Czas ucieka, wieczność czeka
Najbardziej niezwykły dzień w życiu moim i narodowym był od rana pogodny. W październiku niebo nad Rzymem było już mniej błękitne, ale i tak miałem wrażenie, że się cieszy razem z nieprzebranymi tłumami zebranymi na placu św. Piotra i wylewającymi się przez via Conciliacione aż do brzegów Tybru. Patrzyłem na te tłumy z podwyższenia, bo miałem dobre miejsce za plecami dyplomatów, z boku ołtarza. Po drugiej stronie zasiadł rój biskupów i purpurowa grupa kardynałów. Powyżej tron, a na nim Jan Paweł II. Wojtyła nie Wojtyła - myślałem sobie. Panowała ogólna radość po głębokiej i długiej żałobie. Okna Pałacu Apostolskiego otwarte, przedtem zakrywały je okiennice.
To półświadome zastanawianie się nad przemianą tego bliskiego mi, jak wtedy specjalnie mocno poczułem, człowieka z kardynała w papieża miało jeszcze jeden wymiar. Zawsze, także w stosunku do poprzednich papieży, podczas audiencji, na których byłem, odczuwałem w ich obecności obecność sukcesji Piotrowej. Po prostu wiara moja jest bezkonfliktowa, bo uznawszy paradoksalność Ewangelii, biorę nauczanie Kościoła hurtem. I patrząc na Jana Pawła II, jak przyjmuje hołd kardynałów z całego świata, przemykała mi w głowie ta myśl o sukcesji nie tylko Piotrowej, ale więcej - o tym, że to wikary Chrystusa, jak brzmi oficjalna tytulatura papieży. Mieściło to się w duszy, a nie w głowie, i przejmowało powagą chwili. A do tego - myślałem - skąd ja tutaj? Co to oznacza dla Polski, dla mnie? Odpowiedzią było owo słynne „nie lękajcie się", które, gdy Jan Paweł II je powtórzył, wywołało kilkusettysięczne owacje. Przywołuje się te słowa z Ewangelii, wypowiedziane do zalęknionych apostołów po Ukrzyżowaniu, do dzisiaj. Kiedy mówił
je Papież, skierowane były do świata nie tylko żyjącego w obawie przed atomową wojną, ale i strwożonego kolejnymi śmierciami papieży. Można je było odnieść także do zalęknionych sytuacją w Kościele i świecie biskupów. Także watykańskich. Długi okres choroby Pawła VI, a potem tylko trzydzieści trzy dni pontyfikatu Jana Pawła I były czasem niepewnych poczynań lub w ogóle braku decyzji Stolicy Apostolskiej w różnych ważnych sprawach. Między innymi w sprawie teologii wyzwolenia.
W pamięci uczestników i widzów inauguracyjnej mszy świętej zapisał się kilkunastoletni chłopiec w ciemnym garniturku, który zupełnie niespodziewanie i wbrew protokółowi wbiegł po schodach do ołtarza z kwiatami w ręku. Myślę dzisiaj, że było to pierwsze dziecko w historii pontyfikatu, które niczym się nie przejmując, chciało dać dowód miłości do Ojca Świętego.
Kolejnymi ważnymi momentami niezapomnianych dni października 1978 roku była audiencja dla Polaków w Sali Pawła VI i potem msza św. dla nich w Kaplicy Sykstyńskiej. Na pierwszej uroczystości był tumult i narodowe śpiewy, a na drugiej wzruszenie i zapowiedź planowania podróży do Ojczyzny. W audiencyjnym zamęcie Papież dostrzegł mnie na moment wyciągającego ku niemu ręce i zawołał: - Panie Marku, zobaczymy się jeszcze! - W czasie mszy po polsku, co było osobliwym wydarzeniem jak na Watykan, Ojciec Święty wspomniał o 900. rocznicy śmierci św. Stanisława biskupa i dał do zrozumienia, że w maju przyszłego roku chciałby uczestniczyć w uroczystościach rocznicowych w Polsce. Przeżycia z mszy w Kaplicy Sykstyńskiej są niezapomniane. Oto kardynał z Polski na tle Sądu Ostatecznego namalowanego w XVI wieku sprawuje Eucharystię po polsku i towarzyszą mu polskie odpowiedzi albo rozbrzmiewają nasze stare pieśni śpiewane od wieków, wśród nich Boże, coś Polskę z refrenem „ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie". Zapamiętałem z
tamtych chwil uczucie bezczasowości tego, w czym uczestniczę. Pogłębiała je świadomość, że jestem w Rzymie z jego „nieprzemijalną przemijalnością" wszystkiego, co stanowi historię ludów. Bo papież to pasterz Kościoła globalnego, uniwersalnego, a zarazem biskup Rzymu.