Szarość przepełniała wszystko. Nawet w letni dzień zimna mgła nadciągała znad Morza Północnego, spowijając ziemię niczym wilgotny całun. Glover zaparty nogami stał na falochronie i wpatrywał się w mgłę: ani morza, ani nieba, tylko różne odcienie szarości. Przypomniał sobie głos starego pastora, przemawiającego w mrocznym kościele. „Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem”. Właśnie tak wyglądał teraz świat. Mgła wsiąkała w niego niczym drobniutki deszcz, sprawiła, że meszek tkaniny surduta był mokry w dotyku. Krople wilgoci pokrywały mu włosy i rzęsy. Zamrugał powiekami, przez chwilę wszystko widział zamazane. Otarł twarz dłońmi, oblizał wargi, poczuł sól. W pobliżu rozległ się niski jęk syreny okrętowej. Niewidoczne mewy nawoływały się nieustannie. Gdzieś tam istniały inne światy. Dzwon kościelny obwieścił, że minęły cztery kwadranse, po czym wybił godzinę.
– Chryste!
Zeskoczył z falochronu, poślizgnął się na mokrym bruku.
– Do diaska!
Nie przewrócił się jednak. Odzyskał równowagę, pobiegł co sił w nogach wzdłuż nabrzeża, a potem w górę ulicy, skręcił w Marischal Street, kiedy dzwon uderzył drugi raz, niemal wpadł na dwie młode kobiety, udające się do pracy, patroszyć ryby w Footdee. Fittie. Miały czerwone twarze i ręce. Ciepłe rumieńce. Pachniały rybami, przy których pracowały. Ale zorientował się, że odpowiada na ich zalotne uśmiechy. Roześmiały się, kiedy udawał, że uchyla przed nimi kapelusza, chociaż miał gołą głowę.
Przy czwartym uderzeniu dzwonu znalazł się przed dwójką wymizerowanych urwisów, książki położyli na ziemi, wymachiwali kijami niczym mieczami, tocząc pojedynek na śmierć i życie.
– Ha!
Zaskoczeni opuścili swoje miecze, kiedy wszedł między nich, udając, że dźga obu, niemal nie zwalniając kroku.
Przy siódmym uderzeniu dzwonu wbiegł po zniszczonych, kamiennych schodach, prowadzących do biura. „James George. Makler okrętowy”. Kiedy dzwon uderzył ósmy raz, dotarł do swojego biurka, wnosząc ze sobą powiew świeżego powietrza. Gdy zegar w biurze, który minimalnie się późnił, skończył wybijać godzinę, Glover zajął miejsce za biurkiem.
Robertson, drugi młodszy kancelista, uniósł wzrok znad papierów.
– Na styk, Tom.
– Wyliczyłem czas co do sekundy! – odparł Glover.
Odetchnął, przeciągnął się, splótł dłonie za głową.
– To ma być lato? – spytał, wyglądając przez wysokie okno na szary świat.
Robertson poszedł w jego ślady.
– Jesteśmy w Aberdeen!
Glover wyłamał sobie palce, zanurzył stalówkę w kałamarzu i przystąpił do pracy. Na jego biurku piętrzył się stos dokumentów.
Późnym rankiem słońce rozproszyło mgłę. Wstał od biurka, podszedł do okna i wyjrzał. Wielkie, granitowe budynki nabrały kształtu, wieńczące je blanki wyłoniły się z mgły.
Co za miasto. Jakie solidne.
Po drugiej stronie, w dole ulicy, widział maszty zakotwiczonych statków i mewy krążące nad nimi.
– Panie Glover, czy uporał się pan z tamtymi listami przewozowymi?
Nie słyszał, kiedy stary George wszedł do pokoju. Jego głos był cichy, suchy. Przypominał szelest pergaminu.
Glover się odwrócił.
– Tak, proszę pana. Są na moim biurku.
– Wolałbym, żeby były na moim biurku, panie Glover.
George znów zniknął za drzwiami. Glover wziął dokumenty, spojrzał na Robertsona i wykrzywił się, po mistrzowsku naśladując pomarszczoną jak suszone śliwki twarz staruszka.