Trwa ładowanie...
fragment
25-08-2012 17:35

Czas wrzeszczących staruszków

Czas wrzeszczących staruszkówŹródło: Inne
d4i7yg0
d4i7yg0

Brutalnie to ujmując - polityka możemy nazywać uczciwym, kiedy nie bierze łapówek albo, jak Helmut Kohl, w całości oddaje je do lewej kasy swojej partii. Ale o codziennych, potocznych kryteriach przyzwoitości, takich, jakie stosujemy w życiu prywatnym, w ogóle lepiej w ocenie ludzi wykonujących ten zawód zapomnieć. Bez talentu do intryg, bez braku skrupułów w eliminowaniu rywali, w rozgrywaniu ludzi, podpuszczaniu ich i oszukiwaniu nie ma czego w tym fachu szukać. I kiedy słyszę, że powinienem głosować na taką akurat partię, bo tworzą ją ludzie przyzwoici, a nie na inną, bo w tamtej są ludzie nieprzyzwoici, to nie wiem, czy się śmiać z naiwności osoby te farmazony wygłaszającej, czy zżymać, że dopuszcza się tak grubego intelektualnego nadużycia.
Piję oczywiście do bardzo konkretnego wydarzenia z przełomowej dla najnowszych dziejów Polski kampanii wyborczej - do gorącego zaangażowania Władysława Bartoszewskiego po stronie Platformy Obywatelskiej, przeciwko Prawu i Sprawiedliwości. Bartoszewski jest oczywiście postacią nietuzinkową: były więzień Auschwitz i powstaniec warszawski, działacz antykomunistycznej opozycji, w PRL był więziony, prześladowany i na różne sposoby sekowany - uniemożliwiono mu na przykład obronę pracy magisterskiej. (Nawiasem, fakt, iż formalnie w rozumieniu polskiego prawa Bartoszewski nie jest nie tylko profesorem, ale nawet magistrem, z jednej strony stanowi przedmiot niezdrowej demaskatorskiej ekscytacji, a z drugiej tabu. Przyznam, że zupełnie nie rozumiem - dla mnie to, iż takiego człowieka jak Bartoszewski możemy tytułować profesorem tylko dzięki jego pracy na uczelni zagranicznej, jest jeszcze jednym oskarżeniem systemu peerelowskiego i niczym więcej). Do momentu wspomnianej kampanii pozostawał Bartoszewski jednym z
ostatnich w Polsce ludzi, w których można było widzieć Autorytet we właściwym sensie tego słowa, a więc bezstronnego arbitra, niepróbującego swej Cnoty zamienić na żadną inną walutę, oceniającego sprawy nie według własnych interesów czy urazów, a wyłącznie według wartości wyższych. Powiem od razu, że w moim przekonaniu swoim wyborczym zaangażowaniem tę pozycję utracił. Nie dlatego, że się zaangażował w kampanii po stronie konkretnej partii, ale z uwagi na sposób, w jaki to zrobił.
Sposób skądinąd bardzo w duchu, w jakim znaczna część mediów przedstawia w Polsce politykę od kilkunastu lat. A przedstawia ją jako starcie sił Światła i Ciemności. Jako zderzenie jednoznacznego Dobra z jednoznacznym Złem, czy właśnie, ujmując to nieco mniej patetycznie, przyzwoitości z jej brakiem. Skoro pan Bartoszewski rozczarował się do braci Kaczyńskich, a miał ku temu powody solidne, acz natury raczej osobistej - to ogłosił, że druga strona jest ponad wszelką krytyką, jest po prostu Dobrem, przyzwoitością wcieloną. I zaręczył za nią całym swoim wspaniałym życiorysem.
Niezbyt mądrze, moim skromnym zdaniem. Bo zaręczył przecież za partię i za polityka. Za polityka, który na przykład niecałe dwa lata wcześniej wysiudał z premierowania Kazimierza Marcinkiewicza prostą zagrywką.
Kiedy ówczesny premier poprosił Tuska, wówczas przywódcę opozycji, o poufne spotkanie, ten przystał na propozycję i natychmiast po cichu poinformował o terminie i miejscu owego spotkania dziennikarzy. Sprawa została nagłośniona i, jak należało się spodziewać, pobudziła do działania prezesa partii, która desygnowała Marcinkiewicza na szefa państwa, czyli Jarosława Kaczyńskiego. Kaczyński nie ufał Marcinkiewiczowi już wcześniej, ale skłonny był jeszcze przez czas jakiś godzić się z jego premierowaniem. Tuskowi było to nie na rękę, więc rozegrał sprawę tak, jak rozegrał. W polityce, rzec można, normalka - niemało podobnych intryg i intryżek trzeba było namotać, by wyeliminować dwóch pozostałych z trójki założycieli Platformy Obywatelskiej, a potem jeszcze Zytę Gilowską i Jana Rokitę.
Co to ma wspólnego z przyzwoitością? Czy tak prywatnie człowieka, który się z nami poufnie umawia, zapewniając o swej dyskrecji, i natychmiast celowo rozpowszechnia, czego się dowiedział, bo oto daliśmy mu okazję do zdyskredytowania siebie, Władysław Bartoszewski naprawdę uważa za wzorzec przyzwoitości?
Wspomniane wydarzenie - to znaczy wyeliminowanie Marcinkiewicza z funkcji premiera - postawiło Jarosława Kaczyńskiego w trudnym położeniu, bo dotychczasowy premier okazał się wielkim talentem w dziedzinie pijaru i zamiast, jak pewnie się spodziewano, „zużyć się” na piastowanym stanowisku, dorobił się na nim ogromnej popularności. Jako taki mógł po usunięciu z funkcji stworzyć poważne zagrożenie dla prezesa PiS. Kaczyński poradził sobie jednak genialnym w swym cynizmie manewrem. Zaproponował Marcinkiewiczowi kierowanie Narodowym Bankiem Polskim, a były premier naiwnie dał się wpuścić i zamiast co prędzej oznajmić publicznie, że nie czuje się godny, zaczął z punktu występować w roli przyszłego prezesa. Oczywiście ośmieszono go błyskawicznie, wykazując, że jako nauczyciel fizyki z Gorzowa nie ma do tej funkcji wymaganych kwalifikacji. Marcinkiewicz pewnie liczył się, że zostanie z tej strony zaatakowany, ale chyba skalkulował, że ranga prezesa NBP jest tego warta i że mu się to opłaci - zwłaszcza że mógł się
bronić, wskazując, że odkąd zarzucił pracę pedagogiczną, zajmował się parę lat publicznymi finansami w komisji sejmowej i kierował paroma sporymi przedsięwzięciami, w tym całym państwem. Nie zauważył, iż w wypadku prezesury NBP o wymogu doświadczenia na kierowniczym stanowisku w bankowości mówi wyraźnie ustawa. Tymczasem prezes PiS w decydującym momencie rozłożył ręce i zamiast trwać przy swej nominacji, oznajmił: no cóż, wyznaczyłem Marcinkiewicza, ale tylko jako kandydata, a rozstrzyga konkurs, skoro zaś ustawowe kryteria wyraźnie go dyskwalifikują, to co ja poradzę, sorry, Winnetou... Ciekawe, że sam Marcinkiewicz, w tak krótkim czasie dwukrotnie publicznie upokorzony i wystrychnięty na dudka, a po drodze jeszcze zanotowawszy przegraną w wyborach na prezydenta Warszawy, nie wszedł w pozę pokrzywdzonego i obrażonego na cały świat, jak niedługo później po wykiwaniu przez Tuska miał się zachować Kaczyński - zacisnął zęby, przyswoił otrzymaną lekcję i wycofał się do Londynu. Skąd zresztą, gdy przyszła
sposobność, skorzystał z okazji, żeby się na Kaczyńskim zemścić. W gorącym okresie sporów o legalność prowokacji CBA przeciwko Lepperowi, w chwili największego nasilenia oskarżeń wobec Kaczyńskiego, że stosuje wobec wszystkich nielegalną policyjną inwigilację, Marcinkiewicz nagle wyznał dziennikarzom, że wie na pewno, iż także on jako premier był podsłuchiwany i śledzony przez specsłużby.
Wspomniana wyżej wyborcza przegrana Kaczyńskiego z Tuskiem - pozostańmy jeszcze przez chwilę przy tajnikach politycznej kuchni - w znacznym stopniu była wynikiem przegranej przez tego pierwszego telewizyjnej debaty. W debacie tej Tusk sprawił wrażenie kompetentnego, bo mówił rzeczowo, konkretnie i spokojnie, a Kaczyński wręcz przeciwnie, ponieważ plątał wątki, nie mieścił się w czasie i w ogóle wyraźnie był rozbity. Przyczyna tego stanu rzeczy dla nikogo, kto się sprawą interesował, nie jest tajemnicą - sztab Tuska bezwzględnie wykorzystał błąd przeciwników, jakim była zgoda na obecność w studio publiczności. Co prawda zgodnie z zawartą umową publiczność mogła jedynie nagradzać owacją swoich liderów, a nie wolno było jej tupać, gwizdać bądź w inny sposób okazywać dezaprobaty liderowi przeciwników. Ale sztab Platformy słusznie założył, że kiedy już cała sprawa znajdzie się na wizji, nikt nie zdoła umowy wyegzekwować, wymagałoby to przecież zerwania debaty, na co żaden z prowadzących ją dziennikarzy się nie
odważy. Usadzona więc Kaczyńskiemu za plecami drużyna, zapewne odpowiednio do tego dobrana i przeszkolona, bezustannie wybijała go z rytmu tupaniem, buczeniem i obelżywymi okrzykami.
Aż dziwne, że tak wytrawny gracz jak Kaczyński dał się nabrać na tak prosty numer, będący przecież w pewnym sensie powtórką z innej, również decydującej dla wyniku wyborów debaty, jaką w roku 1995 stoczyli między sobą Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski. Ten drugi przed włączeniem kamer kilkoma celowymi nietaktami wkurzył Wałęsę na maksa i wyprowadził go z równowagi, a potem, już podczas transmisji, łamiąc bezczelnie ustalenia pomiędzy komitetami wyborczymi (bo w takich debatach ustala się najdrobniejsze szczegóły - na przykład ten, że przez cały czas obaj uczestnicy pozostaną na swoich miejscach), podszedł do Wałęsy z wyciągniętą ręką. No i udało się, Wałęsa wybuchnął, nakrzyczał na Kwaśniewskiego, że ten „ani me, ani be, ani kukuryku” i że może mu podać co najwyżej nogę. Efekt został osiągnięty, historyczny przywódca Solidarności wyszedł na agresywnego chamusia, w kontraście do ugrzecznionego przywódcy lewicy, i sondaże, dotąd dla Wałęsy życzliwe, nazajutrz się odwróciły. Nieładne zagranie? Pewnie. Bić
ludzi w twarz też jest nieładnie, a kto będzie robił z tego zarzut zawodowemu bokserowi?

d4i7yg0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4i7yg0

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj