"Ciemno, prawie noc": wstrząsający film na podstawie książki Joanny Bator opowie o pedofilii w Wałbrzychu
Filmy poruszające niewygodne tematy robią furorę w Polskim kinie. Po "Klerze" przyszedł czas na adaptację książki Joanny Bator. "Ciemno, prawie noc" porusza kwestię zaginionych dzieci, które padły ofiarą pedofilów.
Kiedy Wałbrzychem wstrząsa seria tajemniczych zaginięć dzieci, do miasta przybywa dziennikarka Alicja. Powracająca po latach w rodzinne strony, nieustępliwa reporterka chce poznać rodziny zaginionych i rozwikłać zagadkę, wobec której nawet policja okazuje się bezsilna. W trakcie prywatnego śledztwa Alicja – dość nieoczekiwanie – wpada na trop dramatycznych wydarzeń, które swój początek miały dekady temu.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa W.A.B. prezentujemy fragmenty książki Joanny Bator, "Ciemno, prawie noc", która posłużyła za inspirację do filmu o tym samym tytule.
Pod domem dziecka stał policyjny samochód, obok niego młodziutki policjant w nerwach i świeżych strupkach po goleniu.
– Co się stało? – zapytałam przerażona, że znikło kolejne dziecko albo któreś odnaleziono martwe.
– Udzielać informacji mi nie kazano! – wystrzelił mundurowy i zesztywniał na baczność, dałam mu więc spokój i pobiegłam przez pusty teraz plac zabaw, na którym wielka choinka tkwiła jak uśpiony troll. Bałam się, że gdy odwrócę się plecami, kosmata łapa złapie mnie za gardło. Na schodach minęłam trzech innych policjantów, jeden miał twarz ściągniętą w supeł wokół wielkiego nosa i też wyglądał na trolla.
Marian Waszkiewicz siedział za biurkiem z twarzą ukrytą w dłoniach. Zaczeska odkleiła się od jego czaszki i zwisała smętnie nad prawym uchem. Przez moment miałam ochotę poprawić te smutne włosy, poczułam się, jakbym go podglądała.
– Zaginął – powiedział, nie podnosząc głowy, i dopiero teraz
zrozumiałam, że płacze.
– Kto?!
– Mareczek, mój syn. Wczoraj rano wyszedł i nie wrócił. Telefonu nie odbiera – załkał. Podeszłam do biurka i dotknęłam jego ramienia. Czułam, jak wstrząsa nim płacz.
– Mieliśmy dziś jechać z dzieciakami na wycieczkę – wydusił.
Podniósł na mnie w końcu czerwoną, napuchniętą twarz i w jego oczach było coś jeszcze oprócz rozpaczy. Mój strach rozpoznał w nich swojego brata.
– Do Wrocławia na wystawę mieliśmy. Autokar załatwiony, prowiant. Dzieci muszą z pięknem obcować! Panorama Racławicka to jest sztuka, a nie, że baba nago pójdzie do łaźni i zdjęcia zrobi grubym babom. Ostatnio w telewizji jeden artysta mówił, że inspirują go mięsożerne rośliny i sztuczne zęby! Ja tego nie rozumiem – zapłakał stary Poleszuk i wiedziałam, że nie ma na myśli sztuki współczesnej.
– Czego pan się boi?
Marian Waszkiewicz spojrzał na mnie.
– Wie pani, co robi w takiej sytuacji prawdziwy Poleszuk? – Wysmarkał nos w wielką kraciastą chustkę, nie wiedziałam, że ktoś ich jeszcze używa i że ktoś zgadza się je potem prać.
– Prawdziwy Poleszuk wódki się napije i strzeli sobie w łeb! Napije się pani ze mną? Ja w pani czuję poleską duszę, jak u Tadzika. Skąd pani pochodzi?
– Stąd.
– Nie szkodzi!
Wypiliśmy po setce. Nadal czułam ogień w przełyku, gdy Marian Waszkiewicz nalał drugą setkę.
– Wie pani, co bym zrobił, gdybym był młodszy? Zacząłbym wszystko od początku. Od nowa! – Zamierzał walnąć pięścią w biurko, ale w połowie się rozmyślił i dźwięk zabrzmiał żałośnie jak klaps.
Wypiliśmy i chwilę siedzieli w milczeniu tak ciężkim i łykowatym, że można by je posiekać na desce jak zimową polską natkę. Ktoś zastukał do drzwi i usłyszałam głos żony Mariana.
– Precz! – warknął mąż i nawet nie spojrzał w stronę głosu, który zamilkł, kroki żonine odczłapały, ucichły. Dyrektor dolał mi wódki.
– Matki nie mają pojęcia o dzieciach! – wybuchnął, poderwał kieliszek i wypił z ponurą determinacją jak Sokrates cykutę.
– Tak go mamuśka ustawiła. Chuchała, dmuchała i jak go wykierowała? – Popatrzył na mnie i też wypiłam. Paliły mnie policzki, powietrze, które wdychałam, nie było ożywcze. A więc to on. Żałosny mamisynek z chorymi nerkami. To on jest odpowiedzialny za zniknięcia dzieci.
– Proszę mi powiedzieć o Marku.
– Nie wierzyłem! Wrobili go. Zawsze był łatwowierny, wrażliwiec taki. Dusza artysty.
– W co go wrobili? – zapytałam, ale Marian Waszkiewicz leciał kłusem w innym kierunku.
– Wybroniliśmy chłopaka. Mam tu jednego Poleszuka w policji, syn jego też w policji, gruba ryba, ustawiony. Nawet myślałem, że Mareczek też kiedyś, ale. Jak Poleszuk z Poleszukiem pogadaliśmy, wypiliśmy. Sprawy nie było, ale załamał się, studia rzucił. A bez życia studenckiego się chłopak nie otrzaska. Najlepiej jak i studia, i wojsko! Wojenka, szabelka, to jest szkoła dla mężczyzny. Za mundurem panny sznurem. Czy ja pani mówiłem o Tadziku? Studiowaliśmy razem, wszystko razem, z jednej miski, i tak dalej. Pani mi nawet trochę Tadzika przypomina. Piękna z pani kobieta!
Znów napełnił kieliszki, łzy mu obeschły. Musiałam się dowiedzieć, co dręczy tego mężczyznę, zanim się upijemy. Kręciło mi się w głowie i próbowałam skupić wzrok na popiersiu Piłsudskiego, który z tej perspektywy przypominał Jerzego Łabędzia i mrugał do mnie porozumiewawczo. Słowa "z tej perspektywy przypominał Jerzego Łabędzia” wydały mi się znaczące i powtórzyłam je w myśli.
Widziałam niedawno kogoś, kto przypominał Łabędzia, ale to z pewnością nie był Piłsudski. Siedziałam obok palmy w dużej doniczce, jej liść łaskotał mnie w ramię, jakby roślina usiłowała mi coś podpowiedzieć.
– Marek dzieci lubi. Normalnie, bez podtekstów – kontynuował dyrektor. – Dzieci lubi – powtórzył i bałam się, że znów zacznie płakać.
– Lubi dzieci – zachęciłam go łagodnie.
– Pod przedszkolem na Nowym Mieście go złapali w krzakach, że niby się. Się onanizował. A on za potrzebą wyskoczył. Nerki ma chore. A teraz ja, ojciec, muszę o takich rzeczach z kobietą! – Prawdziwy Poleszuk walnął pięścią w biurko w bezsilnej złości i teraz mu wyszło, aż podskoczył Piłsudski. Wypił i nalał następną kolejkę, a potem chwiejnie podszedł do regału z oprawionymi w staroświeckie okładki książkami.
Korzystając z jego nieuwagi, wylałam wódkę do doniczki z palmą.
– Pani patrzy. – Usiadł na oparciu mojego fotela, poczułam zapach starzejącego się, smutnego mężczyzny. Wyobraziłam sobie ponurą sypialnię i ponury seks albo jego ponury brak, Marię Waszkiewicz w zadartej koszuli nocnej. Na fotografiach był Marek i dzieci, na wycieczce, na placu zabaw, pod choinką. Dużo Mareczków, zawsze wśród dzieci.
Moją uwagę przykuło zdjęcie, na którym w oślepiająco białym śniegu kolorowe plamy dziecinnych kurtek i czapeczek wyglądały jak kwiaty. Na pierwszym planie przysadzisty mężczyzna ciągnął sanki, a siedząca na nich drobna figurka zasłaniała rękoma twarz, może raziło ją słońce. Zanim uświadomiłam sobie, kogo mi przypomina, dyrektor domu dziecka powiedział:
– Kalinka.
Miałam już wyjść, gdy poczułam, jak moje ruchy powolnieją w nagle zgęstniałym powietrzu, które otaczało mnie jak ektoplazma z opowieści mojej siostry.
– Marek ma dom po babci – przypomniałam sobie.
– Nie ma go tam – załkał Marian Waszkiewicz, ale w jego głosie było coś jeszcze, gorzkiego jak świeży gniew.
– Wolał tu siedzieć, bo mamusia ugotuje, opierze, jak to kawaler. Ale czasem tam chodził pisać. Tę głupią książkę! Nawet tam mu obiadki w trojaczkach nosiła. Ciągle tam latała, a nie upilnowała!
Zapragnęłam nagle zobaczyć ten dom, w którym Mareczek przeistaczał się w dzielnego inspektora Twardowskiego. Skoro on zakrada się do mnie nocami, to teraz ja sprawdzę jego norę – pomyślałam.
Zrozumiałam, że ktoś tak pozbawiony talentu musiał popełnić zbrodnię, by móc o niej napisać. Ktoś tak pozbawiony życia musiał zrobić coś naprawdę potwornego, by poczuć, że żyje. Na myśl o tym, że ten mężczyzna porwał i skrzywdził dzieci, zniszczył ich małe ciała, ogarnęła mnie wściekłość. Wiedziałam, że posługuję się logiką, która nie ma nic wspólnego z regułami mojej pracy i mojego życia, ale granica została już przekroczona.
Ktoś nocą wchodził do mojego domu, ja teraz zrobię to samo, bo być może uda mi się ocalić zaginione dzieci. Nie napiszę tego reportażu, gra toczy się już o większą stawkę.