Tristram, 1213
Chłopiec wcisnął ręce w kieszenie wełnianej tuniki, jakby chciał je ogrzać, mimo że siedział na tyle blisko ognia, by ciepło zabarwiło różem jego policzki. Ramiona miał wąskie, twarz pociąg łą i naznaczoną zmęczeniem nietypowym dla jedenastolatka, wydawał się przez to starszy. W przerzuconej przez ramię torbie z jeleniej skóry tkwiła wciśnięta w kieszeń opasła księga. Wyrostek garbił się pod jej ciężarem, skórę poznaczyły mu czerwone ślady. Chłopak o to nie dbał. Ani też o to, co inni mają do powiedzenia na jego temat. Z natury był samotnikiem zaszywającym się w domu nad starymi księgami. I nie czuł potrzeby, by to zmieniać.
Blask płomieni tańczył na twarzach pozostałych dzieci, które usiadły wokół ogniska. Na zarumienionych buziach malował się zachwyt i uniesienie, niemalże ekstaza, jakby to nie bajarka opowiadała im historie,
lecz sama archanioł Auriel, która zstąpiła na ziemię.
Nie. Chłopiec zniesmaczony nieznacznie potrząsnął głową. Może kilka lat temu pokusiłby się o takie porównanie, ale teraz już nie. Bajarką, która z taką pewnością siebie snuła opowieść, była po prostu jego matka. Zwykła śmiertelniczka. I mimo swego pochodzenia wiedzą bynajmniej nie przerastała innych śmiertelników. A nawet gdyby archanioły istniały naprawdę, to na pewno nie marnowałyby czasu na wycieczki do takiej zabitej dechami dziury jak ta wioska.
Kłoda pękła, sypiąc snopami iskier. Kilkoro dzieci aż podskoczyło. Dym kłębił się wokół ich głów, wypełniał nozdrza kwaśnym, gorzkim zapachem, który maskował smród niosący się z podwórka. Matka trzymała młodych słuchaczy w napięciu. Jak zawsze. Starsi mogli sobie przewracać oczami, gdy przechodziła, karczmarz i strażnicy mogli za jej plecami szeptać o szaleństwie, ale dzieci zawsze przychodziły słuchać. I wierzyły. Póki nie dorosną, pomyślał Deckard Cain. Póki nie zaczną dostrzegać prawdy.
– Ostatni z Najwyższych Złych i najmłodszy z braci, Diablo, Władca Grozy, był najsilniejszy ze wszystkich i najtrudniej było go powstrzymać. Mówiono, że ktokolwiek nań spojrzał, z przerażenia pogrążał się w otchłani szaleństwa. Ale horadrimowie ani na chwilę nie zaprzestali pogoni. Kiedy Tal Rasha został pogrzebany wraz z Władcą Zniszczenia pod piaskami Aranoch, Jered Cain powiódł pozostałych magów przez Khanduras i walczył ze sługami Diablo na każdym kroku.
Aderes powiodła wzrokiem po zaróżowionych twarzyczkach, zaglądając w oczy każdemu z dzieci. Gdy jej spojrzenie padło na Deckarda, chłopak udał, że wypatruje czegoś poza kręgiem światła. Głos jego matki zadrżał lekko. Może po prostu nabierała tchu...
– Horadrimowie dzięki potężnej magii dziesiątkowali armię demonów. Ale Diablo wezwał kolejne tysiące sługusów wprost z dna Piekieł. Jered zdecydował, że pora położyć temu kres. Wszak archanioł Tyrael powołał horadrimów w jednym tylko celu: by powstrzymać Najwyższe Zło i wygnać Władców Piekieł z naszego świata. Jered nie zamierzał pozwolić, by bractwo zawiodło.
Aderes Cain miała woskowo bladą skórę, twarz okoloną kruczoczarnymi lokami i puste spojrzenie przeklętej. Deckard setki razy słyszał już tę opowieść, za każdym razem obszerniejszą i bardziej imponującą. Znał wszystkie zwroty akcji, wszystkie części fabuły. Teraz Aderes zaskoczy dzieci – ujawni, że bohaterscy magowie stanęli do bitwy tutaj, na tych właśnie ziemiach. Powie, że piasek pod ich stopami spłynął ongiś czarną krwią demonów. Jej głos nabierze mocy, gdy opisze, jak to Jered i pozostali horadrimowe stawili czoła fali potwornych istot, by wreszcie uwięzić Diablo w Czarnym Kamieniu Dusz i pogrzebać głęboko pod ziemią, gdzie spoczywa po dziś dzień.
Kiedyś ta legenda przejmowała Deckarda dreszczem, ale wyrósł już z tego, przestał być dzieckiem, zaczął wstydzić się matki i jej rosnącego szaleństwa. Zresztą teraz miał ważniejsze sprawy na głowie i nie mógł już znieść opowieści. Kiedy więc matka odwróciła się do pozostałych, umknął w chłodną ciemność nocy.
+
Szedł boso po śliskiej trawie, owinąwszy ciasno tuniką drobne ramiona. Z dala od ogniska powietrze było znacznie chłodniejsze i z każdym oddechem Deckarda unosił się obłoczek pary, niby nieziemska istota powołana do życia z ludzkiego tchnienia. Niedaleko w stodole ktoś zaklął, zakrzyczała szlachtowana owca i powietrze wypełnił słodko-kwaśny zapach krwi. Mgła tuliła się do pni drzew na skraju lasu, a chłód muskał kark Deckarda niczym palce ducha. Chłopiec zadrżał i skręcił w stronę domu, odległego zaledwie o jakieś pięćdziesiąt kroków.
Wnętrze oświetlały dwie lampy, ale Deckard wolał pozostać w ciemności. Bezszelestnie przemknął do swojego pokoju. Drogę znał przecież na pamięć. W domu też było zimniej, niż się spodziewał.
Jego palce przebiegły po grzbiecie księgi, którą miał w torbie, pieszczotliwie, delikatnie. Ale jeszcze po nią nie sięgnął. Delektował się chwilą jak pijak smakiem wina, gdy podniesie już do ust długo wyczekiwany kielich. Księga zawierała historię Zachodnich Marchii i synów Rakkisa, był to tekst ze wszech miar naukowy, nie taki, jakie lubiła czytywać matka: o szlachetnych bohaterach, niewyobrażalnych światach Niebios i Piekieł oraz tamtejszych mieszkańcach, którzy zawsze czaili się gdzieś na granicy wzroku. Bajki.
Chciał choć trochę pobyć sam. Ale chwilę później drzwi otworzyły się ponownie i usłyszał, jak matka zrzuca ciężkie drewniaki. Zaraz pewnie rozpali ogień, zagotuje wody na herbatę, a potem z robótką albo książką zasiądzie na bujanym fotelu i zacznie pomrukiwać pod nosem. Mylił się. Przyszła prosto do jego pokoju, ledwie zdążył ukryć książkę pod łóżkiem.
– Deckardzie? – Uniosła wyżej lampę, spoglądając na niego spod przymrużonych powiek. – Odszedłeś, zanim skończyłam.
W miękkim żółtym świetle jej włosy sprawiały wrażenie nieokiełznanej burzy czarnych loków opadających na ramiona. Zaczyna siwieć, pomyślał Deckard, na prawej skroni pojawiły się pierwsze białe nitki. Nie zauważył tego wcześniej.
– Już wiele razy słyszałem tę historię. Byłem zmęczony i chciałem odpocząć.
– To nie jest jakaś tam historia, Deckardzie. Krew Jereda płynie w twoich żyłach, jesteś... jesteś ostatnim z dumnego rodu bohaterów.
– Horadrimem.
– Właśnie. Potomkiem wielkich magów, których zadaniem jest bronić Sanktuarium przed demonami nawiedzającymi ten świat. Przecież wiesz.
Cain wzruszył ramionami. Nie lubił patrzeć matce prosto w oczy, nigdy nie był pewien, co tam zobaczy. Przez chwilę siedział w milczeniu.
– Dlaczego nie pozwoliłaś mi przyjąć nazwiska ojca? – zapytał nagle.
Sam nie wiedział, dlaczego to powiedział. Ojciec zmarł kilka tygodni wcześniej. Całe życie przepracował w sklepie garbarza. Zaczął od zamiatania podłóg, by potem zostać czeladnikiem, a ostatnie dwa lata zarządzał już całym sklepem. Rzadko miał coś do powiedzenia, jeszcze rzadziej okazywał uczucia. Deckard nie był do niego zbyt podobny... A może był?
Matka postawiła lampę na stoliku przy łóżku i usiadła obok syna. Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego ramienia, a on się odsunął, odrobinę zaledwie, na tyle jednak, by cofnęła dłoń jak oparzona.
– Jesteś zły i cierpisz – westchnęła. – Rozumiem. Ale to nie przywróci go do życia.
Deckard popatrzył na swoje palce splecione na kolanach, potem na słomkę wystającą z siennika, którego pokrycie wyblakło już i przetarło się gdzieniegdzie po licznych praniach. To było jego łóżko, odkąd wyrósł z kołyski. To samo łóżko, w tym samym pokoju, w tym samym skromnym domu, w tej samej mieścinie.
Tu nigdy nic się nie dzieje.
Kiedy podniósł wzrok, oczy matki lśniły w miękkim świetle lampy.
– Kochałam twojego ojca, na swój sposób. Ale nie jest moim przeznaczeniem odrzucić dziedzictwo i nazwisko, które noszę. Twoim też nie. Przepowiedziane zostało, że horadrimowie powstaną znowu, gdy wszystko będzie wydawać się stracone, a nowy bohater poprowadzi ich do bitwy o Sanktuarium. Rozumiesz? Twoim przeznaczeniem są wielkie rzeczy.
Cain zacisnął pięści.
– Wielkie? Horadrimów już nie ma, a ty zostałaś bajarką, żeby zapełnić pustkę. Ale ludzie w Tristram tylko się z ciebie śmieją. Rozejrzyj się, matko! Gdzie są twoje anioły i demony? Gdzie bohaterowie? Horadrimowie wyginęli już dawno i całe miasto się z tym zgadza.
Zerwał się, podszedł do maleńkiego okienka. Dygotał jak w chorobie. Jesteś ostatnim z dumnego rodu. Nie chciał już dłużej słuchać tych bzdur. Chciał, by zostawiono go w spokoju, sam na sam z książkami.
Noc był ciężka wilgocią, zgęstniała mgła pełzła po ziemi, owijała się wokół słupów, kłębiła pod zawieszonymi na nich lampami. Deckard słyszał, że jego matka się poruszyła, ale nawet nie drgnął. Obrócił się dopiero, słysząc trzask płomienia. Aderes trzymała jego księgę nad lampą. Suche strony zajęły się ogniem. Ogień odbił się czerwienią w oczach matki.
Deckard wyrwał jej książkę i raz po raz uderzył okładką o własną pierś, ale tylko się poparzył, rzucił więc księgę na podłogę i zadeptał pełgające po niej płomyki.
Dysząc ciężko, podniósł spojrzenie na matkę.
– Coś zrobiła?
– To nie jest częścią twojego przeznaczenia – odpowiedziała.
– Powinieneś czytać teksty pozostawione przez Jereda. Przechowuję je dla ciebie, aż będziesz
gotowy.
Gapił się na to, co pozostało z księgi o Zachodnich Marchiach. Strony były zwęglone. Nie do uratowania.
Gniew wezbrał mu w piersi i zacisnął się na gardle.
– Demony mieszkają w tobie, matko. Przysięgam, że tak właśnie jest. Skoro istnieją, jak twierdzisz, niech przybędą. Niech się pokażą!
Z ust matki wyrwał się szloch, zdławiła go dłonią. Zatoczyła się.
– Zważ, czego sobie życzysz, Deckardzie. Nie wiesz, o co prosisz...
– Niech przybędą!
Jego wysoki krzyk wypełnił noc i odbił się echem w ciemności. Zdawało się, że świat zamarł i Deckard poczuł lodowatą pieszczotę chłodu na gołych łydkach.
Chłopak zadrżał na poły ze strachu, na poły w oczekiwaniu, w pragnieniu zmiany, jakiejkolwiek, byle tylko pozwoliła mu opuścić to miejsce. Wiedział, że w przeciwnym razie podzieli los swego ojca i spędzi życie w sklepie garbarza albo będzie sprzedawał mięso nielicznym przyjezdnym, którzy na własne oczy chcieli zobaczyć majestatyczne ruiny siedziby starego zakonu horadrimów. Deckard umrze tu, jego kości zostaną pogrzebane w tutejszej ziemi i nikt nie będzie pamiętał, jak żył i jak skonał.
– Chcę wierzyć – powiedział ze straszliwym znużeniem.
– Ale nie potrafi ę.
Matka potrząsnęła głową.
– Nie mogę zatem ci pomóc – odparła. – Jesteś już stracony.
Zaszlochała głucho i wyszła, zostawiając na stoliku lampę, którą ze sobą przyniosła.
Deckard chciał pobiec za nią, powiedzieć, że mu przykro, że tak naprawdę wcale tego wszystkiego nie myślał, ale nogi wrosły mu w ziemię. Może więc właśnie tak myślał. Płomień lampy zamigotał, jakby poruszony oddechem niewidzialnej istoty. Na ścianach zatańczyły cienie, a chłopakowi wydało się, że słyszy szept:
– Deckaaaaard...
Odwrócił się gwałtownie, by spojrzeć w maleńkie okno, uchylone w ciemność nocy. Napływające stamtąd powietrze było lodowate, o wiele zimniejsze, niż powinno. Deckard wyjrzał, mrużąc oczy, ale nie zobaczył nic, tylko mrok i mgłę. I ruch od strony pól. Aż podskoczył, gdy bezpański pies, szukając resztek, przemknął z cichym skomleniem i zniknął we mgle między domami.
Cain spojrzał na szczyt wzgórza, gdzie czerniał stary klasztor, niczym pusta starożytna łupina, wykorzystana odrzucona. Chłopak ciaśniej otulił się tuniką, nagle boleśnie świadom swojej arogancji. W głębi serca modlił się, by coś się wydarzyło, coś, co pozwoli mu uniknąć drogi, jaką widział przed sobą, ale wiedział, że nic takiego się nie stanie. Prawdziwe życie znacznie różniło się od tego, co głosiły legendy i mity. Podniósł zniszczoną księgę o Zachodnich Marchiach. Zwęglone brzegi stron rozsypały się pod jego dotykiem.
Niech przybędą.
Potrwa to pięćdziesiąt lat, ale życzenie Deckarda Caina się spełni.
Ruiny Tajnego Repozytorium Vizjerei, Pogranicze, 1272
Podczas mrocznych zdarzeń, które nadeszły i potoczyły się w zawrotnym tempie, nie dało się zauważyć, kiedy runęły granice między światami. Może stało się to podczas wybuchu góry – przypominającego starcie dwóch wojowników, którzy pędzą na spotkanie przeznaczenia z obnażonymi mieczami i wydają się niepodatni na ciosy, dopóki nie zaczną się chwiać, póki krwawa piana nie zabarwi ich warg, póki śmiertelne rany nie powalą ich na kolana.
Ale może wszystko zaczęło się właśnie tutaj, w niewyobrażalnym upale Pogranicza, wśród ruin tuż na skraju pola widzenia. Kiedy dwóch podróżników zbliżyło się do szczytu ostatniej wydmy, usłyszało może odległe dzwonienie, ten niesamowity dźwięk, jaki wydaje kawałek metalu uderzony młotem, wibrując na granicy słyszalności. Dźwięk, który przyprawia o ciarki.
Przybysze zatrzymali się, by ukoić pragnienie. Słońce odbijało się od nieskończonego morza piasku i przypiekało skórę. Młodszy z wędrowców, dumny rycerz Zachodnich Marchii, w złotej zbroi i z czerwoną tarczą, splunął żółcią i wytarł lśniącą od potu twarz kawałkiem gałgana, pociągnął solidny łyk z bukłaka, po czym wręczył go towarzyszowi. Starszy, odziany w tunikę z kapturem, z torbą przewieszoną przez plecy, przełożył kij, na którym się opierał, do drugiej ręki i z wdzięcznością przyjął naczynie. Mężczyzna nosił pas ozdobiony splątanymi wzorami w kolorze zaschniętej krwi i był tak chudy, że powinien obawiać się nagłych porywów wiatru.
Długa broda i dzikie białe włosy sprawiały, że na pierwszy rzut oka mógł się wydać szaleńcem, ale była w nim siła, którą młodszy towarzysz zaczynał dostrzegać, im dłużej razem podróżowali. Starszy mężczyzna szedł wolno, ale w niezmiennym tempie bez względu na to, czy wędrowali w dzień, czy w noc, i rycerz nie raz, nie dwa miał trudności, by dotrzymać mu kroku. Stary wskazał na prawo, gdzie piasek tworzył wgłębienie długie na jakieś sześć metrów.
– W tym miejscu rekin wydmowy wylazł na powierzchnię, żeby się pożywić – rzucił cicho. – Stają się bardziej agresywne z nadejściem ciemności. Musimy być bardzo ostrożni.
Kraniec zagłębienia znaczyły czerwone bryzgi. Krew. Młody słyszał o miażdżycielach, potwornych bestiach podobnych smokom, o wielkich zębach i potężnych szponach, którymi mogły rozerwać człowieka na strzępy. Z mieczem w dłoni mógł stawić czoła każdej istocie z krwi i kości. Ale to istoty z innego wymiaru są największym zagrożeniem, powtarzał sobie w duchu, choć żadnej dotąd osobiście nie spotkał. Jednak rycerz widział blizny, jakie znaczyły ciało starego, i trochę zdążył się już dowiedzieć, skąd się wzięły. Dlatego nie wątpił, że jego towarzysz potrafi skutecznie bronić swego życia. Podjęli marsz po krótkiej przerwie i już na szczycie następnego wzniesienia znaleźli to, czego szukali.
+
Bliźniacze kolumny sterczały z piasku niczym wyszczerbione kły o wierzchołkach utrąconych nieludzką siłą. I może tak w istocie było, pomyślał Deckard Cain, jeśli to rzeczywiście jest wejście do ruin sekretnej biblioteki Vizjerei. Wolał sobie nie wyobrażać, jakie potworności spragnione krwi magów odwiedzały to miejsce w minionych latach.
Deckard Cain i jego towarzysz wędrowali od wielu dni. W ostatnim mieście zostawili swoje muły i posta nowili odbyć resztę drogi pieszo. Wierzchowce nie na wiele by się zdały na tym sypkim piachu. Miejsce, do którego zmierzali, leżało daleko. Cain nie miał wątpliwości, że ruiny pozostałyby ukryte przez kolejne lata, gdyby nie jego młody towarzysz, który przyniósł mu mroczne teksty Zakarum, teraz bezpiecznie schowane w jego torbie. Starożytna biblioteka Vizjerei w Kaldeum była o wiele większa i lepiej znana wśród magów, ale ta, jeśli faktycznie istniała, mogła okazać się o niebo ważniejsza.
To była bardzo długa podróż. Po niełatwym zwycięstwie nad Baalem na Górze Arreat i zniszczeniu Kamienia Świata Deckard Cain nie zdołał przekonać towarzyszy, że niebezpieczeństwo grożące Sanktuarium bynajmniej nie zostało zażegnane. Wręcz przeciwnie, o ile to, co wyczytał, i to, co zrozumiał ze zwojów horadrimów, było prawdą. Archanioł Tyrael ostrzegał przed tym, zanim zginął. Cain wyczuwał subtelną zmianę w otaczającym go świecie, zmianę, która odzwierciedlała treść przepowiedni, zachwianie istniejącej od wieków równowagi między Królestwem Niebios a Płonącym Piekłem. Utrata Kamienia Świata była druzgocącym ciosem. Sanktuarium stało się bezbronne. I jakby tego było mało, Cain zaczął śnić o dzieciństwie i historiach opowiadanych przez matkę. Noc w noc budził się zlany potem. Walczył przeciwko niezliczonym armiom ciemności pozbawiony jakiejkolwiek ochrony albo załamany siedział skulony w klatce zawieszonej na wysokim słupie, a potworne istoty urągały mu i kpiły bez końca.
Pojawiały się jeszcze gorsze przeżycia: duchy z przeszłości, które, jak sądził, dawno już pogrzebał. Nie miał takich koszmarów od upadku Tristram. Poczucie winy z powodu tamtych wydarzeń zżerało go żywcem. Cain przybył zbyt późno, by uchronić swój dom przed inwazją demonów. I za bardzo był pochłonięty własną osobą, by zmienić to, co wydarzyło się na Górze Arreat.
Towarzysze Caina uparli się świętować zwycięstwo. Chcieli powrócić do tych, których kochali, pozbierać resztki dawnego życia. Nie mógł mieć im tego za złe. Ale na Caina nikt nie czekał, wyruszył więc, by poskładać w całość te kawałki, które pozwolą mu poznać ukryty wzór. Jeśli inwazja rzeczywiście była blisko, potrzebował pomocy, horadrimowie zostali powołani do walki ze złem, ale dawno już pochłonęły ich mroki dziejów. Głos jego matki wracał do Deckarda echem z przeszłości.
Krew Jereda płynie w twoich żyłach, jesteś... jesteś ostatnim z dumnego rodu bohaterów.
Akarat zaczął schodzić ze zbocza, ale Deckard złapał go za ramię. Paladyn aż dygotał, energia i brawura typowa dla młodego wieku zagłuszała te bardziej wrażliwe zmysły, które może dałyby rycerzowi powód, by zwolnić.
Ale Cain to poczuł, jak zapach niesiony wiatrem. Zapach niebezpieczeństwa. Akarat dobył miecza gotów szarżować w dół na spotkanie czegokolwiek, co tam czekało.
– Tu jesteśmy odsłonięci – powiedział. – Lepiej się nie zatrzymujmy. Ochronię cię przed miażdżycielami i osami piaskowymi. Poza tym może tam nic nie ma.
– Powinniśmy jednak zatrzymać się na chwilę – odparł Cain. – Teksty mówią o zaklęciu, które strzeże biblioteki przed wzrokiem podróżnych. Te kolumny powinny pozostać dla nas niewidoczne. Coś osłabiło czar.
Resztę dopowiedział już tylko w duchu.
Skoro są tu tak potężne artefakty, to i potężne siły muszą stać na ich straży.
Ukląkł w rozgrzanym piachu i zaczął przeszukiwać torbę. Ten młody człowiek tak bardzo przypominał mu kogoś, kogo znał lata temu, przyjaciela, który zszedł do piekielnych katakumb, próbując ocalić Tristram. Za ten nadmiar pewności siebie drogo przyszło mu zapłacić.
I całemu Sanktuarium też. Cain nie zdołał go ocalić.
Jeśli mam rację, to potrzebujesz ochrony, młody przyjacielu, pomyślał. Wyjął z torby przedmiot przypominający lunetę z bursztynowymi soczewkami i uniósł go do światła. Słońce zniżało się powoli do horyzontu, a powietrze migotało w ciepłym żółtym świetle. Do zachodu została jeszcze z godzina. Najlepiej byłoby rozbić obóz, a badanie ruin zacząć o poranku, ale rycerz miał rację, na szczycie wzgórza pozostawali całkowicie nieosłonięci.
I żaden z nich nie miał ochoty spotkać się z tym, co mogło wypełznąć z piasku, gdy tylko pogłębią się cienie.
Deckard wstał, starając się ignorować ukłucia bólu w krzyżu i trzeszczenie w kolanach, nieustannie przypominające mu o jego wieku. Jak to się mogło stać?
Przecież dopiero co był chłopcem i hasał po polach, obserwował krowy pasące się w wysokiej trawie i kradł jajka z kurnika Grosgrove’a. Jakże krótkie okazało się życie, przesypywało się między palcami jak ten przeklęty piach, mijało tak nieuchwytnie...
Caina znów opadły wątpliwości. Większość życia spędził, zaprzeczając swemu dziedzictwu, samolubnie zakopawszy się wśród ksiąg, tym samym niszcząc bezpowrotnie to, co kochał. Potrzeba było pięćdziesięciu lat, by zaakceptował swoje przeznaczenie. Czy w ogóle mógł się uważać za horadrima?
Nie był bohaterem, bez względu na to, co powtarzała mu matka. Ogrom odpowiedzialności spoczywający na jego starych i kruchych ramionach przygniatał go do ziemi. Coś potwornego miało się wydarzyć, coś tak straszliwego, że poprzednie ataki będą przy tym dziecięcą igraszką. A jednak nikt, komu opowiadał o zbliżającej się inwazji demonów, nie wierzył. Nikt z wyjątkiem Akarata. Wszyscy uważali Caina za zgrzybiałego starego głupca, w najlepszym wypadku. W najgorszym – za niebezpiecznego starego głupca. Ludzie pochłonięci byli własnym życiem, zwyczajnym, w którym z zasady nie gościły anioły czy demony. Nie widzieli tego, co Deckard, nie śnili jego snów, w przeciwnym wypadku zrozumieliby.
Rycerz mruknął. Ponownie dobył miecza, przestępując z nogi na nogę. Wcześniej, w Zachodnich Marchiach, z przyjemnością słuchał opowieści starego, domagając się coraz to kolejnych, aż do późnej nocy. Ale teraz, gdy znalazł się w ich środku, pragnął działać. Nosił imię po twórcy wierzeń Zakarum i było to imię bardzo stosowne. Młody i uparty, był jednak przy tym prawdziwym wiernym, nieskończenie gorliwym wyznawcą.
Cain wymruczał krótką inkantację, aktywując moc artefaktu.
– Spójrz na ruiny przez te soczewki – polecił, podając przedmiot rycerzowi. – Szybko, zanim zblednie.
Paladyn wykonał polecenie i aż się zachłysnął. To wystarczyło, by upewnić Caina, że artefakt działa bez zarzutu.
– Na światłość... – powiedział cicho rycerz. Popatrzył na ruiny gołym okiem i ponownie podniósł artefakt.
– Niesamowite.
Oddał przedmiot Cainowi. Oczy miał wytrzeszczone ze zdumienia.
Teraz stary zerknął przez soczewki. Ich kolor barwił scenerię na pomarańczowo, jakby gdzieś tam płonął ogień. Poza dwoma kolumnami znaczącymi wejście widział potężną budowlę i otaczający ją teren. Więcej kolumn, zniszczonych w różnym stopniu, tworzyło szpaler prowadzący do wejścia. Ściany wznosiły się do miejsca, gdzie przed wiekami rozerwała je potężna eksplozja. Kamienne bloki leżały tam, gdzie upadły, na poły zagrzebane w piasku.
Cain dokładnie przyjrzał się ruinom, zanim opuścił soczewki. Znów widział jedynie dwie ukruszone kolumny. Czar, na tyle potężny, by strzec budowli przez wieki, teraz zaczął słabnąć. Ale dlaczego? Akarata nie dręczyły wątpliwości, nie zamierzał też dłużej czekać. Był już w połowie zbocza i parł naprzód, na ile pozwalała mu zbroja. Obejrzał się na Caina. Twarz rozświetlało mu podniecenie i ostatnie promienie słońca.
– No chodźże – ponaglił Deckarda. – Potrzebujesz pisemnego zaproszenia?