Opuściwszy Przeworsko, Gedeon podążał drogą na Kańczugę, Jawornik, Szklary i Dynów prowadzącą między wzgórza i rozległe pagóry. W miarę jak mijały jesienne godziny, wzniesienia stawały się coraz wyższe, wynioślejsze i zdziczałe. Piaszczysty trakt wiódł na południe, prosto ku węgierskiej granicy, ku odległym werchowynom i połoninom Bieszczadu, niewidocznym stąd jeszcze, bo ukrytym za mgłami oparów. Opadał w doliny strumieni, wił się wzdłuż stromych zboczy, przecinał wiekowe, pachnące żywicą bory, w których wznosiły się strzeliste, proste jak okrętowe maszty sosny, buki i jodły. Mijał zagajniki z brzóz, olszy, dębów i modrzewi, na które polska jesień narzuciła delię tkaną z żółtego listowia, piękniejszą niż najokazalsza ferezja ukrainnego magnata; przecinał łąki i uroczyska, gdzie wśród kamieni pieniła się tarnina i dzika róża. Aż wreszcie, gdy zmęczony pielgrzym wspierający się na żebraczym kosturze przeszedł przez gwarny Dynów, z lewej strony dostrzegł złocisty nurt. To był San, mieniący się rozbłyskami
słońca w wodzie spienionej na kamiennych progach i karpach. Poziom wód nie był wysoki, gdyż przez sierpień i wrzesień panowały upały. Rzeka opadła, odsłaniając liczne płycizny, głazy i gacie, jednak trwał na niej bezustanny ruch. Tą właśnie drogą płynęło do Wisły i dalej do Warszawy, Torunia i Gdańska, bogactwo Rusi Czerwonej - Ziemi Przemyskiej, Sanockiej, Halickiej i Lwowskiej - dary lasów, pól i łąk, owoce pracy chłopa, woli i przemyślności szlachcica, kupowane na pniu przez Holendrów, Prusaków, duńskich i angielskich kupców. Pomimo niskiej wody, rzeką szły komięgi i dubasy wyładowane po brzegi żytem, pszenicą, jęczmieniem, tratwy pełne świeżo okorowanych pni dębowych, smukłych jodeł, sosen i świerków, beczek z potażem i suszoną śliwką, smoły, skór i wosku. Była to danina, którą ziemia płaciła swym szlacheckim władcom. Wywożona za granicę powracała jako brzęczące dukaty, talary i floreny. To stąd pochodziło bowiem największe bogactwo oraz potęga Korony i Litwy, gdzie lada pachołek chodził w atłasach i
jedwabiach, lada rękodajny wywijał szablą oprawną w srebro i złoto, byle szaraczek zaściankowy pił ze złotego pucharu, w kołpak wtykał czaple pióra, a ladacznicom z zamtuza ścielił łoże czerwonymi złotymi.
Trakt wkrótce zrównał się z Sanem i wraz z nim wił się wokół niewysokich gór pociętych wzorzystą mozaiką pól i zielonych ugorów; zwieńczonych lasami złożonymi z sosen, świerków i jodeł. Biegł obok żółtych ściernisk i brązowych łanów, na których niskie, krępe woły ciągnęły szerokie, koleśne pługi zostawiające za sobą świeże bruzdy zaoranej ziemi. Przemierzał brzozowe gaje i ciemne dąbrowy, gdzie zapach wilgotnych, świeżo spadłych liści uderzał w nozdrza z niezwykłą siłą. I wiódł wędrowca coraz dalej - na Sanok, Lisko, a potem znacznie dalej - na Hoczew, Ciasną i Baligród, hen, ku zielonym górom i siedmiogrodzkiej granicy.
Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, kiedy wędrowiec zboczył z traktu w lewo, kierując się tam, gdzie za brązowymi ścierniskami żółciły się słomiane strzechy chałup małej wioszczyny - z tego, co pamiętał, bodaj Jotryłowa. Był spragniony i zmęczony. Kuśtykał z trudem, wspierając się na kiju, ocierał pot spływający z czoła.
Kiedy jednak zbliżył się do pierwszych zabudowań i wychynął spoza rozłożystej kępy rokity rosnącej przy płocie, od razu chwycił kij oburącz.
Przy rozstajnych drogach przed wioską stał nieduży, kryty słomą dworek. Z daleka przypominał zwykłą, chłopską chyżę, jednak z bliska wyróżniał się dużym gankiem, stromym, dwuspadowym dachem i ścianami z modrzewiowych bali pomalowanymi na biało. Wyglądał inaczej niż chłopskie domostwa, gdzie cała zagroda znajdowała się pod jednym dachem, drewniane części ścian mazano przepaloną gliną na brązowo, a zalipy ochlapywano wapnem. Dworek, choć mały, był dostatni - w oknach widniały błony, a z dachu wystawał ceglany komin - rzecz rzadko spotykana nawet w niektórych siedliskach szlachty sanockiej.
Przy płocie stało uwiązanych kilka koni, między którymi był śmigły polski wierzchowiec, jeden wołoszyn i cztery podjezdki. Na środku podwórza przechadzał się niecierpliwie młody szlachcic w kolczudze i misiurce, podkręcał co i raz sumiastego wąsa i pobrzękiwał ostrogami przy wysokich, rajtarskich butach. Tuż za nim dreptała młoda, zapłakana kobieta tuląca do sukni na fortugałach dwójkę maleńkich dziatek.
Tymczasem czeladź i towarzysze zawadiackiego szlachcica bynajmniej nie próżnowali. Jeden buszował w kurniku, łapiąc kury, kaczki i gęsi, z których kilka leżało już przed progiem z ukręconymi łbami. Inny wyprowadzał z obórki dwie włochate, czerwonawe krowy, a pozostali krzątali się we wnętrzu dworku i bez litości wyrzucali z niego wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Kolejno zatem lądowały na klepisku tureckie kobierce, makaty i opony zerwane ze ścian, szuby, delie, kołpaki, srebrne półmiski, kielichy, miednice, roztruchany, stołki, kubki, misy, świeczniki, zegar, łańcuchy obrazy świętych i lipowe łyżki...
Młoda niewiasta przypadła z płaczem do ręki szlachcica.
- Miejże litość, panie Ramułt! - wyszlochała. - Zmiłujże się nad dziatkami moimi, jeśli nade mną miłosierdzia nie masz!
- Nie mam! - rzekł wesoło swawolnik. - Nie mam nie tylko miłosierdzia, ale nawet żalu. Powiem zaś więcej - rzekł, potrząsając wyciągniętym palcem. - Nie ma we mnie bojaźni Bożej, pani Bełchacka. Nie poradzą na Ramułta niewieście łzy i biadania. Albowiem, jak powiedział pan Herburt erudyta, jestem niewzruszony, jako ten Herkules przedwieczny, nieczuły na płacz i łzy, jak diabli kamień pod Liskiem. A przecież radziłem waćpani już dawno, co powinna uczynić. Skoro pan starosta zygwulski naznaczył bakszysz, trzeba było go po dobroci zapłacić.
- Skądże ja mam wziąć dwieście złotych?! - jęknęła niewiasta. - I za co ja w ogóle mam płacić?! Za to, że żyję i oddycham?
Ramułt schylił się i ucałował dwornie dłoń wdowy.
- Dwie niedziele mijają, jak do nóżek waćpani padłem - rzekł, podkręcając wąsa. - I dobrze radziłem, aby pieniążki gotować, gotowiznę składać, bo zajeździk będzie. A skoro nie posłuchała mnie mości pani Salomeą, to teraz po trzykroć biada. Przecież - ściszył głos i mrugnął szelmowsko do szlachcianki - mogliśmy inaczej całą rzecz załatwić. Waćpani od dwóch roków wdowa, bez męża, bez opieki żadnej. A ja od dawna waćpani mówiłem, co mi na duszy leży. I jak nasze frukta miłości rozkwitnąć mogą, a wybujać wysoko, jako te dzikie róże na dzikich połoninach Bieszczadu...
- Ogier by tego jaśniej nie wyraził - załkała wdowa i opadła bez sił na kolana, tuląc do siebie maleńkie dzieciątka. - Panie Boże sprawiedliwy - jęknęła przez łzy. - Jeśliś kiedy różnymi plagami karał złych i niesprawiedliwych łotrów, szelmów i brygantów, bez czci i sumienia - tu Ramułt uśmiechnął się od ucha do ucha -wydzierców, szarpaczy, krwi ludzkiej rozlewców, dziś pokaż sprawiedliwość twoją nad tymi oto swawolnikami. Aby ich pioruny z nieba strzaskały, aby ich ziemia żywcem pożarła, aby ich pierwsza kula nie minęła! Aby ziściły się wszystkie plagi, które dopuściłeś na faraona! Aby z piekła diabeł po nich przyszedł...
- Co tu się dzieje?! - zagrzmiał, podchodząc bliżej Gedeon, ponury i chmurny, niby guślarz przed odprawieniem Dziadów. - Co wy, waszmościowie, wyprawiacie?
Ramułt spojrzał nań bystro, szarpnął ze złością przydługiego wąsa.
- A ty, dziadu proszalny, zwady szukasz? Poszedł precz, szelmo! Jak śmiesz do panów braci, pierwszych szabel Ziemi Sanockiej mówić niepytany?!
- Pierwszych szabel? - parsknął Gedeon. - Chyba pierwszych kpów! Wydrwigroszy i drapichrustów! Z jakiej przyczyny napastujecie panią dziedziczkę?
- Poskrom język, didu! - warknął Ramułt. - Bo zaraz zawyjesz psim głosem. Widział to kto dziada, w rzyć chędożonego, co się mądrzy, jak statysta na sejmiku! Zmykaj na gościniec, bo jak się nie podoba nasze rycerskie zajęcie, to mogę ci drugiego kulasa przetrącić!
- Nie podskakuj, panie szlachcic, bo nim ty mnie poprzetrącasz, ja ciebie na ziemię sprowadzę! Daruję waszmości zdrowiem, jeśli pójdziecie precz! Zaraz, natychmiast!
- Jaśko! - Ramułt okrzyknął pocztowego, który właśnie wytaszczył na próg dworku zamkniętą skrzynię i teraz zawzięcie rąbał ją czekanem. - Ten dziad nas opuszcza. Pomóż mu szybko za bramę trafć! Będziesz miał orta, nie... dwa szóstaki na przepicie!
Czeladnik poderwał się bez słów, a potem skoczył do Gedeona z czekanikiem. Pielgrzym nawet nie drgnął. A kiedy sługa był już blisko, wykonał dwa szybkie ruchy kosturem. Rąbnął w zaciśnięte na rękojeści palce, a potem wybił czekan z rąk wroga, walnął w łeb i na koniec płaskim sztychem ugodził przeciwnika prosto w żywot. Pachołek padł w błoto. Chciał jeszcze złapać za szablę, ale Gedeon nastąpił mu żelaznym kulasem na rękę. Sługa zawył, szarpnął się, a wówczas pielgrzym kopnął go w skroń. Wystarczająco mocno, aby uciszyć krzykacza. Po czym ruszył na Ramułta z kijem w obu dłoniach.
- Chciałem po dobroci - wysapał - ale widzę, że jak zwykle skończy się po złości. Nic się, do kroćset, nie zmienicie, panowie szlachta!