Jesteśmy świniami. Gówno umiemy - to pracownik X. Dzwoniła o różnych porach, nawet w środku nocy, w soboty, niedziele - to pracownica B. Piekło, które szefowie gotują podwładnym, przeraża. W swojej książce opisuje je Rafał Woś.
Czy na pewno zmierzamy w dobrym kierunku? Niezależny dziennikarz Rafał Woś opisuje wstrząsające historie świadczące o tym, że nie wszystko, co osiągnęliśmy w ciągu ostatnich 30 lat, zasługuje na szacunek i zgodę. Choćby mobbing wciąż jest wszechobecny - zmieniły się tylko techniki zastraszania pracowników.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Mando publikujemy fragmenty książki Wosia "Zimna trzydziestoletnia. Nieautoryzowana biografia polskiego kapitalizmu".
Z piekła do piekła polskiej pracy
[...] W Polsce krzyk to jedna z ulubionych metod zarządzania zasobami ludzkimi. "Z czasem stało się jasne, że krzyczenie jest u niego podstawową formą komunikacji. Rzucał telefonem, rozmawiając z informatyczką. Nie rozumiała, co on mówi. Jakaś taka głupia była” – pisze J. kierownik "od wszystkiego” w małym internetowym start-upie.
"Krzyk i poniżanie to ogólnie przyjęta metoda zarządzania” – to już A. z niemałego biura architektonicznego (kilkanaście lat na rynku, sporo realizacji w Warszawie i poza nią).
"Krzyczał na mnie i innych przez godzinę w siedzibie klienta. Wszyscy słyszeli. Chociaż «krzyczał» to mało powiedziane. Darł się na nas” – donosi M. z firmy zajmującej się międzynarodowymi projektami wdrożeniowymi it.
Z kolei dyrektor pewnego dużego festiwalu z dziedziny kultury i edukacji jak się rozsierdzi, to lubi nazywać swoich pracowników "kozoj...ami”.
Na jego tle szef dużej znanej firmy prawniczej jest łaskawszy. U niego wszyscy "jesteśmy świniami. Gówno umiemy. A on nas wszystkich zwolni” – pisze N.
W tym ostatnim przypadku monolog o "świniach” słyszało około 40 osób. Nikt nie zareagował. Zresztą w listach, które dostajemy, zarzut obojętności i spowszednienia ataków słownej przemocy powraca bardzo często. Do tego stopnia, że niektórzy mobbingowani – niczym ofiary syndromu sztokholmskiego – sami zaczynają racjonalizować przemoc, której doświadczają.
"Robi się to, co ci powiedziano. Dzień za dniem. Wykonuje się polecenia i toleruje sytuacje, które jeszcze nie tak dawno nas oburzały. Obniża się swoje standardy. Zgadza się na ich łamanie. Czasem też na łamanie i naginanie prawa. W imię pracy. Dla dostosowania się”.
Nie, to nie fragment literatury obozowej, która poruszała niejednego z nas w czasach szkolnych. To list nadesłany do nas przez cytowaną już J. - dyrektorkę w jednym z internetowych start-upów. Nasza czytelniczka pisze to, jakby się tłumacząc (przed nami? przed sobą?). Jeszcze czuje, że relacje panujące w jej firmie nie są w porządku, ale jednocześnie już nie jest pewna, czy nie domaga się za dużo? Czy miejsce pracy bez słownej przemocy to nie jest marzenie ściętej głowy? – zastanawia się.
Odpowiadamy: Nie, nie domaga się Pani za dużo! Krzyk jako podstawowa metoda zarządzania w polskich przedsiębiorstwach to patologia, przeciwko której trzeba się buntować! Niestety, nie jest to patologia jedyna.
Przemoc, której nie widać
Krzyk jest zły. Ale w czasie podróży z piekła do piekła polskiej pracy trafiały się przypadki, gdy cisza bywała jeszcze gorszą torturą.
"U nas przemoc odbywa się bez napadów złości. Bez wyzwisk czy odwoływania się do życia prywatnego. Ale przemoc jest" – pisze w zbiorowym liście grupa pracowników dużej instytucji publicznej w dużym polskim mieście.
Napisali do nas, bo ośmielił ich opublikowany na stronie internetowej "TP” list rozpoczynający się od pytania: "Czy spodziewali się państwo mobbingu w bibliotece?”.
Dla nich to pytanie retoryczne, bo oni właśnie w bibliotece pracują. I na co dzień doświadczają takich zjawisk jak: odmawianie urlopów, zlecanie bezsensownych prac, nagany za pojawienie się w pracy przed (sic!) czasem ("ludzie stoją pod budynkiem, jak zbyt szybko przywiezie ich autobus”), niejasności w przyznawaniu premii czy awansów, ciągła kontrola, naginanie kodeksu pracy, wzbudzanie poczucia bezsilności u pracowników.
Albo inny przykład tego samego zjawiska, tylko z zupełnie innego sektora. Tym razem z prywatnego sektora finansowego: "Dzwoniła o różnych porach, nawet w środku nocy, w soboty, niedziele. Zawsze w tzw. pilnych sprawach. Nikt nie mógł sobie nic zaplanować, bo nie było wiadomo, czy nie będzie musiał przyjść do pracy” – to relacja B. zatrudnionej w jednym z dużych departamentów w ogólnopolskim banku (w końcu odeszła na emeryturę, "bo zdrowie jest ważniejsze”).
W żadnym przypadku nie było jednej wielkiej erupcji mobberskiego zachowania. Nie da się wskazać momentu wyraźnego przegięcia. Przemoc jest tu niczym ulatniający się bezwonny gaz.
Niszczy zespoły ludzkie powoli, ale konsekwentnie. Trudno uchwycić jakąś konkretną przyczynę. Nasi informatorzy gubią się w domysłach: może chodzi o potrzebę potwierdzanie posiadania władzy? Może o poczucie bezkarności?
A może nawet nieświadomość ze strony złego kierownika, że robi coś nie tak. Robi tak, jak mu podpowiada intuicja. Wierzy, że musi być twardy, "bo tak się w Polsce zarządza”. Albo "żeby się ludziom w głowach nie poprzewracało”.
Poza tym "mamy wolny rynek, więc jak się komuś nie podoba, to przecież…”. Coś jak przełożona na kapitalistyczne realia scena z Rejsu Piwowskiego: "Nikt tu nikogo pod pistoletem nie zatrzymuje”.
Spółka wraz z dynamicznym rozwojem zmieniła siedzibę na nowoczesny biurowiec na obrzeżach miasta. Pracownicy zaczęli podejrzewać, że ważnym celem, jaki tej przeprowadzce przyświecał, były koszty. Zaczęło się kuluarowe wylewanie żali. Ale szczyt szklanej góry był zbyt wysoko, by te głosy mogły tam dotrzeć. A. postanowiła, że ktoś powinien coś z tym zrobić i że tym kimś będzie ona. Jest w końcu w tej firmie odpowiedzialna za komunikację i tzw. employer branding.
Udała się więc na sam szczyt szklanej góry. Teoretycznie nie zabija się posłańca. Zwłaszcza w firmie, której hasło brzmi: "Naszą siłą są ludzie”. Niestety, nie wyszła z tego cała. "Usłyszałam, że jestem winna, bo podburzałam ludzi do niemalże strajku. Nasz pan rzekł, iż pracowników bolą kręgosłupy nie od złych biurek, ale od braku ruchu i «wielkich dup»”. Dwa tygodnie później dostała wypowiedzenie. Błyskawiczna utrata zaufania po 12 latach pracy.
Z kolei K. potraktowała poważnie regulamin głoszący, że "w uzasadnionych przypadkach należy zwracać się do przełożonego wyższego szczebla”.
Jej bezpośredni przełożony ucinał wszelkie rozmowy na temat podwyżki, twierdząc, że "to nie od niego zależy”. Poszła do dyrektora generalnego. Z udokumentowanym 12-letnim dorobkiem pracownika naukowego i wzrostem przychodów za usługi w pracowni rzędu 1600 proc. Podwyżki nie dostała.
"W ciągu trzech następnych miesięcy doświadczyłam pomówień, zastraszania, ośmieszania, a w firmowej poczcie upubliczniono moje dane osobowe jako negatywny przykład pracownika pomawiającego swojego przełożonego”.
Taki schemat powtarza się w wielu listach. Płynie z nich niezwykle gorzki wniosek. Jeśli nie jesteś naprawdę wielką supergwiazdą, to się nie wychylaj. Ani w swojej, ani w cudzej sprawie. Nic na tym nie zyskasz. Nikt się za tobą nie wstawi. Świata nie zbawisz i firmy nie zmienisz. Twój (i tylko twój) będzie za to psychiczny rachunek do zapłacenia.
Cena, którą opłacisz sen o życiu człowieka wolnego. Być może zdziwisz się, drogi Czytelniku, takim stawianiem sprawy. Czy akcja #przemocwpracy nie powinna zagrzewać do boju? Owszem, powinna. Nie można jednak wygumkować realnego ryzyka, które się z buntem wiąże. Dopiero mając jego świadomość, wolno nam sprowadzić was do kolejnych kręgów, w których widać, jakie są konsekwencje… braku buntu przeciw mobberskiej przemocy.
Uginasz kark i przegrywasz
Chyba najbardziej poruszającymi świadectwami, które do nas nadchodzą, są te, gdy pracownicy przyznają się do przegranej.
"Jestem meblem. Nie człowiekiem” – pisze x. "Każdy dzień kończyłam, płacząc w pokoju hotelowym, czasami niestety płakałam też w siedzibie klienta schowana w toalecie. Teraz od kilku tygodni wiem, że zostałam odgórnie przeniesiona do innego zespołu. Nikt nie pofatygował się, by przekazać mi tę informację oficjalnie” – dodaje.
Tu nawet nie ma gorzkiej, ale jednak satysfakcji, że się próbowało przeciwstawić przemocy wobec siebie lub innych. Jest intuicyjne przekonanie, że dla pracodawcy nie jest się nawet człowiekiem, przed którym wypada przynajmniej jakoś uzasadnić decyzję o reorganizacji. Jest się przedmiotem. Maszyną do pracy. Meblem.
Utowarowienie pracy, przed którą przestrzegali tak odmienni myśliciele, jak ksiądz Józef Tischner i Karol Marks. Obecne w praktyce polskiego dnia codziennego pierwszej ćwiartki XXI wieku.
"Wszystko robię źle – tak się zaczyna inny list z tego samego piekielnego kręgu.
– Od trzech miesięcy pracuję kilkanaście godzin na dobę, w weekendy ograniczam się do ośmiu godzin dziennie” – pisze O. I dalej: "Przychodzę z pracy o 21, zrzucam ubrania, orientuję się, że nie mam co jeść. Otwieram laptopa i kupione po drodze wino (o nim zawsze pamiętam). Pracuję. Zasypiam o północy. Budzę się o 3 i sprawdzam skrzynkę pocztową. Sześć nowych wiadomości. Czytam i robi mi się zwyczajnie niedobrze. Przestawiam budzik na 5. Muszę szybko zasnąć. Szybciej. Już 3.30. O piątej wybudza mnie znienawidzony dźwięk i ból zaciśniętej szczęki – nie chcę otwierać oczu, opuszczać ciepłego łóżka, chcę tu zostać już na zawsze”.
Albo taki głos: "Nie chcę pisać o tym, jak wyglądała ta praca. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia. Nikt na mnie nie krzyczał, nie molestował mnie seksualnie, nie mówił mi, że jestem głupia albo gruba. Każdego dnia przybywa mi obowiązków. Wszystko robię za późno. Zorientowałam się, że ktoś wykorzystał to, że kocham mój zawód, i zamienił mnie w znerwicowaną maszynkę”.
Po przeczytaniu takich głosów w wielu czytelnikach może zrodzić się wściekłość. Nie tylko wobec mobbujących. Ale też wobec mobbowanych. Dlaczego nie walczą? Dlaczego się poddają? Czemu na to pozwalają? Błąd. Popatrzmy na nich jak na bohaterów. Oni (częściej one) potrafili wyjść z okopu dumy i urzędowego optymizmu, po czym uczciwie swoją klęskę opisać.
A teraz pomyślmy o tych wszystkich, którzy nawet nie potrafią się do tego przyznać? Na koniec zaś odwróćmy to pytanie. Nie roztrząsajmy już, "dlaczego pozwalają to sobie robić?”.
Tylko zapytajmy siebie, dlaczego my, jako wspólnota, społeczeństwo, czytelnicy, obywatele, pozwalamy na istnienie takich sytuacji? Dlaczego one się dzieją? Tak z ręką na sercu – czy nigdy nie słyszeliśmy i nie widzieliśmy takich historii? Sami ich właśnie nie przeżywamy? Albo mało nas obchodzi, że nasze decyzje mogą naszych podwładnych prowadzić do takich dramatów? I wreszcie jak to jest, że jesteśmy gotowi angażować się w milion spraw publicznych (od obrony sądów po temat uchodźców) i tam odważnie dawać świadectwo (w czym nie ma niczego złego).
To dlaczego na bardziej systemowe przeciwstawianie się przemocy w pracy nie starcza już pary? Skąd tak rozpowszechnione myślenie, że rynek jakoś to rozwiąże, skoro napływające to nas listy pokazują raczej coś odwrotnego: rynek tego problemu przez 30 lat rozwiązać nie potrafił. W wielu przypadkach wręcz zaostrzył mobberskie patologie.