Dizkret: Gdy ja i część moich kolegów ze sceny przestaliśmy rapować, życie trochę kopnęło nas w pysk.
Już niedługo, bo 8 czerwca, na rynku ukaże się książka "To nie jest hip-hop. Rozmowy". Pozycja ta stanowi zbiór 20 obszernych wywiadów z osobami związanymi z hip-hopem.
"To nie jest hip-hop. Rozmowy" to pozycja wyjątkowa i wyczekiwana przez osoby powiązane ze środowiskiem lub obserwujące je. Autorami są dwaj dziennikarze muzyczni: Jacek Baliński i Bartek Strowski.
Pomysł zaczęli przekuwać w rzeczywistość w 2016 roku, kiedy to rozesłali pierwsze zaproszenia do ludzi powiązanych w jakiś sposób z hip-hopem. Właściwe prace nad książką zaczęły się pod koniec lipca tego samego roku, więc cały proces jej tworzenia trwał niemal dwa lata.
Owocem tych wysiłków jest licząca blisko 500 stron pozycja, która zawiera obszerne rozmowy z takimi osobistościami jak np.: Steez83, Bilon, Kasta, Pezet, Łona czy Dizkret. Jednak są to rozmowy nie tylko o hip-hopie. To także opowieści o teraźniejszym życiu osób, które Baliński i Strowski uwzględnili w swoim tworze.
Już teraz, tydzień przed premierą, przedstawiamy wam ekskluzywny fragment rozmowy z Dizkretem, który raczej stronił od dziennikarzy i jest to jego pierwszy wywiad od kilkunastu lat.
Dizkret to były raper, współtwórca grupy Stare Miasto, autor płyty „IQ” nagranej z Praktikiem (producent muzyczny). Od lat nie udziela się już na polu muzycznym, a na co dzień prowadzi butikową agencję kreatywną w Warszawie. Dzięki temu idealnie wpisał się w koncepcję "To nie jest hip-hop. Rozmowy", której to książki założeniem było zebranie w jednym miejscu osób, które wywodzą się z hip-hopu, ale które są przy tym aktywne również na wielu innych płaszczyznach.
W „Bloki w słońcu”, książce o Ursynowie Południowym autorstwa Lidii Pańków, znajduje się taki opis twojej osoby: „do tego, że był raperem, jeszcze niedawno Wojtek przyznawał się niechętnie; dopiero teraz nabiera dystansu i przestaje myśleć, że to obciach. Im doroślejszy jest, tym więcej ma luzu i tolerancji dla tamtego epizodu”.
Jak rozmawiałem z Lidią, byłem już po etapie wstydu i zażenowania. Gdy ja i część moich kolegów ze sceny przestaliśmy rapować, życie trochę kopnęło nas w pysk. Kiedy nagrywałem, znał mnie pewnie co trzeci młody człowiek w tym kraju, a mimo to decyzję o rzuceniu rapu podjąłem z tego powodu, że do niczego on nie prowadził – no, chyba że do frustracji. Musiałem od nowa zbudować otoczenie społeczno-zawodowe i nie ukrywam, że przez długi czas ciążyło mi to, że jedyną rzeczą, którą znam i potrafię, jest rapowanie. Nie pomagało mi też to, że gdy wpisywało się moje nazwisko w Google’ach, to pierwsze zdjęcie, jakie wyskakiwało, było tym, na którym mam na sobie czapeczkę daszkiem do tyłu. Teraz nie mogę patrzeć na zdjęcia z mojej młodości. Jak spojrzy się na ludzi, którzy wychowali się w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, to ich ówczesny ubiór nawet dzisiaj wygląda fajnie – podczas gdy my wyglądaliśmy jak pajace. Nasi rodzice mieli rację, że to było straszne.
Dzięki tamtym czasom poznałem natomiast sporo utalentowanych osób. Obecnie pracuję w tak zwanej branży kreatywnej, przez co znajomości z właścicielami wytwórni, artystami czy projektantami, którzy niegdyś malowali graffiti, są bardzo cenne. Zdarza się, że ludzie, z którymi współpracuję biznesowo, słuchali kiedyś moich kawałków. Pamiętam jedno ze spotkań w dużej sali konferencyjnej w pewnej korporacji. Po spotkaniu wiceprezes napisał do mnie maila, nieśmiało pytając: „Czy to Dizkret?”. To była fajna przygoda, ale wydaje mi się, że tkwiłem w tym o kilka lat za długo.
(…) Powiedziałeś swego czasu w „Antologii polskiego rapu”, że „dziś robi się startupy albo otwiera z kolegami modną kawiarnię, a my postanowiliśmy robić rap”. Hip-hop był cool.
Tak, bo uważam, że w połowie lat dziewięćdziesiątych deskorolka czy graffiti były hipsterskimi – w dzisiejszym rozumieniu tego słowa – zajawkami. Chciało się być takimi samymi jak ci kolesie, którzy jeżdżą na desce albo malują. To nie było tak, że nas hip-hop porwał, bo podobał nam się rytm. Podobało nam się to, jak byli ubrani ci goście w „Yo! MTV Raps”, bo to było zupełnie coś innego niż znaliśmy ze świata naszych rodziców i z Ursynowa. Niewiele osób wtedy to kumało, więc jak hiphopowiec mijał na ulicy hiphopowca, to od razu stawali się ziomalami – tak samo pewnie było z bikiniarzami w latach pięćdziesiątych.
Zastanawiające, że o hip-hopie sprzed dwudziestu lat – o którym sam wspomniałeś, że niekoniecznie najlepiej się kojarzył – mówisz jako o hipsterskiej zajawce. Hipsterskie zajawki są jazzy. Modne kawiarnie i start-upy są jazzy. Hip-hop był dresiarski.
OK, ale my mieliśmy inny punkt odniesienia. Ja z moimi kumplami małpowaliśmy Mos Defa czy Taliba Kweliego [przedstawiciele tzw. zaangażowanego rapu – przyp. red.]; to było naszym dążeniem do fajności. To, że ikonografia hip-hopu składała się z bloków i wielkich osiedli, było wtórne. Ja nie chciałem być ulicznikiem, choć znałem ludzi, dla których największym osiągnięciem było zostać prawdziwym patusem. Znałem też ludzi z bogatych domów z Konstancina, którzy kradli perfumy na imprezach, żeby być bardziej cool…
Wspominałeś, że kiedyś na jakimś spotkaniu…
Tak, w biznesowych sytuacjach też się zdarza, że ludzie rozpoznają we mnie Dizkreta. Rzadko, bo rzadko, ale zdarza się. Jest śmiesznie. Byliśmy kiedyś zaproszeni z moją wspólniczką na spotkanie do średniej wielkości rodzinnej firmy, w której działem marketingu kierował pewien młody chłopak. Chwilę przed spotkaniem chłopak ten zadzwonił do mnie z informacją, że na spotkaniu będzie inny gość z innej branży, który jednakowoż swego czasu też był raperem. Spytał, czy nie mam z tym problemu i czy aby na pewno nie mieliśmy kiedyś beefu.
Spotkanie dotyczące sprzedaży produktów FMCG w supermarketach i jakiejś kampanii wokół chrupek kukurydzianych versus wizja 2Pac kontra Biggie [ci dwaj artyści mieli jeden z najpoważniejszych konfliktów w historii amerykańskiego rapu; zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach – przyp. red.] w sali konferencyjnej… Nie wiem, może facet rzeczywiście sobie wyobrażał, że nie do końca jesteśmy poważnymi ludźmi i zaczniemy się na siebie rzucać. No, w każdym razie było zabawnie. Odpowiedziałem, że nie mieliśmy żadnego beefu. Co więcej, nawet niespecjalnie się znaliśmy w rapowych czasach.