(…)
Ogólnie bida, bogactwo przecież widać po meblach. Jakby u Marynarza był przynajmniej węgierski zestaw Polo albo Scirocco, wrażenie murowane. Albo półkotapczan z NRD, z szybkami na kluczyk, a nie jakieś koszalińskie regały z płyt pilśniowych. Mój domowy zestaw zrobiono w nietypowym zielonym kolorze, ale miał wszystko, czego trzeba: masę szafek, zarówno odsłoniętych, jak i zamykanych, miejsce na telewizor i biurko, malutkie, ale z jarzeniówką. Mogłem siedzieć przez całą noc i nikomu nie przeszkadzało światło. Tylko żeby zmienić piosenkę, musiałem wstawać, bo wieża stała pod sufitem. Za to z dala od cudzych łap, nikt poza mną nie miał do niej dostępu. U Marynarza nie było specjalnie czego zepsuć, bo sprzętu do grania nie miał żadnego. Jakieś stare radio, monofoniczne i bez UKF-u, audycja leciała na długich. Mógł chociaż zmienić żarówki na kolorowe, przynajmniej powiałoby szpanem, jak w australijskim serialu Powrót do Edenu.
Nikt z nas nie znał prawdziwych narkotyków, ale widywał na filmach, jak ktoś z niecnymi zamiarami albo wrzucał do drinka pastylkę, albo wsypywał jakiś biały proszek. Umówiliśmy się, że będziemy się wzajemnie ubezpieczać, na wypadek gdyby w kieliszkach było coś jeszcze oprócz wódki. Chociaż mogło znajdować się już w butelce.
Między nami mówiąc, dużo wypić nie mogliśmy. Każdy kieliszek był próbą bicia rekordu świata w skoku o tyczce: wiele sapania i łapczywego chwytania powietrza, po czym skok i… rozpaczliwe poszukiwanie przepitki. Raz na urodzinach u kolegi z klasy, Pitera, który mieszkał poza miastem, a na lekcjach rosyjskiego mówił: Ja żywu w gorodie Wiśniówka (zamiast: mieszkam w Kielcach)
, Makoś zrobił Olesiowi numer. Nalał kielicha, a potem na przepitkę podał temu sierocie… wódkę. Którą ten oczywiście wypił jednym haustem. Okazało się, że oczy wychodzą z orbit nie tylko postaciom z kreskówek i nie tylko Fernandelowi. Oleś zapamiętał sobie nauczkę; przeżył taką traumę, że mało co, a żegnałby się trwożliwie jak dewot. Od tamtej pory mówił na „Wiśniówkę”: „ni to miasto, ni to wieś, ni co zajebać, ni co zjeść”.
Mocny alkohol wchodził w nas z oporami. Nie pomagały modły nad szkłem, a picie z gwinta było absolutnie poza zasięgiem. Organizm zaciekle zwalczał obce płyny i większość podwórkowych popijaw kończyła się tzw. pawiszonem. To już był obciach, chociaż Bobson, z którym wypiłem pierwsze w życiu wino, rozgrzeszał zawstydzonych. Powtarzał, że pawia nie wolno się wstydzić, tak jak nie wolno wyśmiewać się z ludzi innej rasy. Rasizmowi alkoholowemu mówiliśmy zdecydowane NIE. Paw jest odruchem zupełnie naturalnym. Jeśli ktoś nie toleruje wódki, jego święte prawo. Nie szydź z rzygającego, liczy się, że próbuje, walczy i nie rezygnuje. Jak – nie przymierzając – McMurphy z Lotu nad kukułczym gniazdem, który założył się z kumplamiczubkami, że wyrwie kran w łazience. Nie dał rady, ale przekazał im kredo, które wziąłem sobie do serca i cytowałem, ilekroć ponosiłem porażkę: „Przynajmniej, kurwa, próbowałem”.
Po wódce rzygałem zawsze. Jeśli wypiłem więcej niż dwa, trzy kieliszki, żołądek buntował się przeciw obcej treści. Zwłaszcza że bardzo rzadko zdarzała się przepitka. Oczywiście puszczałem pawia w najmniej oczekiwanym momencie: w kinie, w krzakach, we śnie nawet, choć wiedziałem, że mogę skończyć jak Hendrix i udławić się wymiocinami. Zdarzyło mi się nawet rzygnąć przed dziewczyną, której chciałem się przedstawić. Nafta kompletnie mi nie wchodziła, próba wypicia z gwinta kończyła się spawem. Z winem było trochę lepiej, doiło się z flachy bez problemu. Psuła mi za to humor inna zagwozdka – siara potrafiła odbijać się godzinami. Tu pomagał turbokisiel. Brało się proszek z torebki, a zamiast wody dodawało bełta Pokusa albo Jabłuszko sandomierskie i po paru minutach słodki napój był gotowy do spożycia. Żeby jednak przygotować turbokisiel, trzeba było mieć czas i wolną chatę. A najprzyjemniej pić w towarzystwie pod parkanem. Więc rzyganie było mi przeznaczone i przeważnie kończyło się tak jak w trakcie oblewania
egzaminów. Balowaliśmy wówczas w domkach w Cedzynie, obok spała wycieczka z Warszawy. Makoś, choć pijany w trzy dupy, ładnie się przedstawił, podobnie Oleś, natomiast ja na pytanie, jak mam na imię, zwymiotowałem siarkofrutem na trotuar.
Umówiłem się z Meckiem, że jak przyjdą wakacje, codziennie wychylimy kieliszek wina. Ot tak, dla zahartowania organizmu. Uzależnienie to bajki, przecież ludzie piją latami. Chodziło o przyzwyczajenie się do smaku. Alkohol odrzuca, ale ja go odrzucać nie chciałem. Próbowałem też, mimo wszystko, pić jak dorosły, a nie jak szesnastolatek, i nie upijać się od razu. Może nie jak Bobson, który potrafił zrobić w słowie „chleb” cztery błędy, żeby wyszło z tego „piwo”, ale zawsze.
I tak siedzieliśmy w ciasnej kawalerce nad kieliszkami i smętnie się na nie gapiliśmy. Nic się nie działo, więc zaczęliśmy zagadywać i jakoś zeszło na podróże. W końcu byliśmy u marynarza, który albo regularnie pływał po oceanach, albo to była wielka ściema i trafiło mu się pożeglować jak kulawemu psu pojebać. Nadarzyła się okazja poznać pochodzenie przezwiska gospodarza.
Do mnie większość kolegów mówiła Benek. Na pewno nie wzięli tego z „Benka Kwiaciarza” Nowakowskiego, tam były same świry. Przezwisko miało oznaczać drobnego pijaczka, takiego, co to do szkoły nie chodzi i wystaje przed budką z piwem. Ale ja wystawałem tylko po szkole. Średnio trafiona ksywa, choć przyjęła się lepiej niż Paradysk, nazwisko bohatera Seksmisji wyświetlanej w kółko w kinie Romantica.
Przezwiska często miały w sobie element przypadkowości. Puzon nie miał nic wspólnego z dmuchaniem w instrumenty dęte, a Kleks nigdy nie narobił w gacie, przynajmniej nie przy mnie. Ksywki nie oddawały całej prawdy, a czasem były jej przeciwieństwem. Dlatego Filipek mógł mieć na imię Kazik, a Mały liczyć dwa metry wzrostu, choć akurat Mały z siódmego piętra naprawdę nie był wysoki. I dlatego nie zdziwiłbym się, gdyby Marynarz przez ostatnie dziesięć lat odciskał z serwatki oscypki w Dolinie Kościeliskiej i w życiu nie był nad morzem.
Ale Marynarz, jak się okazało, rzeczywiście kiedyś pływał. Podobno był kelnerem na słynnym „Batorym”. Pokazał jakąś sfatygowaną książeczkę, w której stało, że dnia tego i tego odbył rejs taki a taki. Jego zdjęcie, jakieś pieczątki w obcych językach wyglądały profesjonalnie, tyle że wszystkie były stare. Gospodarz od dawna w żaden rejs nie wyruszał, nawet po Lubrzance w okolicy Mójczy. Sąsiad z drugiego piętra, pan Drogosz, lubił powtarzać, że w naszym bloku milicjant, kurwa i złodziej na tym samym jadą wozie. Teraz doszedł jeszcze Marynarz, który nie pływał. I który nie chciał powiedzieć, dlaczego nie pływa. Cóż, nie dopytywaliśmy, co nas to obchodziło, ważne, że miał kasę.
Piło się jako tako, ale gadka nie kleiła się za bardzo. Marynarz był już mocno wstawiony, inaczej by nas pewnie nie zaprosił, a my, stłoczeni jak nioski na grzędzie, siedzieliśmy coraz bardziej pewni siebie i chichotaliśmy z byle czego. Nawet z dennego dowcipu: „– A co nam tam pan leje, bo nie widzimy, jak pan odwrócony? – Gnój leję!”. Sytuacja była czytelna: on nie chciał pić sam, my nie mieliśmy za co. Nie zanosiło się na początek pięknej przyjaźni, jak mówili bohaterowie Kusturicy, choć nie było też budowania fortec. Nie pamiętam, ile poszło, ale nie tyle, żeby nie wstać. Amator trunków zawsze widzi dno szybciej, niż pracuje grdyka.
Pijaństwo zakończyło się tradycyjnie – czułem się niedopity, a wódki już nie było. Grzecznie pożegnaliśmy się z fundatorem i gęsiego opuściliśmy lokal. Tego dnia już nie piłem, ale przyszedł Mecek, więc nie poszedłem spać. Nie wszystko mogę sobie przypomnieć, ale na pewno pamiętam, że wejście na dach jeszcze nie było zamykane na kłódkę. Mogliśmy zatem pobiegać po gzymsie, sprawdzając, czy po wódce znika strach przed lataniem i czy da się opanować lęk wysokości, na który już wtedy zacząłem się uskarżać. Byłem spokojny, jakby powiedział Góral – jak worek szczurów w płonącej fabryce amfetaminy – i wyluzowany jak Göring w Norymberdze.
Od tej chwili zaczęliśmy mówić sobie „cześć”. O różnych porach, bo widywałem go zarówno przed południem, kiedy szedłem do szkoły na drugą zmianę, jak i wieczorem, gdy zataczał się pod Mikrusem – kuźnią pijackich kadr KSM-u. Nie pracował, a już na pewno nie w biurze, jak wszyscy, ale pieniądze miał, choć chyba małe, sądząc po ciuchach i mieszkaniu. Pobierał jakąś rentę czy zapomogę, na pewno handlował wódką. Konkretnie melinę prowadziła babka spod trójki, ale Marynarz dostarczał jej towar. Układ idealny. Ona nie musiała inwestować, a on obawiać się, że będą przyłazić mu po nocy do mieszkania.
Meta to niebezpieczny, ale intratny sposób na drugą pensję. Albo na jeszcze jedną. Chociaż z tym niebezpieczeństwem to lipa, milicja też lubiła się napić. Po prostu przymykali oko, czasem tylko chcieli łapówę, w myśl zasady: kasa za opiekę. Normalny mafijny układ. Babce i tak się opłacało; w nocy wódkę można było dostać tylko w jednym sklepie na Sienkiewicza! Nie było stacji benzynowych ani czynnych do późna osiedlowych sklepików. Oczywiście nie dawało się także nigdzie kupić przepitki, co najwyżej w blaszaku leżały konserwowe ogórki z NRD. Ale po nocy łatwiej było zakisić ogóra, niż zagryźć. Albo meta, albo suchy pysk. Dlatego ci, co bez wódki nie wytrzymywali do trzynastej, jak kazał generał Jaruzelski, płacili marżę bez szemrania. Dzięki temu Marynarz, też bez szemrania, stawiał. Wiedział, że go stać.
Najczęściej bywał podpity. I sympatyczny. Jak sobie dziabnął przed południem, to przez resztę dnia miał dobry humor. Gorzej, gdy procenty odparowały. Stawał się wtedy drażliwy i skłonny do zaczepek. Zdarzało się, że leciał przez osiedle z wściekłą gębą i złościł się, że ktoś mu wisi kasę. Już lepiej jak pił, przynajmniej było wesoło. Zwłaszcza gdy chciał się dowiedzieć, jak ma na imię czyjaś dziewczyna, a potem równie uprzejmie pytał jej chłopaka, czy ten ją depta! Niezmiernie bawiło mnie takie określenie na seks, o ileż bardziej finezyjne od prostackiego zawołania Syni – pierwszego kibica Korony Kielce – który spod Mikrusa potrafił drzeć się na całe osiedle: „Młodyyy, a twoja do paszczy bierzeee?”. Nie, Marynarz to był zupełnie inny styl, nie zawsze najwyższych lotów, ale wzbudzający sympatię.
Chyba że dziabnął za dużo. Wtedy również stawał się agresywny. Ale potrafił także zaimponować. (...)