Piąty maja zastał mnie pod latarnią.
Minął właśnie rok, odkąd wyjechała Zuzia, a ja zaczęłam pracować na ulicy.
Urzęduję codziennie na rogu Zielonej i Smutnej. To ładne miejsce. Szczególnie urzekająca jest perspektywa Zielonej z rysującymi się w oddali wapiennymi zboczami. Jest na co popatrzeć. Gdybyście kiedyś tędy przejeżdżali, zerknijcie. Miasto przylepione jest do skały jak plaster miodu. Nigdzie indziej czegoś takiego nie zobaczycie. A jeśli nawet ktoś przegapi widoki, to mnie z pewnością nie. Wyróżniam się. Jestem rozpoznawalna na pierwszy rzut oka. Wyglądam nieco ekscentrycznie, ale cóż, taka praca. Muszę być widoczna z daleka. Jezdnia sprawiała dzisiaj wrażenie szerszej niż zazwyczaj i wydawało mi się, że kierowcy zatrzymują na mnie wzrok krócej niż każdego innego dnia.
Ciepły wiosenny deszcz przemył niedawno ulice i woda spływała jezdnią ku rzece. Samochody mijały mnie z szumem. Jechały nieprzerwanym ciągiem i zatrzymywanie ich graniczyło z cudem.
Z niektórymi kierowcami pozdrawialiśmy się uniesieniem ręki. Mieliśmy już ze sobą do czynienia. Inni pokrzykiwali zaczepnie:
- Hej, lala, but ci się rozwala! – i umykali z piskiem opon.
Nie pozostawałam im dłużna.
Byli też tacy, co wjeżdżali w sam środek kałuży. Sprawiała im frajdę próba ochlapania mnie wodą, co sporo mówi o ich psychice.
Po kilku godzinach dreptania w tę i z powrotem byłam kompletnie wyczerpana.
Przemokły mi buty. Z chęcią zeszłabym z posterunku, ale nie mogłam, dopóki nie pojawiła się zmienniczka. Czekałam na nią z utęsknieniem. W końcu mam już swoje lata i takie wystawanie na ulicy trochę mnie męczy. Od czasu do czasu ulegałam przywołującym gestom pani Kazi i przystawałam przy kiosku, by zamienić z nią parę słów. Ona niezmiennie twierdzi, że mam gównianą robotę, ale jej też nie jest lekko. Siedzi bidula w dziupli i wyczytuje z gazet ludzkie historie. Ja przynajmniej się nie nudzę. Na ulicy dużo się dzieje. Mogę śmiało powiedzieć, że towarzyszy mi aż nadmiar emocji. O, choćby teraz. Patrzcie, nowiutki jaguar. Założycie się, że jak uniosę rękę, zahamuje tuż przy mnie? Lepiej się nie zakładajcie, bo przegracie. No i proszę, słyszycie ten pisk opon?
Pani Kazia nie ma o tej porze wielu klientów, więc z nudów gapi się na to, co robię. Ma taką minę, jakby przed chwilą wyczytała w swoich gazetach moją historię i nie mogła w nią uwierzyć.
- Jakiś problem? – pytam.
- Nie, nie, tak się tylko zastanawiam.
No i dobrze. Od zastanawiania się nikomu jeszcze nic nie ubyło. Pani Kazia czasami mnie denerwuje, ale przyznam, że od czasu do czasu lubię posłuchać jej opowieści o tym, co złego przytrafiło się innym ludziom. Zawsze to jakaś pociecha.
Tak czy owak obie jesteśmy skazane na obserwowanie świata z perspektywy rogu Smutnej i Zielonej. I to nas łączy.
Pani Kazia ma dar koordynowania każdej mojej wolnej chwili z własną wolną chwilą. Teraz też przywołała mnie zdecydowanym ruchem dłoni.
- Chodź no tu Julka, coś ci pokażę. Coś podobnego... Co za cholera...
I zanim zdążę okazać zainteresowanie bądź jego brak, ona już opowiada o kobiecie, która miała ośmioro dzieci, bo mąż był taki religijny, że nie stosował kondomów, a jak dziewiątą ciążę po kryjomu usunęła, to ją zadenuncjował. Dostała rok więzienia. A mąż…
Ze szkoły wypadła gromada rozwrzeszczanych dzieciaków. Część pognała w dół ulicy, ale spora grupa ustawiła się karnie przy krawężniku, czekając na szczelinę, przez którą będą mogły się przedrzeć, by dostać się do domów.
Skupiłam wzrok na kierowcy tira i to wystarczyło, by przyhamował. To się nazywa siła perswazji. Jedno spojrzenie i jest mój.
- Dobra, później mi pani dokończy, teraz lecę.
Jeszcze niedawno była to cicha uliczka, na której chłopcy grali w piłkę, sąsiadki rozmawiały, nie wychodząc z domu, tylko wychylając głowy z okien, a gołębie i kury wygrzebywały nasiona naniesione przez wiatr. Nie było tu wtedy miejsca dla kogoś takiego jak ja. Ale odkąd zaczęła się budowa obwodnicy i zamknięto przelotówkę, cały ruch został skierowany przez miasto. Wtedy zaczął się huk, szum, pękanie ścian, wypadki jeden po drugim. Ludzie protestowali, że szkoła, że przedszkole, że nerwy, ale nic nie można było poradzić. Ważniacy mieli jedną odpowiedź: państwo wydaje fortunę na nową obwodnicę i powinniśmy przez jakiś czas wytrzymać większe natężenie ruchu. Jedynym ustępstwem na rzecz bezpieczeństwa była peleryna i łopata ze znakiem stopu dla kogoś, kto się odważy przyjąć etat pomarańczowego kapturka.
Kilka razy zmieniano koncepcje budowy obwodnicy, bo inżynierowie od dróg i różni specjaliści rządowi twierdzili, że najprościej będzie odciąć kawałek zbocza i tamtędy puścić nową trasę. Radni byli zdania, że akurat tego nie wolno robić. Lepiej niech droga będzie dłuższa, a budowa potrwa dłużej, byle tylko nie ruszać wzgórza.
- A niby dlaczego? – pytali specjaliści.
- Bo nie! – argumentowali radni.
Aż kiedyś jeden się wygadał, że pod miastem i wewnątrz wzgórza mieszkają tacy, których nie wolno budzić. Cała Polska miała ubaw z naszych duchów. No i niech się śmieją, my swoje wiemy. Pielęgnujemy przesądy i ulegamy tym samym obsesjom co i nasi przodkowie. A co, nie wolno? Demokracja jest, więc nikt nam nie zabroni. Miasto cudów, tak o nas mówią. Głównie z powodu funduszy, które znajdują się zawsze i na wszystko; że niby z podziemnego skarbca je wyciągamy.
Śmiech śmiechem, ale od razu pojawiły się tłumy turystów, żeby sprawdzić, co my tu takiego mamy, czego oni jeszcze nie widzieli. A figa! Lepiej niech obcy trzymają się z daleka. Nie chcemy kłopotów.
Ostatecznie jakieś ekspertyzy wykazały, że wzgórze jest dziurawe jak sito i rzeczywiście lepiej go nie ruszać. Postanowiono, że obwodnica okrąży zarówno miasto, jak i wzgórze.
Po pracy często wdrapuję się na stok, by popatrzeć z góry, jak przebiega budowa. Cały czas mam nadzieję, że wszystko się uda i nikomu nic się nie stanie. Na razie wszystko idzie dobrze. Oby tak dalej, bo ruch w centrum staje się nie do wytrzymania. Teraz jest już tu istny cyklon. Stojąc na skrzyżowaniu Zielonej ze Smutną, czuję, jak ziemia drży.
Trzeba być samobójcą, by wystawić nogę na jezdnię. Pasy białe, pasy czerwone, migające żółte światło, znaki ograniczające i ostrzegające, wszystko na nic. Kierowcy tirów nic sobie z tego nie robią. Gnają na złamanie karku. Królowie szos. Hulaj dusza, piekła nie ma! Wejście na pasy, nawet w bojowym pomarańczowym stroju i ze znakiem STOP na długim kiju, stało się nie lada wyzwaniem. Nawet jeśli jeden kierowca się zatrzyma, to w przeciwną stronę pędzi nieprzerwany sznur samochodów. Pomarańczowy kapturek musiałby mieć odpowiednika po drugiej stronie jezdni, który zatrzymywałby auta pędzące drugim pasem. W pojedynkę nie zawsze ma szansę.
Pierwszy wytrzymał tydzień. Zginął pod kołami tira.
Drugiego poturbował rozpędzony fiat.
Na trzecim zatrzymał się autokar.
No cóż, pierwsze koty za płoty.
Dokładnie pamiętam dzień trzeciego wypadku, bo to właśnie wtedy Zuzia oznajmiła mi, że wyjeżdża za granicę.
Myślałam, że to jakiś żart.
- Mamo, przecież to tylko pół roku. Wezmę urlop dziekański. Nie gniewaj się, ale wszyscy wyjeżdżają, ja też muszę spróbować. Jeśli tego nie zrobię, będę miała do siebie żal i do ciebie też, i obie będziemy nieszczęśliwe.
To nie był żart.
Wiecie, co jej odpowiedziałam?
Nic. Zabrakło mi konceptu.