Hanower 18 (w Europie kontynentalnej) lub 7 (w Anglii) czerwca 1714
Nie użalajcie się nade mną. Nareszcie zaspokoję ciekawość, poznam sekret spraw, których nawet Leibniz nie umiał mi wytłumaczyć. Zrozumiem naturę przestrzeni, nieskończoności, bytu i nicości...
– Zofia Charlotta, królowa Prus,
na łożu śmierci w wieku trzydziestu sześciu lat
– Dawno, dawno temu żyła sobie uboga sierotka dwojga imion: Wilhelmina Karolina. Albo, w skrócie, po prostu Karolina. Jej ojciec – człowiek mądry, choć nieco ekscentryczny – zmarł w młodym wieku na ospę, zostawiając matkę Karoliny zdaną na łaskę jego syna z pierwszego małżeństwa. Syn nie odziedziczył jednak po ojcu ani mądrości, ani ciepłych uczuć do pięknej wdowy. Widząc w niej złą macochę, a w małej Karolinie przyszłą rywalkę, wygnał je z domu. Matka porwała córeczkę w ramiona i uciekła do chatki stojącej w gęstym lesie. Przez lata wiodły żywot wagabundów, przemieszkując czasem w domach krewnych, którym fortuna sprzyjała bardziej. W końcu jednak zasoby rodzinnego współczucia wyczerpały się i matce nie pozostało nic innego, jak wyjść za mąż za pierwszego z brzegu zalotnika: dzikusa, który w dzieciństwie często był bity po główce. Nie interesował się ani nową żoną, ani tym bardziej małą Karoliną i skazał je na życie z okruchów ze swojego stołu, nie kryjąc się wcale z uczuciem, jakim darzył złą, głupią i
okrutną metresę. Minął jakiś czas. Ojczym i jego kochanka pomarli na ospę. Wkrótce potem odeszła także matka Karoliny, zostawiając dziewczynkę samotną i bez grosza. Karolina odziedziczyła po matce tylko jedno, coś, czego nie mogła odebrać jej choroba ani złodzieje: tytuł księżniczki. Gdyby nie ten spadek, rychło skończyłaby w przytułku dla ubogich, zakonie albo jeszcze gorszym przybytku. Ponieważ jednak była – tak jak przedtem jej matka – księżniczką, dwaj bystrzy ludzie wywieźli ją do pałacu w dalekim mieście, gdzie mądra i piękna młoda królowa, Zofia Charlotta, wzięła ją pod swoje opiekuńcze skrzydła, aby na niczym jej nie zbywało. Z darów, jakimi na przestrzeni lat obsypywano Karolinę, dwa ceniła sobie najwyżej. Pierwszym była Miłość – Zofia Charlotta stała się dla niej zarówno starszą siostrą, jak i kochającą drugą matką. Drugim stała się Wiedza, w pałacu znajdowała się bowiem ogromna biblioteka, do której klucz ofiarował Karolinie jeden z owych dwóch bystrych mężczyzn, uczony doktor, nauczyciel i
doradca królowej. Każdą wolną chwilę spędzała w tej bibliotece, robiąc to, co lubiła najbardziej: czytając książki. Wiele lat później, kiedy wyrosła na dojrzałą kobietę i zaczęła rodzić własne dzieci, miała zapytać doktora, skąd wiedział, że klucz do biblioteki będzie takim wspaniałym prezentem. Doktor odparł: „Ja również straciłem w dzieciństwie ojca, który, podobnie jak ojciec Waszej Wysokości, był człowiekiem oczytanym. Poznałem go jednak w późniejszym czasie – i poczułem jego obecność w moim życiu – właśnie dzięki książkom, które po sobie zostawił”.
W tym miejscu Henrietta Braithwaite zawiesiła głos i uformowała brwi w gustowny, dworski marsik na czole. Jej palec wykreślił krętą ścieżkę po terytorium ostatniego akapitu, jak pysk świni ryjącej w poszukiwaniu trufli.
– Do tego momentu wszystko pięknie, Wasza Królewska Mość, historia jednak gmatwa się, gdy pojawia się doktor i Wasza Wysokość zaczyna zmieniać czasy w narracji, a także przemawiać jego głosem... Zresztą, proszę mi łaskawie wyjaśnić, skąd doktor wziął się w bajce? Wcześniej mamy pałace, macochy, chatki w lesie – wszystko pasuje. Ale doktor?
– Es ist ja ein Märchen...
– Wasza Wysokość będzie łaskawa mówić po angielsku.
– To naprawdę jest bajka, ale nie przestaje przy tym być moją historią – odparła Wilhelmina Karolina, księżniczka Brandenburgii-Ansbach.
– A w mojej historii doktor być musi i basta.
Wyjrzała przez okno. Lekcja angielskiego odbywała się w Leine Schloß, w komnacie, której okna wychodziły nie na rzekę, lecz przeciwną – na mały brukowany dziedziniec, dalej łączący się z ruchliwą hanowerską ulicą. Leibniz mieszkał dosłownie dwa, trzy domy dalej, tak że gdyby wykrzyknęła przez okno jakieś filozoficzne pytanie, prawie mogłaby oczekiwać odpowiedzi.
– W następnym rozdziale znajdzie się znacznie więcej postaci i wydarzeń, dla których zwykle nie ma miejsca w bajkach – mówiła dalej po krótkiej przerwie, jakiej potrzebowała, by ustawić angielskie słowa we właściwym porządku. – Albowiem opowieść spisana przeze mnie na stronicach, które trzymasz w tej chwili w dłoniach, kończy się na razie w chwili śmierci Zofii Charlotty. Śmierci z rąk pruskich trucicieli, jak powiedzieliby niektórzy.
Pani Braithwaite poświęciła wszystkie siły heroicznemu zadaniu, jakim było ukrycie przerażenia i obrzydzenia faktem, że księżniczka Karolina głośno wypowiedziała tę myśl. Nie dlatego, że darzyła szczególną miłością dworzan, od których roiło się w Charlottenburgu; pani Braithwaite, Angielka i żona angielskiego wiga, byłaby gotowa wziąć stronę Zofii Charlotty w dowolnej debacie (pod warunkiem, że wystarczyłoby jej odwagi, aby w ogóle zająć jakieś stanowisko). Martwiła ją natomiast bezpośredniość Karoliny – lecz przywilej mówienia bez ogródek tego, co się myśli, i nieponoszenia konsekwencji swoich słów był przyrodzonym prawem każdej księżniczki.
– W rzeczy samej, od owego przykrego dnia upłynęło dziewięć długich, obfitujących w wydarzenia lat – przyznała pani Braithwaite. – Wystarczyłoby jednak zmienić pojedyncze słowa, aby dla przeciętnego czytelnika rzecz cała nadal brzmiała jak bajka. Doktor mógłby zostać czarownikiem, stara elektorka mądrą królową... W Anglii nikt nie miałby nic przeciwko takim zmianom!
– Nikt poza jakobitami, którym zależy na śmierci Zofii.
Ta wypowiedź przypominała trochę podstawienie nogi pani Braithwaite, gdy ta na paluszkach, z podkasaną spódnicą, usiłuje przejść usłanym odchodami zaułkiem. Angielka straciła rezon i poróżowiała na twarzy, nie poddała się jednak. Tak jak wszyscy w Hanowerze, nie wyłączając małżonka Karoliny, była ucieleśnieniem wdzięku i godności.
– Postaci i wydarzenia przewijające się przez ostatnie dziewięć lat życia Waszej Wysokości – dzielny, przystojny młody książę, długa wojna ze złym królem, utracone królestwo za morzem, które zgodnie z prawem należy się Waszej Wysokości, a tymczasem przysyła emisariuszy...
– Nie tylko emisariuszy – zauważyła Karolina. – Także inne pracowite persony, zgoła nieprzystające do bajki.
Pani Henrietta Braithwaite, dame du palais. Karoliny i jej nauczycielka angielskiego, była również oficjalną metresą jej męża. Karolinie zupełnie nie przeszkadzało, że jej „dzielny, młody książę” uprawia regularnie seks z żoną Anglika, w dodatku osobnika o mocno podejrzanej proweniencji. Wprost przeciwnie – seks z księciem elektorem Jerzym Augustem częściej wprawdzie bywał przeżyciem w miarę przyjemnym niż zwyczajnie przykrym i bolesnym, ale zazwyczaj kojarzył się z obcinaniem paznokci: przypominał narzucony przez higienę obowiązek, który po setnym powtórzeniu nie budzi już żadnych emocji. Na razie wyniknęło z niego czworo dzieci (jeden książę i trzy księżniczki), a będzie ich zapewne więcej, jeśli tylko Jerzy August nie wleje całego zapasu nasienia w łono Henrietty. Jej przybycie na dwór hanowerski przed dwoma laty i błyskawiczny awans do godności maîtresse en titre Młodego Hanowerskiego Wojaka (jak nazywali męża Karoliny brytyjscy wigowie) zwolniły Karolinę z jednego z mniej fascynujących obowiązków żony i
księżniczki, dając jej więcej czasu na sen w nocy i czytanie za dnia. Dlatego też w uczuciach łączących ją z Henriettą nie było miejsca na urazy i żale.
Tyle że o stosunkach między kobietą, która jest księżniczką, i kobietą, która nią nie jest, nie decydowały uczucia i myśli tej pierwszej, lecz określone rytuały, mające zapewnić stabilne funkcjonowanie dworu i, co za tym idzie, całego świeckiego uniwersum. Dlatego właśnie Karolina – poślubiona przed Bogiem Jerzemu Augustowi, a obdarowana przez matkę niewiarygodną, bezcenną zdolnością produkowania nowych książąt i księżniczek – wobec kobiet pokroju Henrietty Braithwaite zajmowała podobną pozycję, jak Hera wobec utytłanej w kozich bobkach pastereczki, której zdarzyło się ostatnio tarzać z Zeusem w koniczynie. Oczekiwano od niej, że od czasu do czasu będzie przypominała pani Braithwaite o jej niższym statusie, pani Braithwaite zaś powinna przyjmować jej uwagi z należytą pokorą i uległością. Nie miała zresztą innego wyjścia, biorąc pod uwagę, że wnuki Karoliny miały rządzić Imperium Brytyjskim, a przyszli Braithwaite’owie byli skazani na przegrywanie w karty i zapijanie się dżinem na śmierć w zagrzybionych
londyńskich spelunkach.
– Z największą przyjemnością przeczytam następny rozdział bajki Waszej Królewskiej Mości – zapowiedziała pani Braithwaite. – Tu, na dworze, często powtarza się historię o tym, jak dwa lata po ślubie Wasza Wysokość zachorowała na ospę. Wówczas Jego Królewska Mość Jerzy August przegnał precz medyków i ryzykując własne życie, czuwał przy łożu Waszej Wysokości, trzymając za rękę.
– Rzeczywiście, tak było. Jerzy nie opuszczał mnie, dopóki nie wydobrzałam.
– Dla mnie, podobnie jak dla wielu kobiet, które nie mogą liczyć na to, że kiedykolwiek staną się obiektem tak wzniosłej adoracji, jest to bajka, którą mogłybyśmy czytać w nieskończoność, aż stronice książki obróciłyby się w proch pod naszymi palcami.
– Może ją zatem spiszę – powiedziała księżniczka Karolina. – A może zachowam dla siebie. Należy bowiem do mnie i nie muszę się nią dzielić z kimś, kto na nią nie zasługuje.
Mniej więcej dwa lata wcześniej na wieczornym przyjęciu, na którym spotkało się wiele szlachetnie urodzonych osób, Karolina podsłuchała przypadkiem, jak inna księżniczka nieuprzejmie wypowiada się o Zofii. Ich późniejsza konwersacja dawno poszła w zapomnienie, zapamiętano natomiast fakt, że Karolina wymierzyła drugiej księżniczce cios pięścią, który – tak się złożyło – trafił prosto w szczękę. Druga księżniczka udała omdlenie i została wyniesiona z sali.
Okrucieństwa, jakich oczekiwano po księżniczkach, wcale nie leżały w naturze Karoliny. Jednakże (jak wspomniała o tym w swojej bajce) doskonale zdawała sobie sprawę, że tylko status księżniczki uchronił ją przed losem młodocianej dziwki w jakimś obozowisku górników w Saksonii. Udawanie, że było inaczej – igranie z odwiecznymi prawami księżniczkowatości – nie miało więc sensu.
Nagle w dzwonnicy wielkiego, starego kościoła naprzeciw domu Leibniza poszły w ruch obciążniki, zaczęły się rozkręcać sprężyny – i kawał metalu zaczął bezlitośnie tłuc w dzwon, który nieporuszony znosił jego ciosy, drżąc i jęcząc donośnie. W Leine Schloß nadeszła dla Karoliny pora, by rytualnie przegnać panią Braithwaite i udać się na codzienną wycieczkę do Herrenhausen. Wzięła Angielkę z zaskoczenia: spławiła ją energicznym dygnięciem i w ten sposób pozbyła się jej, nie naruszając etykiety.
Niedługo później (zajrzawszy po drodze do paru żłobków i szkolnych klas i pożegnawszy się ze swoim małym księciem i księżniczkami) Karolina znalazła się na dziedzińcu Leine Schloß i zaczęła tłumaczyć stajennym, że wszystko pomieszali. Odpowiedzialny za królewskie stajnie Herr Schwartz osiągnął wiek, w którym wydawało mu się, że na podstawie rwania w kościach umie trafnie przewidywać pogodę. Dzisiaj jego biodro i łokieć zgodnie prorokowały deszcz, kazał więc wyszykować karetę. Tymczasem zmysły Karoliny zapewniały ją, że dzień jest piękny, słoneczny i zbyt duszny, żeby się kisić w drewnianej skrzyni. Podroczyła się więc trochę z Herr Schwartzem i kazała osiodłać swoją ulubioną klacz. Klacz została wyprowadzona z boksu i przyszykowana do jazdy, zanim księżniczka zdążyła wyartykułować całe polecenie; Herr Schwartz znał ją doskonale. Podkasała spódnice, wdrapała się na przenośne barokowe schodki i wspięła na siodło. Wyjechała na ulicę, nie oglądając się za siebie; wiedziała, że towarzyszyć jej będzie mała
eskorta, a gdyby eskorty zabrakło, ludzie odpowiedzialni za jej przydzielenie zostaną w niesławie wydaleni z dworu, i na ich miejsce przyjmie się innych.
Zresztą Leine Schloß nie zasługiwał na to, by osoba kulturalna się na niego oglądała. Dzielące go od miejsca zamieszkania Leibniza sto kroków przypominało skok nad architektoniczną przepaścią. Dom Leibniza był o wiele za duży jak na kawalerskie potrzeby właściciela, a to dlatego, że doktor dzielił go z biblioteką. Jak na typową habsburską rezydencję przystało, przywodził na myśl tort weselny, oblany gęstym lukrem wyrazistych fryzów i przybrany dziwacznymi i ohydnymi przedstawieniami scen biblijnych. Mając takiego sąsiada, Leine Schloß z pewnością nie musiał się obawiać oskarżeń o kiczowatość; na kontynencie usianym mniej lub bardziej żałosnymi kopiami Wersalu mógł się śmiało pysznić swoim ponuractwem. Wciśnięty między leniwą Leine i przeciętną hanowerską ulicę nie miał co marzyć ani o własnym ogrodzie, ani nawet o przyzwoitym podjeździe. Owszem, w samym jego sercu znajdowała się oszałamiająco tandetna sala zwana Rittersaal, wybudowana przez męża Zofii trzydzieści lat po tym, jak Leibniz przywiózł z Italii
dowody na to, że ów mąż ma nie mniej królewski rodowód niż jego małżonka, ale przeciętnemu człowiekowi przejeżdżającemu ulicą albo przepływającemu rzeką nie przyszłoby do głowy, że w murach Schloßu mieści się cokolwiek kolorowego, ozdobnego czy kwiecistego. Gmach był zlepkiem trzypiętrowych, klockowatych skrzydeł, podziurawionych licznymi prostokątnymi oknami – wszystkie były jednakowej wielkości, schludnie ułożone w wiersze i kolumny. Pierwszą rzeczą, jaką księżniczka Karolina oglądała każdego dnia, kiedy już otworzyła oczy, rozsunęła zasłony przy łożu i wyjrzała za okno, by sprawdzić, jaka jest pogoda, były dwie połączone pod kątem prostym płaszczyzny okien, malejących w nieskończonej logarytmicznej procesji.
Te okna wprawiłyby Leibniza w przygnębienie. Widok, który Karolinie wydawał się zaledwie nieciekawy, dla niego był niepokojący, ponieważ czuł się za niego częściowo odpowiedzialny. Doktor dorastał w okresie powojennym, kiedy to – po wojnie trzydziestoletniej – wiele miast w ogóle nie miało żadnych budynków z prawdziwego zdarzenia, tylko ruiny i szałasy. Wojenną zawieruchę przetrwały wyłącznie garbate konstrukcje z muru pruskiego, tak samo do siebie podobne i zarazem tak bardzo różne jak wrzucone do kosza jabłka. Co innego budowle współczesne: ich kształt dyktowała geometria, a to oznaczało, że każda stanowiła odbicie jednej konkretnej idei geometrycznej, którą projektant do znudzenia wałkował w szkole. Sto lat wcześniej oznaczałoby to parabole, elipsy, powierzchnie obrotowe, ewoluty, ewolwenty oraz krzywe równoległe; teraz oznaczało kartezjański układ współrzędnych, bezduszną kratownicę, do której okrutni algebraicy przykuli wszystkie te wzniosłe łuki.
Zabawka dla zajęcy dostała się w łapy żółwi. Rzutka mniejszość zamieszkująca świat chrześcijański – ta, która umiała czytać, mogła podróżować i nie umierała z głodu – miała (co wielce martwiło Leibniza) zaledwie zgrubne pojęcie o zmianach zachodzących na polu filozofii naturalnej i zamiast zadać sobie trud rzeczywistego ich zrozumienia, uczepiła się kartezjańskiej siatki jak relikwii, jak fetyszu oświecenia. Wynikiem tej skłonności było budownictwo w kratkę. Leibniz nie znosił widoku jego wytworów, ponieważ w największym stopniu ze wszystkich ludzi był odpowiedzialny za wprowadzenie prostokątnego układu współrzędnych.
On, którego kariera rozpoczęła się od objawienia w ogrodzie różanym! Dlatego spotykali się z Karoliną nie w gofrowatym Leine Schloß, lecz poza obrębem fortyfikacji nad łagodnie meandrującą Leine, lub w ogrodzie Zofii.
Leibniz wyjechał. Karolina nie wiedziała dlaczego. Dworskie plotki ze wschodu sugerowały, że car gromadzi w Petersburgu flotę, szykując się do wyjścia na Bałtyk i oczyszczenia go z natrętnych Skandynawów. Karolina, podobnie jak większość liczących się mieszkańców Hanoweru, wiedziała o tym, że Leibniz knuje coś na boku z Piotrem Romanowem, co mogło tłumaczyć nieobecność doktora. Chociaż mógł też wyskoczyć tylko do Wolfenbüttel, aby posortować książki, albo pojechać do Berlina załagodzić jakiś spór w akademii.
Hanower był miastem, miasto zaś to przede wszystkim organizm przystosowany do odpierania zbrojnych napaści. Leine, opływająca Hanower od wschodu i południa, zawsze odgrywała pewną rolę w planach mających na celu zapobieżenie złupieniu go i spaleniu. To wyjaśniało, dlaczego Schloß wyrastał wprost z rzecznego nurtu. Lecz zadanie stawiane przed Leine zmieniało się na przestrzeni dziejów, w miarę jak armaty stawały się coraz doskonalsze, a artylerzyści uczyli się matematyki.
Zaraz za domem Leibniza Karolina skręciła w lewo, w stronę rzeki, i rozpoczęła swoistą podróż w czasie. Zaczęło się od malowniczej, zakrzywionej uliczki, która wyglądała jak żywcem wyjęta ze średniowiecza i kończyła się (kwadrans później) na obrzeżach miejskiego systemu umocnień – rzeźby w ubitej ziemi, równie á la mode i równie zadbanej jak fryzury dam w wersalskim Grand Salon. Leine wiła się przez nie trajektorią, która wydała się inżynierom najwygodniejsza: w niektórych miejscach została wtłoczona w kanał jak mięso w owijkę kiełbasy, w innych zaś rozlewała się szeroko i zatapiała tereny uznane za słabe punkty fortyfikacji.
Budowniczowie i niszczyciele fortów grali ze sobą w coś na kształt geometrycznych szachów. Światło, mogące przenosić informacje, przemieszczało się po liniach prostych; kule z muszkietów, zabójcze na krótkich dystansach – również (w przybliżeniu); kule armatnie, groźne dla fortyfikacji, zakreślały w powietrzu spłaszczone parabole, a pociski z moździerzy, zdolne niszczyć miasta – parabole strome. Umocnienia budowano z ziemi: była tania, łatwo dostępna i zatrzymywała pociski. Formowano ją i ubijano w pryzmy, czyli bryły ograniczone przecinającymi się płaszczyznami. Na przecięciach tworzyły się ostre krawędzie. Wzrok i kule muszkietowe miały się po nich ześlizgiwać, dostrzegając i zabijając wszystko, co znajdzie się w załamaniach powierzchni. Kule z armat powinny natomiast uderzać w pryzmy prostopadle i kopać sobie w nich własne groby, zamiast odbijać się i miotać w tę i we w tę jak trzyletnie bachory o morderczych skłonnościach. Stajnie, koszary, prochownie i chodniki ryto w takich miejscach, gdzie
prawdopodobieństwo dotarcia pocisków z dział było najmniejsze. Czynnik ludzki został bez reszty podporządkowany geometrii. Powstała pustynia płaszczyzn.
Wszystko to było całkiem interesujące dla księżniczki, która zgłębiała tajniki geometrii, siedząc na kolanach barona Gottfrieda Wilhelma von Leibniz. Artylerię ulepszano systematycznie, lecz w gruncie rzeczy powoli, a artylerzyści nauczyli się już wszystkiego co mogli z matematyki, toteż fortyfikacje nie zmieniły się znacząco w ciągu tych mniej więcej dziesięciu lat, kiedy Karolina prawie codziennie je mijała. Przejażdżka wśród umocnień była okazją do zadumy i snów na jawie. Zmysły księżniczki nie rejestrowały świata zewnętrznego, dopóki nie wjechała na drugą z dwóch grobli przecinających zatopione nieużytki, ulokowane w tym akurat miejscu, by zagwarantować obrońcom miasta przyzwoity dystans od dział Ludwika XIV. Najdalej wysuniętym punktem umocnień – znajdującym się w miejscu, gdzie deski grobli przechodziły w żwir stałego lądu – była zbudowana z bali wartownia.
Rozciągał się stamtąd widok na prostą jak strzała Allee wiodącą do oranżerii Zofii, która stała półtorej mili od wartowni, w narożniku otaczającego Herrenhausen ogrodu. Drogę wytyczały cztery szeregi drzew limonkowych, okryte kożuchami jasnozielonego mchu i dzielące ją na trzy równoległe trakty. Środkowa część była dostatecznie szeroka, by przejechał po niej powóz, i biegła pod gołym niebem – była więc widoczna na całej długości i nie skrywała żadnych tajemnic. Za to po obu bokach ograniczały ją ścieżki znacznie węższe, w sam raz nadające się do przechadzek we dwoje. Gałęzie limonek splatały się nad nimi, tworząc nieprzebyte dla oka sklepienia. Patrząc z góry na Allee, Karolina widziała całe jej półtorej mili w perspektywicznym skrócie. W paru miejscach mignęli jej wędrujący w grupce dworzanie i ogrodnicy przy pracy.
Zofia realizowała swoje imperialistyczne zapędy, projektując ogrody, tak jak Ludwik XIV swoje – budując twierdze. Gdyby nic ich nie powstrzymało, pewnego dnia jej żywopłoty i klomby zderzyłyby się z jego barričre de fer gdzieś w okolicach Osnabrück i doszłoby do pata. Karolina pierwszy raz spacerowała po ogrodach Herrenhausen przed dziesięciu laty, kiedy Zofia Charlotta sprowadziła ją, sierotę z książęcego rodu, z Berlina, by Jerzy August mógł z nią poflirtować. Znały się już wtedy z elektorką Zofią od paru lat, ale nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by dostąpiła zaszczytu zaproszenia na spacer.
Na tę przechadzkę udał się wraz z nimi Leibniz, ponieważ łączyło go z Zofią Charlottą swoiste platoniczne zauroczenie, zresztą obustronne. Zofia zaś nie miała nic przeciw obecności doktora, zwłaszcza w chwilach, gdy okazywało się, że warto mieć przy sobie podręczną bibliotekę, w której można sprawdzić nieznane fakty.
Plan cechował się godną podziwu prostotą i był, jak mniemano, doskonały. Ogród o wymiarach pięćset na tysiąc jardów opinała poprowadzona po jego obwodzie ścieżka do jazdy konnej, obramowana z kolei prostokątnym torem wodnym. Zofia, Zofia Charlotta i Karolina zamierzały wyjść z pałacu Herrenhausen, wznoszącego się nad północnym skrajem ogrodu, i zrobić szybkie kółko po ścieżce; Leibniz miał dołożyć wszelkich starań, aby za nimi nadążyć. Żwawy spacer wywołałby rumieniec na obliczu Karoliny, które na co dzień wyglądało jak powleczone klejem do papieru. Tuż przed zakończeniem obejścia cała czwórka miała zboczyć w ogrodowy labirynt, gdzie przypadkiem natknęliby się na młodego Jerzego Augusta. On i Karolina „oddaliliby się” i razem „zabłądzili” w labiryncie, chociaż, rzecz jasna, Zofia i Zofia Charlotta znajdowałyby się przez cały czas nie dalej niż dwa jardy od nich, czając się jak osy po drugiej stronie żywopłotu, gotowe zaatakować, gdy przeciwnik choć trochę się odsłoni. Wreszcie, za sprawą przeuroczego
połączenia rozsądku Jerzego i przebiegłości Karoliny oboje wymknęliby się z labiryntu i rozstali cali w pąsach.
Elektorka, królowa, księżniczka i uczony wyruszyli z pałacu o czasie; Zofia wcieliła plan w życie z krwiożerczą bezwzględnością, jakiej nie powstydziłby się książę Marlborough przełamujący francuski front pod Tirlemont. A przynajmniej tak to wyglądało do momentu, gdy pokonali dwie trzecie ścieżki i znaleźli się na takim jej odcinku, gdzie gałęzie drzew zwieszały się im nisko nad głowami, nadając okolicy dziki i odludny charakter. Tam właśnie zaskoczył ich oddział jeźdźców prowadzony przez syna i dziedzica Zofii, Jerzego Ludwika.
Stało się to nieopodal wraku gondoli.
Jako miłą pamiątkę spędzonych w Wenecji rozwiązłych kawalerskich lat świętej pamięci mąż Zofii, Ernest August, sprowadził z Italii gondolę – wraz z gondolierem, który pływał nią dookoła ogrodu, po akwenie, przez Zofię nazywanym kanałem, a przez Jerzego Ludwika fosą. Utrzymanie gondoli w północnych Niemczech, z ich niewdzięczną pogodą, okazało się kłopotliwe; utrzymanie gondoliera jeszcze bardziej.
Kiedy Karolina wybrała się na pierwszą przechadzkę po ogrodzie, Ernest August nie żył od siedmiu lat. Zofia, niepodzielająca jego zamiłowania do weneckich uciech cielesnych i niepoczuwająca się do pokrewieństwa z jego rzekomymi gwelfickimi przodkami, nie zmartwiła się specjalnie, gdy gondola ugrzęzła na mieliźnie, gdzie burze, śnieżyce i skorki mogły się nad nią pastwić do woli. Czy to przypadkiem, czy też za sprawą przebiegłych knowań Jerzego Ludwika, matka z orszakiem spotkała syna z eskortą w miejscu, gdzie ścieżka przebiegała tuż obok wraku, który tkwił przechylony na płyciźnie, od czasu do czasu strząsając na wody kanału złoty łupież – tak jakby osadzono go tam w charakterze memento mori dla książąt, aby skłaniał ich do refleksji nad nietrwałą i ulotną naturą młodzieńczych żądz. Jeśli rzeczywiście tak było, Jerzy Ludwik nie zrozumiał aluzji.
– Cześć, mamusiu. Witaj, siostrzyczko – przywitał elektorkę Hanoweru i królową Prus. Po czym zapytał: – Czy to nie smutne, natknąć się na wrak gondoli tatki akurat tutaj, w morzu kwiatów?
– Uroda kwiatów rozkwita i przemija – odparła Zofia. – Czy to znaczy, że kiedy opadną ich płatki, powinnam kazać zaorać ogród? Nastąpiła pełna ukrytych znaczeń cisza.
Gdyby to był Wersal, i gdyby Jerzy Ludwik należał do ludzi, którzy przejmują się takimi rzeczami, słowa Zofii kwalifikowałyby się do kategorii „strzał ostrzegawczy w rękę” – rana nie była śmiertelna, ale wystarczyła, by uczynić oponenta .hors de combat. Znajdowali się jednak na rodzinnym podwórku Jerzego Ludwika, który w dodatku nie przejmował się byle czym – nawet jeśli to byle co zauważył. Zofia dokonała paraleli między zwiędłymi kwiatami i próchniejącą gondolą. Jerzy Ludwik miał kłopoty z rozumieniem takich środków stylistycznych, tak jak niektórzy mężczyźni mają kłopot z widzeniem barwy zielonej. Miał również vis inertiae wozu z amunicją, przez co zatrzymanie go – w tych rzadkich i wyjątkowych sytuacjach, kiedy już ruszył z miejsca – wymagało czegoś więcej niż strzału ostrzegawczego. Kto jak kto, ale Zofia z pewnością o tym wiedziała. Po co więc zadała sobie ten trud? Otóż, odwołując się do kwiatów, posłużyła się tajemnym językiem, którego jej syn nie potrafił rozszyfrować. Może elektorka po prostu
myślała na głos, a może jej słowa były w rzeczywistości skierowanego do kogo innego. Po latach Karolina zrozumiała, że to ona była adresatką stwierdzenia Zofii. Elektorka próbowała ją nauczyć, jak być królową – albo przynajmniej jak być matką.
Jeden z kompanów Jerzego Ludwika wykoncypował co nieco z jej słów i wysforował się naprzód. Kierujących nim motywów można się było tylko domyślać. Może chciał okazać swoją lojalność i przyjąć na pierś następny strzał Zofii. Może liczył na to, że wytrąci Jerzego Ludwika z obranego kursu. A może chciał się popisać przed Karoliną, wówczas jeszcze wolną i niezaręczoną. W każdym razie ukłonił się w pas, popisując się piórami u kapelusza.
– Jeżeli taka jest wola Waszej Wysokości, można nakazać ogrodnikowi oberwanie martwych kwiatów – powiedział po francusku, dziwnie zniekształcając dźwięki. – Ogród prezentowałby się wówczas przyjemniej.
Był to Harold Braithwaite, który mniej więcej w tym okresie zaczął bywać regularnym gościem w Herrenhausen: uciekał z Londynu przed prześladowaniami i zaskarbiał sobie łaski hanowerskich władców. W bitwie pod Blenheim zrobił coś niezbyt rozsądnego, ale miał fart, został więc hrabią albo kimś w tym rodzaju.
– Za słabo mówię po angielsku, by zrozumieć pańską francuszczyznę – odparła Zofia. – Przypuszczam jednak, że udzielił mi pan rady, jak mam zarządzać swoim ogrodem. Proszę '7Aatem przyjąć do wiadomości, że uwielbiam mój ogród taki, jakim jest; zachwycają mnie nie tylko jego żywe części, lecz także martwe. Nie chcę, by stanowił odbicie życia wiecznego i doskonałego. Owszem, taki ogród kiedyś istniał, tak przynajmniej uczy nas Biblia, ale jego kres nastał, gdy pewien wąż zsunął się z drzewa.
Przy tych słowach zmierzyła interlokutora wzrokiem od stóp do głów. Braithwaite, czerwony jak burak, cofnął się.
Jerzy Ludwik zaczynał się chyba denerwować – nie z powodu znaczenia słów Zofii (które najwyraźniej całkowicie mu umknęło), lecz z powodu tonu, jakim je wypowiadała. Był to ton królowej, która znalazłszy się w stanie wojny, odrzuca proponowany jej traktat pokojowy. Ktoś inny na jego miejscu wyczułby niebezpieczeństwo, wycofał się i przeprosił, ale Jerzym Ludwikiem rządziła inercja.
– Kwiaty mnie nie interesują – oznajmił. – Gdybyśmy jednak uprzątnęli z fosy gondolę, byłoby więcej miejsca dla galer w czasie karnawału. Zgodnie ze starą rodzinną tradycją, na wiosnę urządzano w Herrenhausen karnawał w weneckim stylu.
– Dla galer... – powtórzyła z roztargnieniem Zofia. – Czy to nie są te okręty, które żeglują po Morzu Śródziemnym napędzane wiosłami przez nieszczęsnych, cuchnących niewolników?
– Tamte są za duże. Nie zmieściłyby się w naszej fosie, mamusiu – podpowiedział Jerzy Ludwik. – Miałem na myśli ich pomniejszone kopie.
– Pomniejszone, tak? Takie na kilku niewolników?
– Nie, mamusiu. Ludwik XIV urządza na kanale procesje okrętów i udawane bitwy morskie, ku uciesze zamieszkujących Wersal ważnych osobistości. Moglibyśmy w podobny sposób ożywić nasz następny karnawał...
– Jeżeli następny będzie bardziej ożywiony od ostatniego, mogę tego nie przeżyć!
– Ożywiony, mamusiu... No tak, nasze karnawały zawsze takie były. I dobrze. To taka...
– Takie co?
– Niezwykła, specyficzna rodzinna tradycja. Dla nas cudowna, dla obcych nieprzenikniona.
Jerzy Ludwik spojrzał z ukosa na Braithwaite’a.
– Może po prostu nie życzę sobie, żeby obcy mnie przenikali. Wojna o sukcesję hiszpańską weszła w tym okresie w decydującą fazę. Marlborough na czele potężnych legionów protestanckich swobodnie buszował po całej Europie. W Anglii wigowskie juncto próbowało nakłonić Zofię do przeprowadzki do Londynu, gdzie byłaby prawie-królową w oczekiwaniu chwili, gdy Anna wyzionie ducha. Można więc chyba było wybaczyć Jerzemu Ludwikowi troskę o własną pozycję w świecie – ale Zofia nie zamierzała mu niczego wybaczać. On jednak nie ustępował i brnął naprzód jak zerwany z uwięzi i staczający się po pochyłości wóz z amunicją.
– Ten dom i te ogrody wkrótce staną się dla Anglii tym, czym dla Francji jest Wersal. Nasza rezydencja, mamusiu, nabierze powagi i znaczenia. W ogrodzie, który na razie jest miejscem czczych przechadzek dla femmes, będą się toczyły ważne rozmowy.
– Już się toczą, mój mały książę. A przynajmniej toczyły się, bo przerwałeś nam i ważna rozmowa zmieniła się w tę... konwersację.
Ta uwaga wydała się Karolinie niezwykle zabawna, gdyż przed spotkaniem konnych dyskutowali o skłonności pewnej ich kuzynki do gwałtownego przybierania na wadze, ilekroć jej małżonek wyprawił się na front. Jednakże uśmiech szybko zniknął z jej twarzy. Wszyscy widzieli, że Zofia jest wściekła. Wypowiadane przez nią słowa cięły ciszę jak ostrze miecza.
– W moich żyłach płynie krew Plantagenetów. – Odsłoniła mlecznobiały przegub dłoni. – W twoich również. Mała księżniczka umarła w Tower, rody Yorków i Lancasterów zjednoczyły się, a sześć wspaniałych kobiet złożyło się w ofierze w łożu naszego przodka Henryka Ósmego, żebyśmy mogli zaistnieć. Kościół rzymski został usunięty z Brytanii, ponieważ utrudniał rozprzestrzenianie się naszego rodu. To dla nas Królowa Zimy wędrowała po świecie chrześcijańskim jak wagabunda w czasie wojny trzydziestoletniej. Wszystko po to, bym ja mogła się urodzić. A ty po mnie. Moja córka włada dziś Prusami i Brandenburgią. Tobie dostanie się Brytania. Jak do tego doszło? Dlaczego to właśnie moje dzieci rządzą najzamożniejszymi ziemiami chrześcijańskimi, a nie jego? – Wskazała ogrodnika z taczkami pełnymi gnoju, który tylko przewrócił oczami i pokręcił głową.
– B-b-bo w twoich żyłach płynie boski... ichor, mamusiu? – wyjąkał książę, zerknąwszy niepewnie na swój nadgarstek.
– Sprytna odpowiedź, ale błędna. Wbrew temu, co opowiadają ci dworscy pochlebcy, zawartość naszych żył nie ma nic wspólnego ani z ichorem, ani w ogóle z boskością. Nasz ród trwa nie dzięki nadnaturalnym domieszkom w naszej krwi i nie dlatego, że dzieci w ogóle coś po rodzicach dziedziczą. Trwa, ponieważ codziennie spaceruję po ogrodzie i rozmawiam z moją córką i twoją przyszłą synową, tak jak moja matka, Królowa Zimy, spacerowała i rozmawiała ze mną. Trwa, ponieważ nawet po piętnastu latach wojny prawie codziennie pisujemy do siebie z moją bratanicą Liselotte, która mieszka w Wersalu. Możesz, jeśli cię to ekscytuje, zaspokajać swą próżność, '77mawiając sobie, że przejażdżki po okolicy w pogoni za szkodnikami są rozrywką godną króla i pewnego dnia pomogą ci władać imperium rozciągającym się od Szachdźahanabadu po Boston; nie mam nic przeciwko twoim małym złudzeniom. Nie pozwolę jednak, abyś wtrącał się do spraw, którym nasz ród zawdzięcza przetrwanie na przestrzeni wieków, wśród epidemii, wojen i rewolucji.
Wynoś się z mojego ogrodu. I nigdy więcej nie przeszkadzaj nam w pracy.
Z każdego innego mężczyzny w Europie (poza Ludwikiem XIV) zostałaby po tych słowach kupka żarzącego się popiołu, ale Jerzy Ludwik tylko trochę się zdziwił.
– Do zobaczenia, mamusiu. Do widzenia, siostrzyczko – powiedział. Oddalił się stępa. Braithwaite i reszta towarzyszących mu dworzan poczerwienieli jak piwonie. Siedzieli sztywno w siodłach, udając, że niczego nie słyszeli. Za plecami Zofii Karolina i Zofia Charlotta wymieniły porozumiewawcze, życzliwe spojrzenia, z najwyższym trudem powstrzymując śmiech.
Leibniz osunął się na ławkę jak zrzucony z wozu worek rzepy. Zwiesił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Zsunął perukę, wystawiając na chłodny powiew wiatru błyszczącą od potu łysinę. Karolinie jeszcze bardziej zachciało się śmiać: jej nauczyciel najwyraźniej miał komicznie słabe nerwy.
Dopiero później dotarł do niej głębszy sens całej sytuacji. Pewnego dnia Zofia umrze. Jerzy Ludwik zostanie elektorem Hanoweru, królem Anglii i przełożonym Leibniza. Zofia Charlotta w dalszym ciągu będzie królową Prus, a Karolina – być może – księżną Walii. Za to Leibniz pozostanie niepojętym dziwakiem, cieszącym się w przeszłości szczególnymi względami kobiet, które przez całe życie pomiatały Jerzym Ludwikiem i upokarzały go na każdym kroku.
Dodatkowych powodów do zmartwień dostarczyła mu rychła, a zgoła niespodziewana choroba i śmierć Zofii Charlotty. Gdyby po tym wydarzeniu nawiązał bliższe kontakty z Rosjanami, miałby na starość przynajmniej jedną bezpieczną przystań, gdzie mógłby spokojnie dożyć swoich dni.
Karolina nie zamierzała jednak do tego dopuścić.