„Czy morderstwo Jaroszewiczów na zawsze pozostanie niewyjaśnione?”
1 września 1992 roku w willi w podwarszawskim Aninie zostali brutalnie zamordowani były premier Piotr Jaroszewicz i jego żona Alicja Solska. Niemal 30 lat później, na konferencji prasowej minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro ogłosił, że ustalono podejrzanych o zabójstwo - mają nimi być członkowie działającego w latach 90. gangu karateków z Radomia.
Najbardziej prawdopodobną przyczyną, dla której gangsterzy zamordowali Jaroszewiczów ma być motyw rabunkowy. Sprawa ma jednak drugie dno, a ustalenia policji i prokuratury wydają się niewiarygodne. Z domu Jaroszewiczów nie skradziono bowiem najcenniejszych przedmiotów. Jak wynika natomiast z sekcji zwłok, sprawcy przez długie godziny torturowali premiera, jednocześnie opatrując mu rany, zmieniając ubranie i podając leki. Niemal na pewno próbowali go zmusić do wyjawienia jakichś informacji.
W sierpniu 2020 roku przed warszawskim sądem okręgowym ruszył proces w tej sprawie. Dwaj oskarżeni, którzy początkowo przyznali się do zabójstwa, na sali sądowej wycofują się z wcześniejszych zeznań.
W książce "Człowiek, który wiedział za dużo" Monika Góra szuka odpowiedzi na pytania, dlaczego przez wiele lat policja i prokuratura nie potrafiły wskazać winnych zbrodni. Jak to możliwe, że dopiero teraz na światło dzienne wychodzą fakty, które nigdy nie zostały ze sobą połączone? Czy kolejny raz przed oblicze sądu trafili ludzie, którzy nie popełnili tej zbrodni?
Poniżej publikujemy fragment reportażu, który przedstawia kulisy tej bulwersującej sprawy.
TEATR POZORÓW
– Chcę przeprosić rodzinę państwa Jaroszewiczów za to, co się stało. – Jako drugi wyjaśnienia składa Marcin B. Szczupły, ubrany sportowo, wygląda jak nastolatek. – Przepraszam.
Przyznaje się do zarzucanych mu czynów, ale odmawia składania wyjaśnień, bo „nie chce teraz wprowadzać chaosu”. Będzie odpowiadał na pytania, ale tylko sądu i własnego adwokata.
Marcin B. opowiada, że już latem 1992 roku Robert S.
„Suchy” zaproponował mu dokonywanie napadów na bogate domy. „Mógł to być lipiec, początek sierpnia” – mówi.
Ich pierwszy wspólny napad miał być w Poznaniu, na zamożne starsze małżeństwo, które prowadziło interes z zabawkami. Przyjechali tam wcześnie rano, udali się na posesję i cały dzień leżeli w uprawie ogórków, obserwując, co robią domownicy.
– Te ogórki miały wysokość 50–60 centymetrów – opowiada karateka. – Z relacji Roberta S. wynikało, że mężczyzna co wieczór podlewał swój ogródek, dlatego mieliśmy plan, żeby wtedy na niego napaść i go obezwładnić.
Jednak ktoś ich zauważa i muszą uciekać.
Mają wówczas na sobie, według Marcina B., kombinezony jednoczęściowe na zamek błyskawiczny, uszyte przez Roberta S., trampki wysokie za kostkę, kominiarki i rękawiczki.
– To był mój pierwszy napad, wcześniej nie popełniłem żadnego przestępstwa – zapewnia Marcin B.
Robert S. natomiast miał dokonać wcześniej już kilku innych rozbojów:
– Robert S. mówił mi jeszcze o innym napadzie w Poznaniu i napadzie w Trójmieście, ale nie pamiętam, w jakiej miejscowości – wyjaśnia karateka. – Wahałem się, czy opowiadał mi o tym Dariusz S., ale w końcu doszedłem do wniosku, że Robert S. miał w tym czasie dużo pieniędzy, dlatego teraz myślę, że to opowiadał mi Robert S.
Po napadzie w Trójmieście, w którym Robert miał zdobyć dużą ilość złota, namawia on Marcina B. do napadu w Aninie. Mówi, że był tam wcześniej na obserwacjach i dom jest bardzo korzystnie położony.
– To był autorski pomysł Roberta, znaczy, że nikt tego mu nie zlecił – zapewnia Marcin B.
Nocnym pociągiem jadą z Radomia do Warszawy, żeby na miejscu być wcześnie rano. Na dworcu Marcin B. dowiaduje się, że w rozboju weźmie też udział Dariusz S. W Warszawie Centralnej przesiadają się w podmiejską kolejkę do Anina. W przydrożnych krzakach przebierają się w stroje, które ma dla nich Robert S., prawdopodobnie te same kombinezony, które były użyte podczas napadu w Poznaniu. Potem prowadzeni przez Roberta S. idą okrężną drogą na tyły domu, na który mają napaść. Tam przechodzą przez siatkę ogrodzeniową do lasu, który przylega do domu Jaroszewiczów.
– Czy pan wiedział, czyja to jest posesja? – pyta oskarżonego sąd.
– Tak, już wiedziałem – odpowiada Marcin B.
– Kiedy się pan dowiedział?
– Jak zabieraliśmy kombinezon. Byłem z wizytą u Roberta
S. i on powiedział, (…) że to dom pana Jaroszewicza, który był premierem PRL. Mieliśmy tego napadu dokonać dokładnie przed 1 września, bo w pobliżu znajduje się internat. I jak ktoś by przyjechał do tego internatu, to mógłby nas zobaczyć.
– A kiedy uczniowie się zjeżdżają do internatu? – pyta sąd.
– Nie wiem – odpowiada szczerze Marcin B.
W przekonaniu, że w internacie nikogo nie ma, przyczaili się w gęstych krzakach i czekali cały dzień.
– Robert S. przechodził przez drugie ogrodzenie na właściwy teren posesji i tam dokonywał obserwacji – opowiada Marcin B.
Czasami nie było go nawet godzinę.
– Robert S. wiedział, że tam będzie pies, więc przygotował wcześniej jedzenie ze środkami usypiającymi. W aktach przeczytałem, że to był luminal – dodaje. – To spreparowane jedzenie podczas którejś z obserwacji późnym popołudniem podrzucił psu.
Jak to możliwe, że pies przez cały dzień ich nie wyczuwa i nie szczeka? Jak Robertowi S. (lub raczej – według aktu oskarżenia – Dariuszowi S.) udaje się podrzucić jedzenie? I jak to się dzieje, że żadnego z trzech mężczyzn w kombinezonach nie zauważa osiem osób, które do drugiej po południu tego dnia są w domu? Przypomnijmy, że są tam wtedy gospodarz i gospodyni, córka Solskiej – Hanna, dwójka jej nastoletnich dzieci i członkowie rodziny, którzy przyjechali, aby odwieźć Hannę na lotnisko – syn Solskiej
Ryszard i Andrzej z Grażyną.
W pewnym momencie Robert mówi, że do państwa Jaroszewiczów przybyli goście i że siedzą razem na tarasie. Po innym wypadzie obserwacyjnym melduje, że jedzenie zniknęło, więc pies je zjadł.
– Gdyby pies coś zjadł, to przecież by się od razu źle poczuł i Alicja by zaalarmowała weterynarza, że pies zdycha – mówi Andrzej Jaroszewicz.
Tymczasem, jak wiemy, Piotr Jaroszewicz o godzinie jedenastej w nocy wychodzi z Remusem na spacer. Alicja Solska, która w tym samym czasie rozmawia przez telefon z synami, nic im nie mówi o złym samopoczuciu psa.
W dodatku w pierwszym śledztwie zostały przebadane wymiociny Remusa. Nie wykryto w nich żadnych środków nasennych ani uspokajających, w tym pochodnych barbituranów. Luminal należy do tej grupy.
– Czy był jakiś plan, jak się tam dostaniecie? – pyta sąd.
– To było spontaniczne. Samo wejście do domu było improwizacją – zapewnia oskarżony.
Gdy robi się ciemno – opowiada dalej Marcin B. – prze- chodzą przez tylne ogrodzenie na posesję. Po drodze bierze z lasu kawałek kija na psa.
Robert S. widzi, że jedno z okien na piętrze jest niedomknięte.
– Musimy poszukać drabiny, która nam posłuży do wejścia – zawiadamia kolegów.
W komórkach znajdują dwie drabiny.
– Jedna była malarska, rozkładana, druga prosta, normalna drabina. Obie były za krótkie; żeby dostać się pojedynczo na taką wysokość, musieliśmy je połączyć ze sobą – relacjonuje karateka.
Na malarską drabinę kładą prostą tak, aby zachodziła na długość około metra.
– Następnie przywiązałem tę prostą do malarskiej.
– Czym pan je związał? – pyta sąd.
– Sznurkami, które miały nam służyć do skrępowania poszkodowanych.
Drabiny obwiązują szmatami, które znajdują na miejscu, żeby nie uszkodzić elewacji i nie zostawić śladów. Ich zadziwiająca dbałość o stan elewacji przypomina troskę, z jaką rozkładali na parkiecie obrusy, które miały pochłonąć krew Piotra Jaroszewicza, i ścierki na oparciach foteli ułożone pod rękami ofiary.
Konstrukcję z drabin opierają o ziemię.
– Robert S. wszedł pierwszy, ja za nim, a na końcu Dariusz S. – opowiada Marcin.
Przez okno wskakują do łazienki.
– Robert S. stwierdził, że zejdzie na dół, żeby obezwładnić pana Jaroszewicza, a my z Dariuszem S. mamy udać się do sypialni pani Solskiej. Robert powiedział mi, że za tymi drzwiami będzie pokrzywdzona i będzie pies. Nie wiem, skąd on to wiedział.
Wchodzą do sypialni Solskiej. Widzą, że kobieta śpi, lampka nocna jest zapalona, a na łóżku leży Remus.
– Pies wykonał taki ruch, jakby chciał mnie ugryźć – opowiada Marcin B. – Ja zamachnąłem się wtedy tym kijem, ale pies się skulił i uciekł z łóżka.
Położył się pod oknem i nie warczał.
– Pani Solska się obudziła. Dariusz S. poinformował ją, żeby zachowywała się cicho, to jej się nic nie stanie. I tak faktycznie było.
Potem Marcin B. schodzi na dół. W pobliżu pomiesz- czenia, w którym Jaroszewicz oglądał telewizję, widzi premiera i Roberta S.
– Piotr Jaroszewicz z głowy mocno krwawił – opowiada karateka. – Obydwaj stali przy drzwiach prowadzących do tego pomieszczenia. Jaroszewicz zachowywał się spokojnie.
– Co się stało? Dlaczego on jest pokrwawiony? – Marcin B. pyta Roberta.
Robert wyjaśnia, że jak zszedł na dół, to Jaroszewicz usłyszał hałas i nagle sięgnął do kieszeni, w której miał broń.
– Robert dobiegł do niego, wywiązała się szamotanina, w wyniku której pan Jaroszewicz doznał obrażeń na głowie – opowiada Marcin B. – Potem ja z Robertem S. zaprowadziłem pana Jaroszewicza na górę do łazienki, żeby opatrzeć mu ranę i zmienić koszulę. To była łazienka, przez którą weszliśmy. To był po prostu taki odruch. Ob- myłem pana Jaroszewicza.
I tu następuje sytuacja, która podczas procesu będzie zachodziła wiele razy. Dopóki sąd odczytuje wyjaśnienia Marcina B. złożone w śledztwie lub pozwala mu swobodnie mówić, wszystko się mniej więcej trzyma kupy. Gorzej, gdy zaczyna mu zadawać szczegółowe pytania:
– Kto go opatrywał? – dopytuje sąd.
– Najprawdopodobniej ja. Nie pamiętam takiej okoliczności. Najprawdopodobniej ja z Robertem S.
– Ale pan to pamięta czy nie?
– Nie, nie pamiętam tego.
– Ale pamięta pan, że był w tej łazience?
– Nie pamiętam. Tak mogło być. Przebieraliśmy go i opatrywaliśmy w łazience.
– Czyli pan pamięta udzielanie pomocy panu Jaroszewiczowi?
– Nie pamiętam.
– To dlaczego pan tak wyjaśnia?
– Bo pan Jaroszewicz był opatrzony i przebrany, to wynikało ze zdjęć, które oglądałem pod koniec śledztwa, kie- dy miałem dostęp do akt.
– Dlaczego mówi pan o rzeczach, o których nie pamięta?
– Bo są wysoko prawdopodobne.
– A może to nie pan mu udzielał pomocy?
– Po przeczytaniu akt to, że ja udzielałem pomocy, jest wysoce prawdopodobne. Sugeruję się treścią akt i tym, co tam jest – stwierdza Marcin B.
Potem oskarżony wyjaśnia, że kilkakrotnie wchodził do gabinetu premiera, pytając, czy koledzy coś tam znaleźli.
– W gabinecie był pan Jaroszewicz przywiązany do fotela, ale nie pamiętam, kto z nim był – mówi jednocze- śnie. – Miał przywiązane ręce do podłokietników fotela paskami.
– Co robił pan Dariusz S.? – pyta sąd.
– Tego w ogóle nie pamiętam – odpowiada oskarżony.
– Gdzie pan go widział?
– W zasadzie to nigdzie. Dopiero w krytycznym momencie w gabinecie.
Czyli podczas zabójstwa.
Po kilku godzinach przesłuchania Marcin B. już nie pa- mięta, kto przemieścił premiera do gabinetu. Twierdzi, że na pewno nie on, choć wcześniej wyjaśniał, że on.
– Byliśmy dosyć długo w domu Jaroszewiczów. Około dziesiątej weszliśmy, wyszliśmy około czwartej rano. Byliśmy tam sześć godzin.
Z samego napadu oskarżony pamięta, że przeszukiwał sypialnię, w której były duże szafy z ubraniami.
– Wyrzucałem ubrania z tych szaf. Na pewno ponad godzinę, może dwie to robiłem – mówi.
– Co pan robił w pozostałym czasie? – pyta sąd.
– Nie wiem, nie pamiętam – odpowiada Marcin B. – Siedzieliśmy tam dla zabicia czasu do przyjazdu porannego pociągu – oznajmia.
Sąd pokazuje mu zdjęcie sypialni, którą rzekomo prze- szukiwał.
– Nie kojarzę pomieszczenia, które plądrowałem – oznajmia Marcin B. – Na zdjęciach nie widzę żadnych ubrań wyrzuconych.
– To jak pan to wyjaśni?
– Nie umiem tego wyjaśnić.
– Ktoś to posprzątał?
– Nie wiem.
Mówi, że był prawie we wszystkich pokojach, ale żadne- go nie potrafi opisać.
Sąd okazuje mu kilkanaście zdjęć pomieszczeń w willi. Niemal żadnego nie rozpoznaje. Na wszystkie fotografie zrobione podczas pierwszego śledztwa reaguje: „Nie kojarzę tych pomieszczeń, nie poznaję, nic mi nie mówią te miejsca, nie wiem, co to jest”.
– A tutaj dlaczego nie ma śladów przeszukań? – Sąd pokazuje Marcinowi B. kolejne zdjęcie.
– Wiem, że ktoś przeszukał ten pokój, ale zrobił to subtelnie – wyjaśnia oskarżony.
– Czy pan pamięta, skąd na dole znalazły się ręczniki i ścierki, którymi została przykryta krew?
– Nie pamiętam – odpowiada.
Twierdzi, że sejf na parterze, w którym po zabójstwie prokuratura znajdzie kasetki z kamieniami szlachetnymi i innymi kosztownościami, był otwarty. To oznaczałoby, że ktoś z włamywaczy znał szyfr do sejfu, bo jak wiemy, sejf był po zabójstwie zamknięty i zablokowany kodem.
Jednak Marcin B. do sejfu nie zagląda.
– Kamienie szlachetne nie interesowały panów? – dziwi się sąd.
– Pewnie tak – przypuszcza Marcin B.
– Czy to były rzeczy, które by panowie ukradli?
– Tak.
– To czego pan szukał? – Chce wiedzieć w takim razie sąd.
– Kosztowności, biżuterii.
– Ale w sejfie pan nie szukał?
– Nie, bo Robert S. zdaje się przeszukiwał ten sejf – od- powiada Marcin B.
– I co pan znalazł?
– Nic.
– Przez sześć godzin? Czy przyszło panu na myśl, żeby zapytać Solską, gdzie miała kosztowności?
– Nie wykluczam takiej możliwości – odpowiada enigmatycznie Marcin B.
– Gotówki też pan nie znalazł?
– Nie. Żadnej. Wiem, że Dariusz S. znalazł gotówkę, 5 tysięcy marek, i nie wrzucił do worka. Przywłaszczył sobie.
I teraz najciekawsze:
– Pamiętam, jak Robert S. otworzył sejf na dole i wyjął jakieś rzeczy, a część zostawił, mówiąc, że to dla zmylenia organów ścigania.
W jaki sposób pozostawienie w sejfie białych kamieni – być może diamentów – i innych kosztowności miałoby zmylić organy ścigania, oskarżony nie wyjaśnia.
WP Książki na: