Trwa ładowanie...
fragment
24-04-2013 20:24

Cukiernia pod Amorem 2. Cieślakowie

Cukiernia pod Amorem 2. CieślakowieŹródło: Inne
d27llxz
d27llxz

1995

Tej sierpniowej nocy Waldemar Hryć, cukiernik z ponad­trzydziestoletnim stażem, po raz pierwszy w życiu ze­psuł ciasto drożdżowe. Zamordował je własnoręcznie, po­chłonię­ty przez niedające się opanować, natrętne fantazje o pięknej Helenie Nierychło.

Zanim niepodzielnie zawładnęła jego myślami, zaglądała do cukierni Pod Amorem jedynie jako klientka. Otaczała ją zła sława złodziejki mężów, co mogło dziwić, bo przecież sama miała męża. O dekadę starszy Ryszard Nierychło, emerytowany major wojska polskiego, miał swoje lata, ale nie zasługiwał na miano starca! Dlaczego pozwalał jej szargać swój honor? Czyżby był ślepy na prawdę?

W mieście tak małym jak Gutowo każda tajemnica musi się prędzej czy później wydać. Poprzedza ją plotka, w którą początkowo mało kto wierzy. Kobiety u fryzjera opowiadają ją sobie dla zabicia czasu, a potem nagle – buch! – ktoś zobaczył, kto inny potwierdził i sprawa sta­je się publiczna.

d27llxz

Nierychło musiał zdawać sobie sprawę, że jego żona poszukiwała przygód, a przynajmniej od nich nie stroniła. Ja-ka więc tajemnica wiązała ich małżeństwo?

*

Być może nad tym właśnie zastanawiał się Waldemar Hryć, wyrabiając ciasto drożdżowe na jagodzianki w formie mumii, które tak świetnie rozeszły się poprzedniego dnia. Kiedy sięgał po cukier, nawet nie zauważył, że – całkowicie pochłonięty przez dręczące go troski – dodał do produktu soli.

Pragnął Heleny, myślał wyłącznie o niej. Pożądał jej, jak tylko mężczyzna po jedenastu latach seksualnej abstynencji może pożądać kobiety. Jako że nie miał żadnych kontaktów cielesnych od śmierci żony, był bezbronny niczym dziecko. Zawróciła mu w głowie. Został niespodziewanie zaatakowany i zdobyty bez słowa protestu.

d27llxz

Poznali się miesiąc wcześniej w teatrze w Płocku. Dochodziło południe. Ona przygotowywała we foyer wystawę gobelinów, on chciał wypożyczyć jakiś kostium na Dni Gutowa dla Igi. Uśmiechnęli się do siebie niczym para sta­rych znajomych, a przecież wcale się nie znali! Ona powie­działa:

– Pan Hryć! A co pan tu robi? – jakoś tak całkiem naturalnie. – Może kupi pan mój gobelin? Wszystkie są na sprzedaż.

Była zjawiskowa. Rudowłosa i pulchna. Nieco po trzydziestce. Miała okrągłą twarz, zielone oczy, dwa ujmujące dołeczki w policzkach, szczupłe dłonie, zgrabne nogi, drobne stopy i wyzywające, wysoko uniesione piersi. Pachniała oszałamiająco, a jej zwiewna, prowokacyjnie rozpięta sukienka więcej odsłaniała, niż usiłowała zasłonić.

d27llxz

Patrząc na nią, Hryć przypomniał sobie, że istnieją kobiety. Nie matki, córki, żony, klientki, kontrahentki, nauczycielki, ekspedientki, pielęgniarki. Uświadomił sobie cu­downe zjawisko, jakim są kobiety w ogóle. Westchnął na wspomnienie ich tajemniczego zagłębienia między pier­siami, słonego smaku spoconej skóry, zapachu włosów schną­cych na słońcu. To wszystko, o czym zdążył zapo-mnieć, przygnieciony przez codzienne troski, Helena zawarła w jednym tylko spojrzeniu.

Zrobiło mu się gorąco. Zmieszał się nieco, nie chciał zo­stać uznany za gbura. Popatrzył na gobeliny. Nawet ładne: trochę widoczków, martwa natura, jakieś portrety, wreszcie akt, czyżby samej autorki?

– Czy my się znamy? – zapytał nieśmiało, nie odwracając wzroku od tkanin.

d27llxz

– Któż nie zna cukierni Pod Amorem i jej właściciela? – odpowiedziała słodko.

– Pani jest z Gutowa? – Domyślił się wreszcie i w lot chwycił okazję. – Proszę mi pomóc, błagam panią!

– Skoro pan błaga... – Uśmiechnęła się rozbawiona. – O cóż chodzi?

Gdyby Iga przypuszczała, komu zawdzięcza swoją kreację, pewnie jej radość nie trwałaby długo. Nie domyśliła się jednak, kto dokonał wyboru, i nigdy nie miała się tego dowiedzieć.

d27llxz

To zresztą było bez znaczenia, ponieważ równocześnie działo się tyle innych niepokojących rzeczy. Wystarczyło, że spojrzała na ojca, a od razu się zorientowała, że coś zaszło. Nagle zaczął podśpiewywać! Kupował sobie nowe koszule i spodnie, do czego nigdy nie mogła go namówić. Zmienił wodę po goleniu. Raz po raz mył samochód.

No i ciągle miał jakieś sprawy w Płocku, a kiedyś nawet nie wrócił na noc! Powiedział, że zabrakło mu paliwa i wolał się zdrzemnąć w wozie, niż leźć tyle kilometrów po ciemku przez las. Co tak pilnego załatwiał wieczorem, kiedy wszystkie urzędy i hurtownie są dawno zamknięte, tego nie umiał wytłumaczyć. Natychmiast zmienił temat. Nie znalazł też odpowiedzi na pytanie, czemu nie złapał do Gutowa okazji. Ofuknął ją tylko, że się czepia. Iga wciąż miała przed oczami jego twarz, kiedy podczas Dni Gutowa patrzył na nieznajomą kobietę. Wyglądał jak zakochany! Gdyby sama tego nie widziała, nie uwierzyłaby! Przecież to absurd! Jednak zobaczyła ich i to stanowiło problem. Jak miała wezwać ojca do opamiętania? Przecież był dorosły. Dlaczego zresztą miałby się opamiętać? Bo jego żona, a jej matka umarła? Nawet do Igi nie przemawiał ten argument. Bo tamta jest od niego młodsza? Co z tego, skoro obydwoje są pełnoletni? Na razie Iga nie znała tej kobiety, nie mogła więc posłużyć się jej mężem jako ostatecznym powodem do
zerwania. Czuła do rudowłosej instynktowną niechęć, ale przypuszczała, że to zazdrość, i bardzo się wstydziła. Wyrzucała sobie, że ojciec ma prawo do szczęścia, a ona małostkowo i samolubnie mu je odbiera.

Na razie była o niego tylko zazdrosna, niedługo miała zacząć się bać.

d27llxz

(...)

1895

Alfred Przaska wiedział w Gutowie o wszystkim i wszystko potrafił załatwić. Jak to się działo, że kontrolował całe życie miasta i okolic – nie dociekano, każdy wszak kiedyś mógł potrzebować pomocy, a Przaska nikomu nie odmawiał. Oczywiście miał swoją cenę, czasem niemałą, nie skarżono się jednak, bo nie zawodził nawet w sprawach najtrudniejszych, zdawałoby się skazanych na fiasko.

Dziś nikt już tego nie pamiętał i wydawało to się nieprawdopodobne, ale kiedyś w Gutowie nie było Przaski. Teraz mniej więcej czterdziestolatek, pojawił się w mieście jakieś piętnaście lat wcześniej pewnego słotnego listopadowego popołudnia. Wysiadł z dyliżansu w długim czarnym płaszczu z serży[1] i wytartym, odrobinę za dużym meloniku. W dłoni trzymał niewielki, mocno sfatygowany neseser podróżny. Szybkim spojrzeniem omiótł rynek, postawił kołnierz i, przeskakując kałuże, szybko zniknął w jednej z bocznych uliczek.

Kilka dni później zaczął pojawiać się a to w sklepie Pod Aniołem (wziął małe pudełko belgijskich czekoladek, wypił kawę i przeczytał prasę), a to w trafice (zamówił drogie cygara, których nikt z wyjątkiem hrabiego Tomasza nie kupował), a to u golibrody czy w składzie Gocmana, gdzie nabył kilka wytwornych koszul. Wszystko na kredyt, w zamian jedynie za wyglądającą bardzo nobliwie kartę wizytową o treści:

MECENAS ALFRED PRZASKA

SPRAWY RÓŻNE

Patrząc nań, odnosiło się wrażenie, że bywał w świecie, jest doskonale sytuowany i świadom swej wartości. To stanowiło największy kapitał samozwańczego mecenasa, jako że w sztuce stwarzania pozorów nie miał sobie równych.

Odwiedziwszy niemal natychmiast co znaczniejszych mieszkańców, rozdał na obszarze prawie całego powiatu swą wizytówkę, a przy okazji zebrał ciekawy materiał. Kilka dni później nad drzwiami jego biura przy Owsianej 5 zawisł szyld i stało się jasne, że nowy obywatel zamierza zabawić w Gutowie nieco dłużej.

Ten, kto miał potrzebę lub ochotę sprawdzić, co kryje zwrot „sprawy różne", i zajrzał wtedy do spartańsko urządzonego biura Przaski, zwracał przede wszystkim uwagę na okazały dyplom, potwierdzający uzyskanie przezeń stopnia doktora praw na jakimś egzotycznym uniwersytecie. Dziwaczny język, w jakim dokument wystawiono, którego nie znał nikt w mieście (może był to węgierski, może portugalski lub niderlandzki?), nie pozwalał na zweryfikowanie kwalifikacji mecenasa.

Komuż by zresztą na tym zależało?

I bez tego zapraszano go chętnie na późne śniadania, wczesne kolacje, wystawne obiady i skromne podwieczorki, bo przynosił powiew wielkiego świata, za którym w Gutowie nieustannie tęskniono. Matki oceniały przydatność matrymonialną rzekomego adwokata, ojcowie po elokwencji i stroju starali się odgadnąć stan jego majątku. Rosjanie zrobili szybki wywiad, ale paszport miał w porządku, a papiery czyste. Nigdzie się zresztą poza Kraj Przywiślański[2] w swym krótkim życiu nie ruszał, toteż zo­stawili go w spokoju, zwłaszcza że dawał się ogrywać w pokera, co momentalnie zjednało mu przyjaciół w męskim gronie.

Nie był szczególnie przystojny: niski, łysiejący, ze skłon­nością do tycia i licznymi śladami po ospie, miał jednak ży­wy umysł, poczucie humoru i obycie towarzyskie. Z takimi zaletami mógł szukać szczęścia choćby w samym Płoc­ku, dlaczegóż więc wybrał akurat Gutowo? Na zadane wprost pytanie odpowiadał również pytaniem: „A w czymże taki Płock lepszy jest od Gutowa?", co było uprzejme wobec gutowian, a jednocześnie zamykało im usta.

Wkrótce dostał pierwsze zlecenie, po nim następne i natychmiast się okazało, że ktoś taki jest w Gutowie niezwykle potrzebny. Potrafił zadawać pytania i logicznie kojarzył fakty, pamięć miał doskonałą, a dzięki dyskrecji szybko zdobył powszechne uznanie. Nie odmawiał ani jednej prośbie, choć nie tykał procesów sądowych. Mówił, że jeszcze żaden sąd nie rozwiązał żadnej sprawy tak, by zadowolone były obie strony. Jemu zaś udało się to wielokrotnie.

Był użyteczny. Wiedział, komu brakuje gotówki, a kto poszukuje dobrej lokaty, która panna szuka męża i jakim posagiem dysponować będzie po ślubie jej wybranek, kto na gwałt potrzebuje paszportu oraz komu warto dać łapówkę, by ominąć urzędniczą mitręgę i szybko załatwić interes. Umiał znaleźć fachowca do każdego zadania i rozwiązać każdą tajemnicę. Ciągle był w ruchu, jakby nie potrafił usiedzieć na miejscu, ale wszędzie przyjmowano go z otwartymi ramionami, bo przyjaźnił się ze wszystkimi i wszyscy go potrzebowali. Emigrujący do Ameryki chłopi i Żydzi mieli do niego takie zaufanie, że niczym w banku deponowali w kancelarii Przaski swe oszczędności, a on im je przesyłał, gdy już zakotwiczyli się na nowym miejscu.

W jednym tylko nie spełnił pokładanych w nim nadziei: nie uszczęśliwił żadnej panny. Mieszkał samotnie, wciąż w tym samym domu przy Owsianej, który po kilku latach należał już do niego, teraz odnowionym i elegancko urządzonym. Był człowiekiem ustosunkowanym i zamożnym. Zatrudniał czworo służących: pokojówkę, kucharkę, lokaja i stangreta. Utył, wyłysiał i niezmiennie trudnił się rozwiązywaniem „spraw różnych".

Marianna, bardzo zmęczona dwunastokilometrowym marszem z Zajezierzyc do Gutowa, odnalazła wreszcie uliczkę Owsianą i zatrzymała się przed kamienicą numer pięć. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Bała się tego, co chciała zrobić, ale jeszcze bardziej bała się zostać we wsi, bo znoszenie konsekwencji niesławy było ponad siły. Rozejrzała się w prawo i w lewo, weszła na stopień i pociągnęła za sznurek dzwonka. Niemal natychmiast po­jawił się lokaj.

– Do pana Przaski – powiedziała głosem, który ledwo wydobywał się z krtani.

– Pan mecenas wyszedł.

– A kiedy wróci?

Zmęczona i przygarbiona, położyła na schodku małe zawiniątko. Lokaj wpuścił dziewczynę do sieni.

– Niech panna zaczeka – powiedział i zostawił ją samą, by po półgodzinie pojawić się znów w drzwiach kancelarii i tym samym obojętnym tonem zaanonsować: – Pan mecenas prosi.

Widząc Mariannę, Przaska wstał zza biurka.

– Panna Blatko? A cóż sprowadza w moje niskie progi?

– Bieda – wyszeptała.

Wskazał jej krzesło. Usiadła i przez chwilę przyglądała się liściom winorośli wydrukowanym na kolorowej tapecie pokrywającej ściany. Pociągnęła nosem, by się nie rozpłakać.

– Napije się panienka herbaty? – zagadnął z sympatią, chcąc nieco ocieplić atmosferę.

– Chętnie – odpowiedziała, a mecenas zadzwonił na lokaja.

– Lucjanie, nastaw samowar. A cóż tam u brata? – zwrócił się znów do Marianny. – Odzywał się ostatnio?

– Właśnie z tym przychodzę... Napisał, żeby do pa­na...

Przaska bacznie spojrzał na dziewczynę. Nie byłby so-bą, gdyby nie domyślił się, o co może chodzić.

– Chciałaby panienka też wyjechać?

– Tak.

– Kiedy?

– Jak najszybciej.

– A po cóż ten gwałt? Brat, rozumiem, to była sprawa pilna, gardłowa prawie, no ale panienka nie ma chyba nic na sumieniu? – Chciał, by zabrzmiało to dowcipnie, kiedy jednak wypowiadał to zdanie, nagle pożałował, bo dziewczynie wcale nie było do śmiechu. Wciąż siedziała skurczona, poszarzała na twarzy, mnąc w zdenerwowaniu chusteczkę. – No dobrze – powiedział, by zaoszczędzić jej wchodzenia w zbędne szczegóły. Zresztą domyślał się, co może być powodem tej desperackiej decyzji. Mariannie nie było źle u dziadka Wincentego Rogali. Śpiewała w chórze kościelnym, prowadziła ochronkę w pałacu, miała chyba jakiegoś starającego się, zdaje się porządnego chłopaka, w dodatku szlachcica, czegóż mogła pragnąć więcej? Dlaczego decydowała się na emigrację i wyjazd ku niepewnemu, w warunkach, na które on, gdyby był jej ojcem, absolutnie nie wyraziłby zgody?

– Proszę mi pomóc... – wyszeptała błagalnie, unikając jego wzroku. – Ja muszę wyjechać!

– Tak, oczywiście, zrobię, co w mojej mocy, jednak to musi potrwać. Czy ma panienka paszport?

– Nie.

– A pieniądze?

– Tylko dwadzieścia dolarów.

– To mało, mało... – Mecenas chodził po kancelarii i pocierając dłonie, intensywnie myślał.

Istniała jedna przyczyna, która, poza biedą, mogła taką pannę jak Marianna Blatko zmusić do ucieczki: ciąża. Jeśli miał rację, a Przaska rzadko się mylił, to jeszcze bardziej komplikowało sprawę. Nie chciał brać na swoje sumienie zdrowia matki i nienarodzonego dziecka, wysyłając ją w tak daleką i męczącą podróż. Dyskretnie spojrzał na dziewczynę. Siedziała zgarbiona, załamana, zdana na jego łaskę.

Nie chodziło o pieniądze, których nie miała – jeśli jej pożyczy, odda mu na pewno, tacy ludzie dług traktują niczym najważniejsze zobowiązanie. Ale jak powiedzieć prosto w oczy dziadkowi, który właśnie jemu zleci poszukiwania, że niczego nie wie o wnuczce? Gdyby to obmyślili oboje, stary przecież byłby tu z nią teraz. Gdzie przechować uciekinierkę przez kilka dni, które zajmie załatwienie wszystkich spraw?

Przaska podszedł do okna i choć było dopiero południe, odruchowo zasunął zasłony. Marianna spojrzała nań pytająco.

– Będą panienki szukać. Dziadek, matka...

– Matka... – wyszeptała cicho. – Ona wie.

– Panienki matka wie wszystko. – Mecenas pokiwał głową. – Jej przenikliwość zawsze mnie zdumiewała.

– Powiedziała, że wszystko będzie dobrze.

– W Bogu nadzieja...

Tego samego dnia mecenas wywiózł Mariannę do Płocka. Nazajutrz zakupił dla niej kufer podróżny i najniezbędniejsze rzeczy oraz umieścił na kilka dni w pensjonacie Bolero jako swoją kuzynkę, pannę Witwicką. Wieczorem skontaktował się z agentem Hamburg-America Line, kupił szyfkartę[3] oraz zasięgnął informacji, kiedy odbędzie się najbliższa ekspedycja emigrantów. Miał kilka dni, był więc pewien, że zdąży dostarczyć jej również paszport, by wszystko odbyło się legalnie, na wypadek gdyby kiedyś zechciała jednak wrócić do kraju.

I mimo że troskliwie się nią zajął, nie zrobił dla Marianny więcej, niż to było konieczne. Poleciwszy ją opiece agenta linii okrętowej z szyfkartą na trzecią klasę linii Hamburg – Nowy Jork, tydzień później pożegnał dziewczynę w Płocku. Od tego dnia miała u niego dług w wy-sokości stu pięćdziesięciu siedmiu rubli.

Żydek Szmul Putzman wysyłał emigrantów do Ameryki tuzinami. W tej chwili poza Marianną miał jeszcze pięciu legalnych. Pozostali: trzech mężczyzn w wieku poborowym i jedna kobieta, jako nieposiadający paszportu, musieli przejść do Prus przez zieloną granicę. Tymczasem dni mijały w oczekiwaniu na dwóch brakujących chętnych.

Tydzień później ruszyli.

Najpierw jechali żydowską furką do Włocławka, by tam wsiąść do pociągu Kolei Warszawsko-Bydgoskiej i w wagonie czwartej klasy (bo blisko i nie ma co marnować rubli na zbytki) dotrzeć do granicznego Aleksandrowa. Po kontroli, która, jak zapewniał ich agent, będzie jedynie formalnością, mieli przesiąść się w Thorn[4] do schnellzuga[5] Prusko-Heskich Państwowych Kolei Żelaznych, by stamtąd przez Bromberg[6], Kreutz[7] i Berlin ruszyć wprost do portowego miasta Hamburg. W Hamburgu zajmie się nimi inny agent tej samej linii i, jeśli dopisze im szczęście, statek wkrótce wypłynie w morze. Wszystko zależy od tego, czy zwerbowano komplet pasażerów. Jeśli nie, przyjdzie znów czekać. Zamieszkają w przytułku św. Józefa albo jakimś domu kompanii morskiej, ale podróż mają opłaconą z życiem[8], więc o nic nie muszą się martwić.

W pociągu emigranci, podnieceni podróżą i przekraczaniem granicy, rozmawiali o rodzinach, które pozostawili w kraju, i o tym, czego spodziewają się po przybyciu do Ameryki. Wszyscy mieli w głowach gotowe plany, a pierwszym z nich było: dobrze się najeść. Podobno w tej Ameryce codziennie stać człowieka na ciastka, mięso je się trzy razy dziennie, pracuje osiem godzin i przynajmniej raz w tygodniu chodzi do teatru. To kraj mlekiem i miodem płynący. Te nadzieje podsycali też sprytni agenci, nic dziwnego, że tak wielu zdecydowało się na podróż.

Pokazując sobie nawzajem fotografie krewnych, którzy wyjechali przed nimi, ubranych w koszule z krochmalonymi kołnierzykami, emigranci podziwiali ich jedwabne krawaty, eleganckie garnitury, z których kieszeni zwisały ciężkie łańcuszki pozłacanych zegarków, paradne kapelusze, laski o srebrnych gałkach i wielkomiejski szyk kobiecych sukien.

Ale przede wszystkim mówili o jedzeniu. Dość już mieli kaszy, kartofli i mleka. Nawet w kmiecych[9] domach masło było jedynie na sprzedaż, a jajecznica pojawiała się na talerzu tylko w niedzielę. Zresztą komorników[10] ani zagrodników[11] nie byłoby stać na emigrację. Skąd mieliby wziąć dwadzieścia pięć rubli na paszport albo dziesięć na przeprowadzenie przez granicę? Od kogo pożyczyć na szyfkartę, skoro cała podróż kosztowała ponad sto dwadzieścia rubli? Zmuszeni do pozostania w kraju, skazani na niedostatek, karmić się mogli jedynie marzeniami.

Spośród swoich towarzyszy podróży Marianna początkowo nikogo nie znała. Wciąż była w szoku i niewiele zauważała z tego, co działo się wokół niej. Niosąc swój mały kuferek, szła potulnie za resztą grupy. Dopiero w Aleksandrowie, umieszczona w wagonie trzeciej klasy na twardej drewnianej ławce, zrozumiała wreszcie, że od tej pory jej życie ma potoczyć się zupełnie innym torem.

Był maj, a za oknami pociągu pyszniła się wiosna, ale in­ne – pruskie – domy i krajobrazy nie przyciągały wzroku dziewczyny, bo w sercu miała pustkę, a w głowie zamęt. Nie czuła jeszcze miłości do syna, który, poczęty w Polsce, miał się urodzić za kilka miesięcy w odległym Chicago. Na razie tęskniła za tym, co być może bezpowrotnie zostawiała, za dziadkiem, matką i hrabią Tomaszem, który rzekomo kochając, tak bardzo ją skrzywdził.

Po dziesięciu dniach oczekiwania oraz przejściu badań lekarskich emigranci zobaczyli wreszcie cumujący przy nabrzeżu wielki parowiec o nazwie Prussia. Gigantyczna góra stali, wielkości kilku kościołów, porażała ogromem. Na trzech pokładach statek mógł pomieścić sześćdziesięciu pasażerów w pierwszej klasie i niemal tysiąc ośmiuset w trzeciej.

Ci ostatni mieli przed sobą dwa tygodnie piekła, stłoczeni niczym bydło w wielkich kajutach, gdzie trudno było się przecisnąć pomiędzy ustawionymi jedno przy drugim piętrowymi łóżkami, ze szpar w suficie sypały się śmieci, zawszonymi kocami nie sposób było się okryć, a bagaże jeździły w tę i we w tę przy każdym przechyleniu statku.

Tam właśnie znalazła się Marianna. Od początku podróży trzymała się blisko małżeństwa Goślickich spod Płocka, którzy odnosili się do niej z przyjaźnią i otoczyli troską, jakiej się nie spodziewała. Zofia i Tadeusz przekazali swoje dwunastomorgowe gospodarstwo młodszemu synowi, jechali zaś do starszego, który wyemigrował kil-ka lat wcześniej i teraz zamierzał się ożenić. Tadeusz znał już uciążliwości podróży, bo wcześniej był w Ameryce, dlatego nic go nie dziwiło. Mieli trochę swojego jedzenia, wiedząc, że posiłki serwowane na statku nadają się co najwyżej dla świń. Wieźli też parę gomółek sera, chleb, trochę lekarstw, kilka pęt kiełbasy, a nawet wódkę.

Kobiety i mężczyzn niespokrewnionych ze sobą okrętowano osobno, rodzin zaś nie rozdzielano, toteż Gośliccy, by móc nadal opiekować się Marianną, musieli skłamać, że to ich córka. Potwierdzili oszustwo drobną łapówką i nikt się nie sprzeciwiał, by zajęła pryczę w tej samej kajucie. Wkrótce po zakwaterowaniu każde z nich dostało blaszaną manierkę, łyżkę oraz miskę, które miały służyć do samego Nowego Jorku.

– Będą nas karmić solonymi śledziami, kartoflami w łu­pinach i suchym chlebem, poić gorzką czarną kawą, czasem herbatą. Takich tu się należy spodziewać zbytków – po­wiedział Tadeusz, kiedy wreszcie zajęli miejsca. – Oby nie było burzy. Módlcie się tylko, żeby nie było burzy! – dodał i przeżegnał się nabożnie.

– Ty zawsze myślisz tylko o najgorszym! – ofuknęła go Zofia. – Wyplujże to słowo, człowieku! – dodała, spogląda­jąc na Mariannę.

Po kilku dniach znajomości wprawnym kobiecym okiem odkryła jej tajemnicę, otoczyła więc biedną dziewczynę serdeczną opieką. Stały razem, gdy statek odbijał od nabrzeża, i choć nikt ich nie żegnał, patrzyły na ten obcy kraj jak na swój własny, roniąc łzy wzruszenia.

Niemal od początku podróży Mariannę męczyły mdłości. Leżała na pryczy zwinięta w kłębek, zmęczona ko­łysaniem statku, i rozpamiętywała to, co za jej przyzwoleniem stało się wtedy w Zajezierzycach. Wyrzucała sobie łatwość, z jaką uległa hrabiemu, żałując, że musiała opuścić dziadka i rodzinną wieś, by ujść niesławie. Wiedziała jednak, że stało się to, co musiało się stać. Kochała Tomasza Zajezierskiego i tylko siebie, nie jego, winiła. Jako być może jedyna z podróżnych niczego nie oczekiwała od Ameryki, niczego nie planowała, nie wyobrażała sobie nawet, jak będzie wyglądało jej dziec­ko, kiedy się urodzi. Choć rosło w niej nowe życie, była jak martwa.

Karmiona i pojona przez troskliwą Zofię i okrywana przez Tadeusza, naprawdę była przez nich traktowana niczym córka. To Tadeusz, dowiedziawszy się od kogoś, że na mdłości najlepszym lekarstwem jest kostka cukru skropiona sokiem z cytryny, wysilił cały spryt, by ulżyć biednej dziewczynie, i stawał na głowie, aby codziennie zażyła swój medykament.

Trzeciego dnia statkiem zakołysało znacznie mocniej niż dotychczas. Pozostawione luzem bagaże przesuwały się od jednej ściany do drugiej, zdezorientowani pasażerowie trzymali się kurczowo pryczy, płakali ze strachu i odmawiali modlitwy. Gdzieś ponad ich głowami żałośnie wył wiatr, bałwany wody chlustały z jednej strony na drugą, wielki parowiec trzeszczał niczym maleńka łódeczka.

Przerażeni ludzie żegnali się znakiem krzyża, paląc gromnice, inni zło­rzeczyli Bogu i naturze, przeklinając swój tułaczy los. Po­tworne zawodzenie wiatru wzmagało się, statek to wspinał się na falę, to znów opadał. Wydawało się niemal pew­ne, że za chwilę zatonie, grzebiąc wszystkich wraz z ich skromnym dobytkiem i marzeniami, których nie zdołają dowieźć do swej ziemi obiecanej.

Nagle pośród wrzawy dał się słyszeć cichy śpiew. To Zofia, drżąc i szczękając zębami, zaintonowała pieśń Kto się w opiekę odda Panu swemu. Dołączyły do niej głosy Tadeusza i Marianny, a w kilka chwil zgromadzeni w kajucie Polacy, których jeszcze nie powaliła choroba morska, śpiewali razem z nimi, modląc się o przeżycie w tej łupince, która, zdawało się, była bez szans wobec rozszalałego żywiołu.

Burza trwała wiele godzin, a przez ten czas wszyscy wielokrotnie pożegnali się z życiem. Jednym lęk zakneblował usta, innych zmuszał do niekontrolowanych krzyków bądź płaczu. W tej strasznej chwili, pośród słów śpiewanej w spazmach strachu modlitwy Marianna po raz pierwszy pomyślała o swym dziecku. Nie czuła się jeszcze matką, ale coś zmuszało ją do zachowania spokoju, choć bała się nie mniej niż inni. Pomagało jej wsparcie Zofii i Tadeusza, ale jeszcze bardziej słowa matki, która z pewnością przestrzegłaby ją przed niebezpieczeństwem.

Nad ranem wicher ucichł, niebo się rozpogodziło, statek znów jedynie lekko kołysał się na fali. Wszystkich pasażerów wypędzono na pokład, a w tym czasie marynarze mieli posprzątać kajutę. Marianna, zmęczona i niewyspana, na chwiejnych nogach weszła po trapie na pokład. Zmrużyła oczy, spojrzała dookoła i wydała z siebie westchnienie zachwytu:

– O, Panie, który stworzyłeś ten świat, bądź uwielbiony!

Wszędzie jak okiem sięgnąć rozpościerał się błękit. Gdzieś daleko, daleko na horyzoncie szmaragdowa woda zlewała się z szaroniebieskim niebem, zamykając świat w olbrzymiej lśniącej kuli. To był ocean. Dziś spokojny, aż nie do uwierzenia, że jeszcze wczoraj rzucało olbrzymim statkiem w górę i w dół z siłą straszliwego i okrutnego mocarza.

Marianna odmówiła Zdrowaś Maryjo, dziękując Matce Boskiej za opiekę, i długo stała w niemym zachwycie, przyglądając się bezmiarowi oceanu.

Gdy wszyscy wrócili pod pokład, zaganiani przez marynarzy niczym bydło do obory, Gośliccy odkryli brak jednego kuferka. Również inni pasażerowie, w tym Marianna, stwierdzili braki w dobytku. Jednak niezrażeni majtkowie nie odpowiadali na ich pytania, udając, że nie rozumieją po polsku. Jeden z nich z wtoczonej pod pokład beczki wyjmował za ogon śledzie i rzucał w kierunku zgłodniałych emigrantów.

– Szansy na odzyskanie rzeczy nie mamy – stwierdził smutno Tadeusz. – Już oni wiedzą, gdzie co ukryć, tak żeby nikt nie znalazł. Zresztą nie po to harują od świtu do nocy za marne grosze. Po to tu są. Na każdym statku kradną. Szkoda kożucha... No, ale dobrze, żeśmy przynajmniej dolary ze sobą zabrali! – wyszeptał na koniec z nieukrywaną satysfakcją, klepiąc się po wydatnym brzuchu, na którym pod koszulą miał zawiązany płócienny pas z zaszytymi kilkoma złotymi dwudziestodolarówkami. – To by dopiero była strata! Bo co insze, to sobie kupimy. W Ameryce niczego nie zbraknie... – dodał, machając ręką w geście pogardy dla złodzieja. Nie zamierzał psuć sobie i żonie radości próżnymi żalami. Zofia uśmiechnęła się blado i pogładziła go po spracowanych plecach.

Marianna odruchowo położyła dłoń na sercu. Ona też dobrze ukryła swój najcenniejszy skarb. Pierścień Zajezierskich, owinięty w chusteczkę z monogramem, od dnia jej ucieczki z domu spoczywał w małym woreczku zawieszonym na szyi. Oprócz srebrnego krzyżyka podarowanego przez dziadka w dniu pierwszej komunii, z którym nie rozstawała się nigdy, sygnet z gwiazdami był jedyną pamiątką i wspomnieniem po życiu, którego się raz na zawsze wyrzekła.

Marianna oddała Tadeuszowi swojego śledzia, sama zaś zjadała tylko – i to na wyraźną prośbę Zofii – ugotowany w łupinie, ostygły już całkiem ziemniak.

Gdyby Szczęsny Sikorski wykazał trochę więcej determinacji, gdyby wcześniej nie próbował celem uratowania Marianny zabić człowieka (z mizernym zresztą skutkiem), może tym razem by się udało? Może przemocą zmusiłby Przaskę do wyjawienia prawdy, dowiedziałby się, dokąd uciekła, jakimś cudem ją dogonił, może gorącymi łzami skruszyłby jej serce i zapewnił, że potrafi ją uszczęśliwić, zanim nie było za późno?

Tak się jednak nie stało. Szczęsny pojechał co prawda do Gutowa, rozumując słusznie, że tędy wiodła droga ucieczki Marianny. Zastukał też do drzwi mecenasa, ale nie zastał go w domu. Usłyszał od lokaja, iż jego pan zabawi przez dwa, trzy dni w Płocku, i choć czym prędzej ruszył w drogę, nie odnalazł ani jego, ani dziewczyny. Zniechęcony, wrócił do Sikor, by po kilku dniach spróbować raz jeszcze.

Ale mimo że zobaczył się z mecenasem, niczego się o Mariannie nie dowiedział. Przaska stanowczo twierdził, iż jej ostatnio nie widział, sugerując poszukiwania wśród rodziny, może w Warszawie? W imieniu starego Rogali, dziadka Marianny, chłopak poprosił go o pomoc, na co Przaska, wykręcając się wieloma zajęciami, wyraził zgodę dopiero po usilnych błaganiach.

Minął tydzień bez żadnych wieści i Szczęsny znów pojechał do Gutowa. Przaska, spostrzegłszy go w drzwiach, szybko zmyślił jakąś historyjkę, zapisał na kartce pierwszy lepszy warszawski adres i posłał tam chłopaka, licząc, że nim kłamstwo wyjdzie na jaw, Marianna będzie już daleko.

I tak się właśnie stało.

[1] Tkanina wełniana o skośnym splocie, używana zazwyczaj na płaszcze.

[2] Od 1867 roku oficjalna nazwa byłego Królestwa Polskiego.

[3] Bilet na statek (niem.).

[4] Toruń (niem.).

[5] Pociąg pośpieszny (niem.).

[6] Bydgoszcz (niem.).

[7] Krzyż (niem.).

[8] Tu: wyżywieniem i noclegami.

[9] Kmieć – w dawnej Polsce chłop posiadający własne gospodarstwo.

[10] Chłop bezrolny, mieszkający kątem w cudzej chacie, „na komornym".

[11] Chłop posiadający niewielki przydział ziemi, niewystarczający do wy-żywienia rodziny, zmuszony do najmowania się do pracy.

d27llxz
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d27llxz