
Terry wskazał kciukiem towarzyszącego mu niższego mężczyznę.
– To detektyw Roper. Bob, to jest David Hunter, antropolog sądowy, o którym ci mówiłem. Potrafi odczytać z gnijących ciał więcej, niżbyś chciał wiedzieć. Detektyw uśmiechnął się do mnie. Miał ostre rysy, krzywe zęby zżółkłe od tytoniu i oczy, którym rzadko coś umykało. Kiedy skinął głową, dotarła do mnie fala mocnego zapachu taniej wody po goleniu.
– To akurat powinno panu podpasować – mówił z miejscowym nosowym akcentem. – Zwłaszcza jeśli chodzi o to, o czym myślimy.
– Tego jeszcze nie wiemy – szorstko odezwał się do niego Terry. – Bob, zostaw nas na chwilę. Chcę zamienić z Davidem słowo na osobności.
Odprawił go prawie niegrzecznie. Oczy drugiego detektywa zwęziły się, jednak nie przestał się uśmiechać.
– Jak każesz, szefie.
Terry patrzył na niego, krzywiąc się.
– Uważaj na tego Ropera. To piesek prowadzącego dochodzenie. Tak głęboko siedzi Simmsowi w kieszeni, że mógłby go podrapać po jajach. Zabrzmiało to ostro, jakby faktycznie były między nimi jakieś starcia, ale Terry zawsze miał z kimś na pieńku. Nie miałem zamiaru mieszać się do wewnętrznych rozgrywek policji.
– Są jakieś sprzeczne opinie co do tych zwłok?
– Nie ma żadnych sprzecznych opinii, tylko wszyscy bardzo liczą na to, że to robota Monka.
– A ty co myślisz?
– Nie mam pojęcia. Właśnie po to tutaj jesteś, żeby to sprawdzić. – Odetchnął głęboko. Wydawał się spięty. – Tak czy siak, chodź. Tędy. Simms już tam jest, lepiej, żeby nie czekał.
– Jaki on jest? – zapytałem, kiedy zeszliśmy już z drogi, kierując się w stronę przyczep i kontenerów mieszkalnych.
– To sukinsyn pozbawiony poczucia humoru. Nie chcę mu podpaść. Ale nie jest głupi, muszę mu to przyznać. Wiesz, że był prowadzącym pierwsze śledztwo w sprawie tego morderstwa?
Przytaknąłem. O Simmsie usłyszałem rok wcześniej, kiedy zasłynął jako ten, który wsadził Jerome’a Monka za kratki.
– To raczej nie zaszkodziło mu w karierze.
Pomyślałem, że uśmiech Terry’ego był nieco gorzki.
– Można tak powiedzieć. Podobno zamierza za kilka lat zająć stołek zastępcy naczelnika. To śledztwo może być dla niego przełomem, dlatego oczekuje sukcesów. Nie tylko on, pomyślałem, zerkając na Terry’ego. Niemal dawało się wyczuć emanującą z niego nerwową energię. Ale trudno było się dziwić, skoro został zastępcą prowadzącego tak potencjalnie ważną sprawę. Dotarliśmy do kontenerów i przyczep. Rozstawiono je przy ścieżce odchodzącej od drogi. Jak węże ciągnęły się między nimi grube czarne kable, a w mglistym powietrzu dawało się wyczuć spaliny z buczących dieslowskich agregatów. Terry zatrzymał się obok przyczepy zajmowanej przez jednostkę do spraw nadzwyczajnych.
– Znajdziesz Simmsa przy grobie. Jeśli wrócę na czas, to pozwolę ci postawić mi drinka. Mieszkamy w tym samym miejscu.
– Nie idziesz? – spytałem zaskoczony.
– Jak już się widziało jeden grób, to jakby widziało się wszystkie. – Starał się sprawiać wrażenie zblazowanego, ale nie całkiem mu to wychodziło. – Jestem tutaj tylko po to, żeby zabrać kilka dokumentów. Przede mną długa trasa.
– Dokąd?
Poklepał się po nosie.
– Później ci powiem. Ale życz mi szczęścia.
Wspiął się po stopniach do przyczepy jednostki do spraw nadzwyczajnych. Zastanawiałem się, do czego potrzebował szczęścia, ale teraz miałem też na głowie ważniejsze sprawy niż gierki Ter ry’ego. Odwracając się, spojrzałem na torfowisko. Rozpościerało się przede mną otulone mgłą pustkowie. Nie rosły tam drzewa, tylko ciemny, kłujący kolcolist. Rok wciąż był jeszcze młody, zaś wśród wrzosu, kamieni i grubej szorstkiej trawy gdzieniegdzie wystawały zbrązowiałe po zimie paprocie. Gdy spoglądało się od strony drogi, teren opadał łagodnie, a potem unosił się ponownie. Długie zbocze wieńczyła, może z pięćset metrów od miejsca, gdzie stałem, niska, niedostępna formacja skalna, o której wspominał Simms. Black Tor, Czarna Skała. W Dartmoor były bardziej imponujące skały – skupiska zwietrzałych kamieni, jak wrzody wystające z wrzosowiska. Jednak ukształtowanej wiatrem Black Tor, widniejącej na tle nieba, nie dało się pomylić z niczym innym. Na szczycie niskiego wzniesienia stała szeroka, toporna wieżyca, jakby płaskie
głazy poustawiało tam dziecko olbrzymów, jeden na drugim. Wcale nie wyglądała na ciemniejszą od innych formacji, jakie tu widziałem. Może nazwa nawiązywała do jakichś mrocznych wydarzeń z przeszłości. Brzmiała odpowiednio posępnie, więc pewnie chętnie podchwycą ją gazety. Zwłaszcza jeśli Jerome Monk urządził tutaj cmentarz.
Po telefonie od Simmsa pospiesznie przeszukałem Internet, żeby zorientować się w sprawie. Monk był wręcz marzeniem dziennikarza. Wyrzutek i samotnik, który pracował dorywczo za marne pieniądze, a dorabiał sobie kłusownictwem i kradzieżą. Był sierotą, matka zmarła przy porodzie, co brukowce przedstawiły tak, jakby była jego pierwszą ofiarą. Poważniejsze gazety opisały Monka jako włóczęgę, chociaż mijało się to z prawdą. Większość życia spędził w okolicach Dartmoor, wędrując z cygańskim taborem, jednak miejscowi Romowie też go odrzucili, podobnie jak reszta społeczeństwa. Nieprzewidywalny, skłonny do brutalnej przemocy – jego charakter bardzo pasował do jego postury. Jeśli ktokolwiek wyglądał na mordercę, to z pewnością Monk. Niesamowicie silny fizycznie, wyglądał wręcz groteskowo, niczym jakiś wybryk natury. Na fotografiach i materiale filmowym z procesu widać było potężnego mężczyznę o łysej głowie wielkiej jak armatnia kula i topornie wyciosanych, ponurych rysach. Małe czarne oczka były pozbawione wyrazu
jak u lalki, usta zdawał się ciągle krzywić ze wzgardą. Jeszcze bardziej nieprzyjemne było wgłębienie na skroni, jakby gigantyczny kciuk przycisnął kulę gliny. Widok takiego zniekształcenia niepokoił, bo powinno być śmiertelne. Zdaniem większości ludzi szkoda, że takim się nie okazało. Zbrodnie popełnione przez Monka aż tak nie szokowały, chociaż miały w sobie wystarczająco dużo zła. Przerażała natomiast sadystyczna przyjemność, jaką najwyraźniej odczuwał, wyszukując bezbronne ofiary z okolic Dartmoor. Pierwsza, Zoe Bennett, była ciemnowłosą, ładną siedemnastolatką, która chciała zostać modelką. Pewnego wieczoru wyszła z nocnego klubu, jednak nie dotarła do domu. Trzy dni później zaginęła druga dziewczyna. Lindsey Bennett, siostra bliźniaczka Zoe. Rutynowe poszukiwania zaginionej nagle stały się sensacją z pierwszych stron gazet. Nikt nie wątpił, że za wszystko odpowiada jeden człowiek. Kiedy w koszu na śmieci odnaleziono torebkę Lindsey, co ostatecznie przekreśliło nadzieję na to, że siostry jeszcze żyją,
opinia publiczna aż zawrzała z oburzenia. Strata jednej córki była strasznym ciosem dla rodziny, ale aż dwie? W dodatku bliźniaczki? Kiedy zaginęła również Tina Williams, atrakcyjna, ciemnowłosa dziewiętnastolatka, zaczęła się nieunikniona w takiej sytuacji histeria i fałszywe alarmy. Wydawało się wtedy, że pojawił się jakiś trop – w miejscu, gdzie ostatnio widziano Lindsey Bennett oraz Tinę Williams, kamery ochrony zarejestrowały, a świadkowie zobaczyli białego sedana. A potem Monk sięgnął po czwartą ofiarę i przypieczętował swoją reputację potwora. Dwudziestopięcioletnia Angela Carson była starsza od pozostałych. W przeciwieństwie do nich nie miała też ani urody, ani ciemnych włosów. Różniła się też w inny, znacznie istotniejszy sposób. Była całkiem głucha i nie potrafiła mówić. Potem sąsiedzi opisywali, jak to słyszeli śmiech Monka, kiedy gwałcił i katował dziewczynę w jej mieszkaniu. Kiedy dwóch policjantów, którzy odpowiedzieli na zgłoszenie z linii 112, wyłamało drzwi, zastali Monka nad ciałem Angeli,
w zdemolowanej sypialni, zakrwawionego i oszalałego. Żaden z funkcjonariuszy nie należał do ułomków, jednak obaj zostali pobici do nieprzytomności, po czym sprawca zniknął wśród nocy. Następnie, jak się wydawało, także z powierzchni ziemi. Pomimo jednej z największych obław w historii Zjednoczonego Królestwa nie natrafiono nawet na ślad Monka. Ani bliźniaczek Bennett, ani Tiny Williams. Pod przyczepą uciekiniera znaleziono natomiast szczotkę do włosów oraz szminkę zaginionych sióstr, jednak samych dziewcząt już nie. Monka ponownie zobaczono dopiero po trzech miesiącach. Ktoś zauważył go na poboczu drogi, w samym środku Dartmoor. Brudny i cuchnący nie utrudniał zatrzymania, nie starał się też zaprzeczać oskarżeniom. W trakcie procesu przyznał się do czterech morderstw, jednak odmówić ujawnienia miejsca ukrycia ciał albo pobytu dziewczyn. Według popularnej teorii zakopał zwłoki na torfowisku, jeszcze zanim się tam ukrył. Sam Monk tylko uśmiechał się z zadowoleniem i milczał. Kiedy morderca trafił za kraty,
opinia publiczna przestała interesować się tą historią, a zaginione dziewczyny stały się tylko kolejnymi ofiarami o nieznanych losach. To właśnie miało się zmienić. Jasnoniebieski namiot techników kryminalistycznych odznaczał się wśród ponurego torfowiska jak latarnia. Stał mniej więcej pośrodku drogi między drogą a formacją skalną, nieopodal nierównej ścieżki prowadzącej do skał. Przez chwilę stałem w mżawce, wdychając bogaty zapach wilgotnego torfu oraz zastanawiając się, co też znajdę w środku.