Wsiedli do windy i w milczeniu pojechali na górę. Klara nadal myślała o kawie, o wielkich kubkach z dużą ilością mleka, jakie codziennie rano szykowała dla nich matka.?
Czasami Luke przynosił torby słodkich rogalików z piekarni Golden Carriage w Chinatown. Na myśl o nim Klara poczuła ściskanie w żołądku. Straciła apetyt.
Winda zatrzymała się z sykiem i po chwili znaleźli się w znajomym przedpokoju. Jace zdjął kurtkę, rzucił ją na krzesło i zagwizdał cicho. Po chwili bezszelestnie zjawił się pers. Jego żółte oczy jarzyły się w półmroku.
– Church – powiedział Jace, głaszcząc ulubieńca. – Gdzie Alec? Gdzie Hodge?
Kot wygiął grzbiet i zamiauczał. Jace zmarszczył nos, co w innych okolicznościach Klara mogłaby uznać za urocze.
– Są w bibliotece? – Jace się wyprostował, a Church otrzepał futerko i pomaszerował korytarzem, zerkając za siebie.
Jace ruszył za nim, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Gestem ręki pokazał gościom, żeby szli za nim.
– Nie lubię kotów – oznajmił Simon. Idąc wąskim przejściem, często potrącał Klara ramieniem.
– Jak znam Churcha, jest mało prawdopodobne, żeby on polubił ciebie – rzucił Jace przez ramię.
Na widok licznych drzwi po obu stronach kolejnego korytarza, Simon uniósł brwi.
– Ilu ludzi tu właściwie mieszka?
– To jest miejsce, gdzie Nocni Łowcy mogą się zatrzymać, kiedy są w mieście – wyjaśniła Klara. – Coś rodzaju schroniska połączonego z instytucją badawczą.
– Myślałem, że to kościół.
– Na zewnątrz tak.
– Dziwne.
Klara usłyszała zdenerwowanie w nonszalanckim tonie Simona. Zamiast go uciszyć, wzięła za rękę i splotła jego palce ze swoimi. Dłoń miał wilgotną, ale jej gest przyjął z wdzięcznością.
– Wiem, że to dziwne – powiedziała cicho. – Ale po prostu musisz się do tego wszystkiego przyzwyczaić. Zaufaj mi.
– Tobie ufam. – Ciemne oczy Simona były poważne. – Nie ufam jemu.
Zerknął na Jace’a, który szedł kilka kroków przed nimi i najwyraźniej rozmawiał z kotem. Klara zastanawiała się, o czym dyskutują. O polityce? Operze? Wysokich cenach tuńczyków?
– Postaraj się – szepnęła. – Teraz on jest moją jedyną szansą, że znajdę matkę.
Po ciele Simona przebiegł lekki dreszcz.
– Nie podoba mi się tutaj – wyznał cicho.
Klara sama czuła się dziś rano po obudzeniu tak, jakby wszystko w Instytucie było zarazem obce i znajome. Najwyraźniej Simon odbierał to miejsce wyłącznie jako obce, dziwne i nieprzyjazne.
– Nie musisz ze mną zostawać – powiedziała, choć w metrze kłóciła się z Jace’em, że chce zatrzymać przy sobie Simona. Twierdziła, że po trzech dniach obserwowania Luke’a jej przyjaciel zapewne zna drobne szczegóły, które mogą się okazać użyteczne.
– Ale zostanę – odparł Simon.
Puścił jej rękę, bo akurat weszli do ogromnego pomieszczenia. Okazało się, że jest to kuchnia, w przeciwieństwie do reszty Instytutu bardzo nowoczesna, ze stalowymi blatami i przeszklonymi szafkami na naczynia. Obok czerwonego żeliwnego pieca stała Isabelle z okrągłą łyżką w ręce. Ciemne włosy miała upięte na czubku głowy. Z garnka unosiła się para, obok leżały przygotowane składniki: pomidory, siekany czosnek i cebula, paski ciemnych ziół, tarty ser, jakieś orzechy w łupinkach, garść oliwek i cała ryba ze szklistymi oczami.
– Gotuję zupę – oznajmiła Isabelle, celując łyżką w Jace’a. – Jesteś głodny? – W tym momencie zobaczyła Simona i Klara. – O, Boże! – jęknęła z rezygnacją. – Przyprowadziłeś kolejnego Przyziemnego? Hodge cię zabije.
Simon odchrząknął.
– Jestem Simon – przedstawił się z godnością. Isabelle go zignorowała.
– Wytłumacz się, Wayland! – zażądała. Jace łypnął gniewnie na kota.
– Mówiłem ci, żebyś zaprowadził mnie do Aleca, podstępny Judaszu!
Church wygiął grzbiet, mrucząc z zadowoleniem.
– Nie obwiniaj Churcha – zbeształa go Isabelle. – To nie jego wina, że Hodge cię zabije. – Zanurzyła łyżkę w garnku. Klara zastanawiała się, jak smakuje taka orzechowo-rybno- oliwkowo-pomidorowa zupa.
– Musiałem go przyprowadzić, Isabelle – zaczął się tłumaczyć Jace. – Dzisiaj widziałem tych dwóch ludzi, którzy zabili mojego ojca.
Dziewczyna na chwilę znieruchomiała, ale kiedy się odwróciła, wyglądała bardziej na zdenerwowaną niż zaskoczoną.
– Nie sądzę, żeby on był jednym z nich. – Wskazała łyżką na Simona.
Ku zdumieniu Klara przyjaciel nic nie powiedział. Stał jak urzeczony i z rozdziawionymi ustami gapił się na Isabelle. Oczywiście, pomyślała z irytacją. Dziewczyna była dokładnie w jego typie: wysoka, efektowna i piękna. Właściwie, jeśli się nad tym zastanowić, wszystkim mogła się podobać. Klara przez głowę przemknęła myśl, co by się stało, gdyby wylała zawartość garnka na głowę Isabelle. Mniejsza o smak zupy.
– Oczywiście, że nie – powiedział Jace. – Myślisz, że jeszcze by żył, gdyby to był on?
Isabelle obrzuciła obojętnym spojrzeniem Simona.
– Pewnie nie – przyznała i niby niechcący upuściła kawałek ryby na podłogę.
Church rzucił się na niego żarłocznie.
– Nic dziwnego, że nas tutaj przyprowadził – skomentował z niesmakiem Jace. – Nie mogę uwierzyć, że znowu karmisz go rybami. Już jest pękaty.
– Wcale nie. Poza tym, wy nigdy nie jecie tego, co ugotuję. Przepis na zupę dostałam od rusałki z Chelsea Market. Zapewniała, że jest pyszna...
– Gdybyś umiała gotować, może bym jadł – wymamrotał Jace.
Isabelle zamarła z uniesioną łyżką.
– Co powiedziałeś?
Jace ruszył do lodówki.
– Że zamierzam poszukać czegoś do przekąszenia.
– Właśnie tak mi się wydawało. – Isabelle znowu zajęła się mieszaniem zupy.
Simon nadal się na nią gapił. Klara, z niewiadomych powodów wściekła, rzuciła plecak na podłogę i poszła za Jace’em do lodówki.
– Nie mogę uwierzyć, że jesz – syknęła.
– A co powinienem robić? – zapytał z irytującym spokojem. W lodówce było pełno kartonów mleka, których data ważności minęła kilka tygodni wcześniej, i plastikowych pojemników z napisami zrobionymi czerwonym atramentem: „Hodge. Nie ruszać”.
– O rany, zupełnie jak stuknięty współlokator – zauważyła Klara z rozbawieniem.
– Hodge? On po prostu lubi porządek. – Jake wyjął i otworzył jeden z pojemników. – Mmm. Spaghetti.
– Bo stracisz apetyt! – krzyknęła Isabelle.
– Właśnie to zamierzam zrobić – odparł Jace. Kopniakiem zamknął drzwi lodówki i wyjął z szuflady widelec. – Chcesz trochę?
Klara potrząsnęła głową.
– Oczywiście, że nie, skoro zjadłaś wszystkie kanapki – powiedział z pełnymi ustami Jace.
– Nie było ich wcale dużo. – Klara zerknęła na Simona, któremu najwyraźniej udało się wciągnąć Isabelle w rozmowę.
– Możemy teraz poszukać Hodge’a?
– Zdaje się, że chcesz stąd uciec? – zauważył Jace.
– Nie chcesz mu opowiedzieć, co widzieliśmy?
– Jeszcze się nie zdecydowałem. – Jace odstawił pojemnik i w zamyśleniu zlizywał sos z palców. – Ale skoro tak bardzo chcesz iść...
– Chcę.
– Dobrze.
Wydawał się niesamowicie spokojny, nie przerażająco spokojny jak w drodze do Instytutu, ale dużo bardziej opanowany, niż powinien być. Klara zastanawiała się, jak często pozwala dostrzec swoje prawdziwe ja za tą fasadą, twardą i lśniącą jak lakier na japońskich szkatułkach jej matki.
– Gdzie idziecie? – Simon popatrzył na nich, kiedy już byli przy drzwiach. Ciemne kosmyki opadały mu na oczy. Wygląda na głupio oszołomionego, pomyślała Klara nieżyczliwie. Zupełnie, jakby ktoś zdzielił go pałką w głowę.
– Poszukać Hodge’a – odparła. – Muszę mu opowiedzieć, co się stało u Luke’a.
– Powiesz mu, że widziałeś tych ludzi, Jace? – spytała Isabelle. – Tych, którzy...
– Nie wiem. Na razie zachowaj to dla siebie.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Dobrze. Zamierzasz wrócić na zupę?
– Nie.
– Myślisz, że Hodge będzie miał ochotę trochę zjeść?
– Nikt nie chce żadnej zupy.
– Ja chcę – wyrwał się Simon.
– Na pewno nie – stwierdził Jace. – Po prostu chcesz się przespać z Isabelle.
– To nieprawda. – Simon był wyraźnie przerażony.
– Jakie to pochlebne – mruknęła Isabelle nad garnkiem, ale uśmiechała się zadowolona.
– Ależ tak. Idź i zapytaj ją. Ona cię odtrąci, a my będziemy mogli dalej robić swoje, podczas gdy ty będziesz rozpamiętywał swoje upokorzenie. – Pstryknął palcami. – Pospiesz się, Przyziemny, mamy zadanie do wykonania. Simon uciekł wzrokiem, czerwony z zakłopotania. Klara, która jeszcze chwilę wcześniej czułaby złośliwą satysfakcję, rozgniewała się na Jace’a.
– Zostaw go w spokoju! – warknęła. – Nie musisz być sadystą tylko dlatego, że on nie jest jednym z was.
– Jednym z nas – poprawił ją Jace, ale wyraz jego oczu złagodniał. – Idę poszukać Hodge’a, a ty jak chcesz. Gdy drzwi kuchni zamknęły się za nim, Isabelle nalała trochę zupy do miski i przesunęła ją po blacie w stronę Simona. Nie patrzyła na niego, ale nadal uśmiechała się z wyższością. Zupa była ciemnozielona, pływało w niej coś brązowego.
– Idę z Jace’em – oznajmiła Klara. – Simon?
– Chyba tu zostane – wymamrotał, patrząc pod nogi.
– Co?
– Ja zostaję. – Simon rozsiadł się na stołku. – Jestem głodny.
– Świetnie.
Klara wyszła z kuchni ze ściśniętym gardłem, jakby połknęła coś bardzo gorącego albo bardzo zimnego. Church ocierał się o jej nogi.
Na korytarzu stał Jace i obracał w palcach jeden z serafickich noży. Schował go, kiedy ją zobaczył.
– Miło z twojej strony, że zostawiłaś papużki same. Klara spiorunowała go wzrokiem.
– Dlaczego zawsze jesteś takim dupkiem?
– Dupkiem? – Jace wyglądał, jakby miał się roześmiać.
– To, co powiedziałeś Simonowi...
– Próbowałem oszczędzić mu bólu. Isabelle wytnie mu serce i podepcze je butami na szpilkach. Właśnie tak postępuje z chłopcami.
– Tobie to zrobiła? – rzuciła Klara.
Jace tylko potrząsnął głową i zwrócił się do Churcha:
– Hodge. Tym razem naprawdę Hodge. Zaprowadzisz nas gdzie indziej, to przerobię cię na rakietę tenisową. Pers prychnął i dumnie ruszył korytarzem. Klara, która szła za Jace’em, widziała zmęczenie i napięcie w mięśniach jego pleców. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek bywa odprężony.
– Jace.
Obejrzał się przez ramię.
– Co?
– Przepraszam. Za to, że na ciebie warknęłam.
Jace zachichotał.
– O który raz ci chodzi?
– Ty też na mnie warczysz.
– Wiem – powiedział ku jej zaskoczeniu. – Jest w tobie coś...
– Irytującego?
– Niepokojącego.
Chciała zapytać, czy to dobrze, czy źle, ale ugryzła się w język. Za bardzo się bała, że Jace w odpowiedzi rzuci jakiś żart. Próbowała znaleźć inny temat do rozmowy.
– Isabelle zawsze robi wam obiad? – spytała w końcu.
– Dzięki Bogu, nie. Kiedy Lightwoodowie są na miejscu, gotuje nam Maryse, jej matka. Jest świetną kucharką.
– Miał rozmarzony wzrok, zupełnie jak Simon, kiedy patrzył na Isabelle.
– Więc dlaczego nie nauczyła córki gotować? Mijali właśnie pokój muzyczny, gdzie rano zastała Jace’a grającego na fortepianie. W kątach już zbierały się gęste cienie.
– Bo dopiero od niedawna kobiety są Nocnymi Łowcami na równi z mężczyznami – odparł wolno Jace. – To znaczy w Clave zawsze były kobiety. Znały runy, ćwiczyły z bronią i uczyły sztuki zabijania, ale tylko najzdolniejsze zostawały wojowniczkami. Musiały walczyć o prawo do szkolenia. Maryse należała do pierwszego pokolenia kobiet Clave, które przeszły normalny trening od początku do końca. Myślę, że nigdy nie nauczyła Isabelle gotować, bo bała się, że wtedy jej córka będzie już na zawsze skazana na siedzenie w kuchni.
– A tak by się stało? – zaciekawiła się Klara. Przypomniała sobie, z jaką pewnością siebie i wprawą Isabelle używała bata w Pandemonium.
Jace zaśmiał się cicho.
– Na pewno nie. Isabelle jest jednym z najlepszych Nocnych Łowców, jakich znam.
– Lepszym niż Alec?
W tym momencie Church, który szedł przed nimi bezszelestnie ciemnym korytarzem, zatrzymał się nagle i miauknął. Następnie usiadł u stóp krętych metalowych schodów prowadzących w górę ku mglistej poświacie.
– A więc jest w oranżerii. Żadna niespodzianka.
Minęła chwila, zanim Klara się zorientowała, że Jace mówi do kota.
– W oranżerii?
Jace wszedł na pierwszy stopień.
– Hodge lubi tam przesiadywać. Hoduje rośliny lecznicze na nasz użytek. Większość nich rośnie tylko w Idrisie. Myślę, że przypominają mu rodzinny dom.
Klara ruszyła za nim po schodach. Jej kroki dźwięczały na metalowych stopniach. Jace szedł cicho jak duch.
– Jest lepszy od Isabelle? – zapytała ponownie. – To znaczy, Alec.
Jace zatrzymał się i spojrzał na nią z góry, wychylając się przez poręcz. Klara przypomniał się niedawny sen: spadające, płonące anioły.
– Lepszy? W zabijaniu demonów? Niezupełnie. Jeszcze nigdy nie zabił żadnego demona.- Naprawdę?
– Nie wiem dlaczego. Może dlatego że zawsze ochrania Izzy i mnie.
Dotarli na szczyt schodów i stanęli przed podwójnymi drzwiami, które zdobiły motywy z liści i winorośli. Jace popchnął je ramieniem.
Już od progu uderzyła Klara intensywna woń żywych roślin, ziemi i korzeni. Spodziewała się czegoś mniejszego, takiego jak nieduża szklarnia na tyłach St. Xavier, w której przyszli studenci biologii klonowali zielony groszek czy co tam jeszcze robili. Tutaj zobaczyła ogromne pomieszczenie o szklanych ścianach i rzędy drzew o gęstym listowiu, które wydychały chłodne powietrze pachnące zielenią. Były tam również krzewy oblepione czerwonymi, fioletowymi i czarnymi jagodami oraz małe drzewka z owocami o dziwnych kształtach.
Klara wzięła głęboki wdech.
– Pachnie...
Wiosną, zanim upał spali liście i zwarzy płatki kwiatów, dodała w myślach.
– Domem – powiedział Jace. – Przynajmniej jeśli chodzi o mnie.
Uniósł zwieszającą się gałąź i przeszedł pod nią. Klara zrobiła to samo.
W sposobie rozplanowania oranżerii niewprawne oko Klara nie potrafiło dostrzec żadnego wzorca, natomiast wszędzie, gdzie spojrzała, widziała orgię kolorów. Po lśniącym zielonym żywopłocie spływały kaskadą niebieskofioletowe kwiaty, wijące się pnącze było obsypane pomarańczowymi pączkami niczym klejnotami. Na otwartej przestrzeni, pod pniem drzewa o zwisających gałęziach i srebrzysto-zielonych liściach, obok skalnej sadzawki wyłożonej kamieniami, stała niska granitowa ławka. Siedział na niej Hodge z czarnym ptakiem na ramieniu i w zadumie patrzył na wodę, ale gdy się zbliżyli, uniósł głowę i spojrzał w górę. Klara podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła szklany dach oranżerii lśniący jak powierzchnia odwróconego jeziora.
– Wyglądasz, jakbyś na coś czekał – stwierdził Jace, zrywając liść z najbliższej gałęzi i obracając go w palcach. Jak na kogoś, kto sprawiał wrażenie bardzo opanowanego, miał dużo nerwowych nawyków. A może po prostu lubił ciągle być w ruchu.
– Zamyśliłem się. – Hodge wstał z ławki. Kiedy uważniej im się przyjrzał, uśmiech zniknął z jego twarzy. – Co się stało? Wyglądacie, jakbyście...
– Zostaliśmy zaatakowani – odparł krótko Jace. – Przez Wyklętego.
– Wyklęci wojownicy? Tutaj?
– Widzieliśmy tylko jednego – powiedział Jace.
– Ale Dorothea mówiła, że jest ich więcej – dodała Klara. – Dorothea? – Hodge uniósł rękę. – Byłoby łatwiej, gdybyście opowiedzieli mi wszystko po kolei.
– Racja. – Jace rzucił Klara ostrzegawcze spojrzenie, zanim zdążyła się odezwać, a następnie zrelacjonował popołudniowe wydarzenia, pomijając tylko jeden szczegół:
że ludzie w mieszkaniu Luke’a byli tymi samymi, którzy kiedyś zabili jego ojca. – Przyjaciel matki Klara, czy kimkolwiek on jest naprawdę, używa nazwiska Luke Garroway.
Ale dwaj mężczyźni, którzy twierdzili, że są wysłannikami Valentine’a, zwracali się do niego per Lucian Graymark.
– A oni nazywają się...
– Pangborn i Blackwell.
Hodge zbladł. Na zszarzałej twarzy jego blizna wyglądała jak skręcona z czerwonego drutu.
– Jest tak, jak się obawiałem – powiedział na pół do siebie.
– Krąg się odradza.
Klara spojrzała pytająco na Jace’a ale on też najwyraźniej nie wiedział, o czym mówi Hodge.
– Krąg?
Hodge potrząsnął głową, jakby chciał się uwolnić od pajęczyn oplatających jego mózg.
– Chodźcie ze mną. Czas, żebym wam coś pokazał.